I tak oto najpoważniejszy problem polskiego rynku pracy ma zostać zlikwidowany jedną ustawą. Jaki ten PiS radykalny, nieprawdaż? Michał Sutowski o projekcie zmian w kodeksie pracy.
Wygląda na to, że na lewicy na status pożytecznego idioty (wielkiego biznesu) łatwo dziś zasłużyć. Wystarczy skrytykować projekt rządowej ustawy, gdy jednocześnie czynią to wolnorynkowcy (choćbyśmy robili to z dokładnie przeciwnych niż oni pozycji). Oto bowiem, gdy obóz dobrej zmiany osinowym kołkiem projektu nowego kodeksu pracy wreszcie przebija pierś śmieciowego wampira – obwieszcza Rafał Woś – różni wzmożeni lewicowcy sypią mu w tryby piach, względnie wbijają szpilki. Szukając niuansów i kręcąc nosem (zapewne uwiedzeni fałszywą, demoliberalną melodią, którą do uszu sączy im Czerska) stają w jednym szeregu z krwiopijcami i pośrednio wspierają „wściekły opór pracodawców”.
Za dużo egzaltowanych przenośni? Toporne karykatury? Ja tylko próbuję się wczuć w poetykę publicysty, który dla świata pracy w Polsce i polskiej dyskusji ekonomicznej zrobił bardzo wiele, ale nieszczęściem uznał, że jeszcze więcej robi PiS. I że jak wróci do władzy III RP, to cały socjalny postęp odkręci z nawiązką, więc… lepiej, żeby nie wróciła. Polaryzacja debaty politycznej w Polsce to od dawna wielkie nieszczęście; kiedy jednak w dwubiegunową logikę zaczynają wpadać nawet zadeklarowani symetryści, naprawdę zaczyna być coś nie tak. Ale do rzeczy.
Zdaniem autora To nie jest kraj dla pracowników propozycje komisji kodyfikacyjnej otwierają szansę na likwidację w Polsce niesławnych śmieciówek, a reszta to przypisy, drobiazgi, względnie liche koncesje rządu, który – atakowany ze wszystkich stron – stara się czymś zatkać pracodawcom gębę (pardon, chce ich „udobruchać”). A poza tym, jeśli nie teraz, to kiedy (ma się poprawić los pracowników)?
czytaj także
Śmieciówki lewica krytykuje od lat, od niedawna robi to również mainstream. Statystyki dowodzą, że na umowach czasowych i cywilnoprawnych mamy prawie 1/3 pracujących, relatywnie rzadko też przechodzimy z zatrudnienia prekarnego na stałe. Proponowane zmiany zakładają praktyczną likwidację umów cywilnoprawnych i zastąpienie ich różnymi formami zatrudnienia nieetatowego lub po prostu etatami. I tak oto likwidujemy najpoważniejszy problem polskiego rynku pracy jedną, sporą co prawda, ustawą. Jaki ten PiS radykalny, nieprawdaż? Dodajmy coś jeszcze o „największym transferze socjalnym w historii”, płacy minimalnej, stawce godzinowej i wieku emerytalnym – i już tylko fanatyków religijnych (i nacjonalistów, i homofobów, i nihilistów prawnych…) starczy powstrzymać, abyśmy żyli w lewicowym raju. Tyle że niekoniecznie.
Argumenty o szarej strefie, upadku wielu firm, zwalnianiu pracowników i odbijaniu sobie kosztów etatu na płacy netto (słuszne w różnym, zazwyczaj dość niepewnym stopniu) zostawię Lewiatanowi i spółce. Spróbuję od strony pracowniczej.
czytaj także
Po pierwsze i najważniejsze, niemożność dorabiania do etatu bez założenia jednoosobowej działalności gospodarczej to jakieś horrendum. Przy obecnej wielkości wynagrodzeń za pracę pełnoetatową to prosta – mówię o tej legalnej – droga do cudownego rozmnożenia przedsiębiorców. Coś mi się kojarzy, że niejeden postępowy autor, nie tylko w naszym kraju wskazywał, że taka rozdrobniona struktura rynku pracy to właściwość peryferii globalnego kapitalizmu.
Po drugie, inni postępowi autorzy wskazują, że małe niekoniecznie jest piękne. A jak ktoś lewakom nie wierzy, niech sobie sprawdzi statystyki polskich płac w przedsiębiorstwach średnich i dużych, a potem porówna je z tymi mikro. Propozycje Komisji różnicują tymczasem warunki pracy na niekorzyść zatrudnionych w firmach liczących do 10 pracowników, ułatwiając małym pracodawcom np. zwalnianie kobiet w ciąży.
Do tego dla pracowników przedsiębiorstw małych i mikro (do 50 pracowników) niedostępny będzie najbardziej może progresywny mechanizm nowego kodeksu – czyli zbiorowe umowy pracy. Abstrahując od dziwacznego rozwiązania, która dopuszcza wynegocjowanie w nich warunków gorszych dla pracowników, niż przewiduje sam kodeks pracy, zawierane one będą na poziomie zakładu – zamiast, wzorcem wielu państw zachodnich, na poziomie branży, co w takim np. handlu pozwalałoby objąć nimi zatrudnionych od warzywniaka po hipermarkety. Umowy zbiorowe w zaproponowanej formie grożą zatem petryfikacją już dziś dotkliwego podziału na sektory pracy zabezpieczonej lepiej, gorzej lub w ogóle nie, który często pokrywa się ze skalą przedsiębiorstw.
czytaj także
Po trzecie, problemem polskiego rynku pracy nie jest samo istnienie prawne umów-zleceń czy umów o dzieło – istniały one również w głębokim PRL, gdzie akurat prekaryzacja pracy nie była wielkim problemem. Źródłem ludzkich dramatów, niepewności, stresu, niskiej zdolności kredytowej i zwyczajnie niesprawiedliwego rozkładu ryzyka koniunkturalnego jest ich skandaliczne nadużywanie: słowo „śmieciówka” z całym pejoratywnym wydźwiękiem oznacza zatrudnienie na umowie cywilnoprawnej lub czasowej, kiedy warunki wyraźnie wskazują na pracę stałą, wykonywaną pod nadzorem. Prawdziwą rewolucję przyniosłoby zatem ścisłe egzekwowanie istniejącego prawa, być może też wyposażenie Państwowej Inspekcji Pracy w kompetencje modyfikowania stosunku zatrudnienia, gdy przy kontroli stwierdzi rozdźwięk między formą prawną a realiami. Założenie o rozstrzyganiu wątpliwości w sądzie na rzecz „pracy” wydaje się postępem, ale pamiętajmy o generalnym stanie sądownictwa w Polsce – i całej masie „zniechęt” dla pracowników, by w ogóle do sądu przeciw pracodawcy wystąpić.
Problemem polskiego rynku pracy nie jest samo istnienie prawne umów-zleceń czy umów o dzieło, tylko ich skandaliczne nadużywanie.
Co istotne, umowy zatrudnienia nieetatowego otwierają furtkę do legalizacji piętnowanych praktyk: pozbawione zabezpieczeń (choć oskładkowane) praca dorywcza, sezonowa czy tzw. kontrakty zerogodzinowe (płatność od czasu pracy, ale bez gwarancji jej zapewnienia) dla osób powyżej 60. i poniżej 26. roku życia również tworzyć będą sektory „folwarczne”. Dodajmy, że ze względu na strukturę wieku i wysokość emerytur w Polsce to już niedługo nie będzie żaden „margines”, tylko realia pracy setek tysięcy, jeśli nie milionów ludzi.
czytaj także
Po czwarte, jak zgodnie wskazują komentatorzy tak różni, jak Piotr Szumlewicz i Rafał Hirsch, polskim problemem jest dramatycznie niska reprezentacja pracownicza. O ile można znaleźć argumenty na rzecz konsolidacji związków w zakładach pracy (by było ich mniej, za to silniejsze), to podniesienie progów reprezentatywności w firmie – i tak nieco mniejsze niż pierwotnie planowano – ułatwi wycięcie małych związków w rodzaju Inicjatywy Pracowniczej, organizujących pracowników tam, gdzie duzi aktorzy często zawodzą. To tym ważniejsze w czasach, gdy jedną z wielkich central związkowych notorycznie podejrzewamy o konszachty z władzą – i w kraju, gdzie sektor publiczny jest pracodawcą ogromnym.
Propozycje zawarte w projekcie nowego kodeksu pracy mają sporo wad „szczegółowych”, od wydłużenia okresów próbnych po dziwaczne rozliczenia nadgodzin; część można uznać za drobiazgi, inne za detale wymagające korekty. Komentatorzy związkowi wskazują również na całą masę zaniechań i braków – od kwestii szkoleń i rozłożenia kosztów podnoszenia kwalifikacji aż po regulacje agencji pracy tymczasowej, notabene siedliska najgorszych chyba patologii naszego rynku pracy.
czytaj także
Najistotniejsze jest jednak co innego. Zmiana prawa pracy długo dokonywała się niemal potajemnie, bez jawnych ekspertyz i szerokiej debaty. Treść projektu dziennikarze zdobywali osobistymi, nieformalnymi kanałami. Wszystko wskazuje na to, że za wieloma propozycjami nie stoją wyliczenia dystrybucji kosztów. Przecieki dostępne w prasie i wypowiedzi członków komisji kodyfikacyjnej pozwalały jednym uznać projekt za emanację poglądów Marksa i Zandberga (!), innym – za pisany pod dyktando pracodawców humbug.
Z tego, co wiemy (prawie) na pewno, wynika, że za efektownym hasłem „likwidacji śmieciówek” stoją reformy może i radykalne, acz bardzo niespójne; że wymiar formalnoprawny przytłacza w nich społeczną praktykę; że wreszcie za werbalnym docenieniem problemów pracowniczych nie stoi wzmocnienie instytucji, które obronę praw zatrudnionych uczyniłyby realną i niezależną od widzimisię aktualnego rządu.
Jeśli nowy kodeks pracy będzie zawierał progresywne elementy, lewica powinna je brać, lecz nie kwitować. Owszem, projekt ustawy nie zasługuje na skreślenie z góry tylko dlatego, że proponuje go PiS. Proponuję jednak odwrócić logikę – nie każda propozycja jest dobra tylko dlatego, że zjechał ją redaktor Warzecha.