Postanowiliśmy sprawdzić, z jakiego powodu w stolicy nikt nie słał nam SMS-ów o smogu nawet w te dni, kiedy był tak gęsty, że zmieniał widok za oknem w pejzaż z PRL-owskiej taśmy ORWO.
Tej zimy, pokasłując jak co roku, a więc zupełnie pomimo pandemii, w trybie zwykłym polskim zimowym, na różnych zebraniach i burzach mózgów zapośredniczonych przez skajpy, zoomy i teamsy zastanawialiśmy się z Robertem Biedroniem, dlaczego, choć nasze apki antysmogowe straszą czerwienią, państwo i miasto nie informują nas, żebyśmy pod groźbą przyduszenia nie próbowali danego dnia uprawiać zdrowotnych spacerów czy wietrzyć mieszkania.
Smog powoduje w naszym kraju o wiele większe szkody niż nawałnice i wichury, o których przecież skrzętnie informuje nas SMS-ami Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. Sprawia, że w Polsce co roku przedwcześnie umiera prawie 50 tys. ludzi. Truje bardziej niż papierosy, a do tego powoduje zaburzenia płodności, astmę, różne odmiany raka i alergie. Światowa Organizacja Zdrowia wpisała go jakiś czas temu na listę największych zagrożeń dla zdrowia.
czytaj także
Co istotne, w wypadku przekroczenia norm zatrucia powietrza nasze zachowanie, tak jak w wypadku wichury, ma znaczenie. Spacery czy jogging w smogu albo solidne wietrzenie mieszkania pyłami PM10 i PM2,5 skracają niektórym życie nawet o dekadę. Podejrzewam, że wiele osób chciałoby wiedzieć, kiedy nie otwierać okien.
A przecież nie wszyscy obywatele mają antysmogowe aplikacje i świadomość powagi problemu – z przyczyn oczywistych: smog jest zwykle niewidzialny i zabija mniej spektakularnie niż nawałnica. Jednak zabija skutecznie. Zatem w kontekście poziomu i częstości przekraczania norm zatrucia powietrza w Polsce informowanie o tym fakcie wszystkich mieszkańców i skuteczne docieranie do nich ze wskazówkami, jak się zachowywać, żeby nie skracać sobie życia, to poważna odpowiedzialność, która spoczywa na sprawujących władzę.
czytaj także
Dlatego postanowiliśmy sprawdzić, z jakiego powodu w stolicy nikt zimą nie słał nam SMS-ów o smogu nawet w te dni, kiedy był tak gęsty, że zmieniał widok za oknem w pejzaż z PRL-owskiej taśmy ORWO.
#NieDaSięwWarszawie?
Jako warszawska radna złożyłam zatem interpelację, w której zapytałam władze miasta, czy istnieje możliwość wysyłania alertów dotyczących wyjątkowego przekroczenia norm zanieczyszczenia powietrza na telefony komórkowe warszawiaków i warszawianek, tak jak dzieje się w przypadku alertów RCB. Miasto odpisało mi, że informuje o ryzyku przekroczenia norm, no cóż… na miejskiej stronie internetowej.
Jasne, każdy warszawiak po porannym myciu zębów odpala stronę miasta, każda emerytka, nim założy psu obrożę, wchodzi na Warszawski Indeks Powietrza, a każdy rodzic zaczyna skrollowanie Facebooka od sprawdzenia, co tam na miejskim profilu – problem rozwiązany! W każdym razie tak to najwyraźniej wygląda z punktu widzenia urzędu…
czytaj także
Oczywiście miasto wykonuje też szereg dodatkowych czynności: wrzuca informacje na swoje (dość kameralne) media społecznościowe, a także „do warszawianek i warszawiaków, którzy wyrazili na to zgodę i zapisali się do systemu Miejskiego Centrum Kontaktu Warszawa 19115”, wysyła SMS-y z informacją o obowiązujących ograniczeniach i zaleceniach. Planuje też rozbudowanie systemu o około 170 czujników jakości powietrza zlokalizowanych na terenie Warszawy i okolicznych gmin.
Niestety, jak widać, żadna z form komunikacji stosowanych przez urząd miasta nie ma charakteru powszechnego! Czyli nie dociera do tych mieszkańców, którzy nie wiedzą, że powinni jej szukać.
Postanowiłam zatem drążyć temat i zapytałam, czy żeby dotrzeć do tych, którzy z niejasnych przyczyn nie rozpoczynają dnia od lektury strony urzędu, można byłoby wprowadzić zasadę informowania o smogu poprzez nośniki w transporcie publicznym. W końcu w tramwajach, autobusach, w metrze, a także na przystankach roi się od mniejszych i większych ekranów, których miasto z pożytkiem używa, kiedy na przykład chce wytłumaczyć wysokość opłat za śmieci, promować segregowanie na pięć lub znaleźć kierowców do miejskiego taboru.
Ku mojemu zaskoczeniu: nie da się. Dlaczego? „Urząd m.st. Warszawy nie jest właścicielem nośników w transporcie, a jedynie może je wykorzystywać w ramach płatnych umów. Właścicielami nośników są – Zarząd Transportu Miejskiego, Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o., Miejskie Zakłady Autobusowe Sp. z o.o., Metro Warszawskie Sp. z o.o., Stroer Polska Sp. z o.o., będący operatorem nośników w metrze, oraz AMS S.A., będący operatorem nośników na przystankach. Umowy te obligują nas do przesyłania materiałów na 2 do 10 dni roboczych przed terminem emisji, natomiast produkcja spotu informacyjnego trwa około 1 lub 2 dni. Urząd m.st. nie ma zatem możliwości formalnej ani technicznej na emisję materiałów o zanieczyszczeniu powietrza na nośnikach w transporcie publicznym na bieżąco”.
Hm, czy naprawdę nie da się przeformułować umów ze spółkami należącymi do miasta (stąd przymiotnik „miejskie” w nazwie), żeby miasto mogło na bieżąco przekazywać informacje kluczowe dla zdrowia publicznego na miejskich nośnikach? No cóż, będziemy o to pytać w spółkach. Może jednak dadzą się namówić na realizację skromnej misji społecznej na rzecz zdrowia warszawiaków.
Na wsi auto to często konieczność, ale w mieście powinno być zbędne [rozmowa]
czytaj także
Miasto poinformowało też, że wprowadzenie systemu informowania SMS-ami wszystkich, analogicznego do RCB, zależy od wojewody mazowieckiego.
Da się, tylko ktoś nie wysyła tych SMS-ów
Robert Biedroń napisał zatem do wojewody mazowieckiego, a ten odpowiedział, że przy poziomie pierwszym przekroczenia norm, żółtym, i drugim, pomarańczowym, Powiatowe lub Miejskie Centra Zarządzania Kryzysowego alarmują „wójta, burmistrza, prezydenta miasta, społeczeństwo oraz placówki edukacyjne, szkolno-wychowawcze i ochrony zdrowia, straż miejską, straż gminną, policję i zarządy dróg, które są zlokalizowane na obszarze powiatu”. Tak, teoretycznie jesteśmy w tej wyliczance – „społeczeństwo” to my. Przy poziomie trzecim, czerwonym, powiadomienie powinno odbywać się także „za pośrednictwem alertu RCB”.
Jak widać, procedury są, i to całe mnóstwo, ale z jakiegoś powodu wciąż nie dostajemy tych SMS-ów. Piszemy zatem kolejny list – do dyrektora Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Na pewno w końcu dotrzemy do osoby, która powie: „O kurczę, wyładował mi się telefon, z którego miałem wysyłać te alerty, i zapomniałem podładować w październiku. Dzięki za przypominajkę”. I zaczniemy wreszcie dostawać te istotne dla naszego zdrowia i życia informacje.
Ironizuję, bo naprawdę trudno mi zrozumieć, dlaczego przy tak szczegółowo rozpisanych procedurach i tylu instytucjach zaangażowanych w sprawę nie udaje się osiągnąć podstawowego efektu: skutecznego poinformowania wszystkich, a nie tylko tych zorientowanych, którzy sami szukają informacji. Czy sprawujący władzę po prostu nie chcą psuć ludziom nastroju? Obawiają się, że zdenerwowani obywatele mogą bardziej zdecydowanie domagać się walki z zanieczyszczeniem powietrza?
Oczywiście zły nastrój i zdenerwowanie także negatywnie wpływają na stan zdrowia, ale bez wątpienia w mniejszym stopniu niż ciężkie od smogu powietrze. A w kontekście liczby dni w roku, kiedy powietrze truje (poziom czerwony, jak to ujęto w przepisach), przemilczanie problemu lub realizowanie obowiązku informowania w sposób symboliczny niosą bardzo poważne skutki. Przypomnę: między innymi chroniczny kaszel, zmiany skórne, alergie, astma, nowotwory. To wszystko także u dzieci.
Jestem pewna, że kiedy ludzie zyskają większą świadomość problemu, faktycznie będą bardziej stanowczo domagać się skutecznej walki ze smogiem. Ale sprawujący władzę powinni się z tego zwyczajnie cieszyć, bo bez względu na funkcje wszyscy oddychamy tym samym powietrzem.