Zakazy, ograniczanie wolności „na wszelki wypadek“, segregowanie obywateli... Polityka miejska w Polsce zaczyna przesiąkać niebezpieczną logiką, która po 11 września doprowadziła do globalnej erozji standardów ochrony praw człowieka. Tekst Katarzyny Szymielewicz.
Ożywiła się nam ostatnio debata publiczna o mieście i miejskich politykach. To dobrze, bo jest o czym rozmawiać. Nie tylko o tym, że Miasto Stołeczne Warszawa nie ceni sobie knajp wychodzących zbyt odważnie na chodniki i zawłaszczających tereny zielone; albo że straż miejska dyscyplinuje ich klientów mandatami za picie i przeklinanie w miejscach publicznych. Warto rozmawiać nieco bardziej abstrakcyjnie: o tym, czy w polskich miastach w ogóle funkcjonuje przestrzeń publiczna rozumiana (zgodnie z obowiązującym prawem) jako „obszar o szczególnym znaczeniu dla zaspokajania potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia i sprzyjający nawiązywaniu kontaktów społecznych“; o tym, czemu rzeczywiście służą zakazy i ograniczenia w mieście, skąd w polskich miastach tyle płotów i w jakim kierunku to wszystko zmierza.
No właśnie – w jakim? Dawniej miasta też się grodziły, ale tylko jednym murem: oddzielającym tych, którzy tworzyli miejską wspólnotę ludzi wolnych, od reszty, która miała status „obcych“. Czy to, że mur przeniósł się do środka, stając się niemal immanentną cechą największych polskich miast, należy odczytywać jako przejaw zaniku takiej wspólnoty? Według badaczy – Dominika Owczarka, Jacka Gądeckiego czy Marii Lewickiej – właśnie tak jest. Owocem transformacji są miasta ulepione z grup o niejednolitej tożsamości, wzajemnie nieufnych, łatwo poddających się logice segregacji i obsesyjnemu lękowi przed obcymi. Gądecki pisze wręcz o „nowej nomenklaturze“ – swoistej klasie ludzi na dorobku, którzy powielają znany z Polski Ludowej model odgradzania się od plebsu.
Bez względu na prawdziwą motywację, którą, jak wynika z badań, zwykle jest właśnie pragnienie odróżnienia się lub zwykły snobizm – najczęściej podawanym, oficjalnym powodem grodzenia jest bezpieczeństwo. Pełno go w reklamach deweloperów i w medialnym dyskursie otaczającym zamknięte osiedla. Także w imię bezpieczeństwa pojawiają się kolejne zakazy: picia na ulicy, przebywania „bez celu” na terenie pasaży handlowych, fotografowania konkretnych budynków i przestrzeni półpublicznych. Po raz kolejny okazuje się, że to słowo-wytrych bardzo odporne na racjonalną argumentację.
Przeświadczenie, że płot, firma ochroniarska i kamery wymiernie zwiększają bezpieczeństwo nie utrzymało się nigdzie w Europie. Holandia, która w pewnym momencie też uwierzyła w zamknięte osiedla, teraz buduje zgodnie z filozofią „bezpieczeństwo przez projektowanie“ (secure by design), sformułowaną m.in. przez Oskara Newmana. I odnotowuje spektakularne efekty: wzrost bezpieczeństwa o 30 procent, poczucia bezpieczeństwa – aż o 70 procent. Odkąd dysponujemy polskimi badaniami, wiemy, że pod tym względem w naszych grodzonych osiedlach jest dokładnie odwrotnie: ryzyko włamań, podpaleń i kradzieży wyraźnie wzrasta, a poczucie bezpieczeństwa po roku zamieszkiwania w przestrzeni pełnej barier i kamer gwałtownie maleje.
Zaryzykuję tezę, że polityka strachu w wymiarze miejskim ma dokładnie takie same źródła i dynamikę, jak ta realizowana w wymiarze globalnym. Zawsze realną stawką jest nie tyle samo bezpieczeństwo – bo tego nie sposób zagwarantować – ile zwiększenie kontroli nad przestrzenią i funkcjonującymi w niej ludźmi. Społeczne przyzwolenie na takie „dokręcenie śruby“ zyskuje się dzięki serwowaniu odpowiedniej mieszanki retoryki strachu i owego teatru bezpieczeństwa. Każdą z tych polityk rządzi również logika prewencji: jeśli tylko zwiększymy kontrolę nad tym, jak się ludzie poruszają, co mówią, z kim utrzymują kontakty, co i kiedy piją, z pewnością uda nam się ich powstrzymać od niepraworządnych działań. Na pewnym poziomie prewencyjne aresztowanie człowieka, którego profil (nie faktyczne zachowanie) zdradza „terrorystyczne zamiary”, i zakaz picia na ulicy pełną tę samą funkcję. Są też skażone tym samym grzechem dyskryminacji i wykluczenia.
Polityka miejska w Polsce zaczyna przesiąkać niebezpieczną logiką, która po 11 września doprowadziła do globalnej erozji standardów ochrony praw człowieka. Zakazy o funkcji dyscyplinującej, ograniczenia wolności „na wszelki wypadek“, segregowanie obywateli gorszych kategorii, profilowanie ludzi pod kątem tego, czy mogą (potencjalnie) stwarzać zagrożenie… I to wszystko w miastach o bardzo jednolitej strukturze etnicznej i narodowościowej, szczycących się świetnymi, na tle Europy, wskaźnikami wykrywalności przestępstw i zaskakującym poziomem bezpieczeństwa. Brakuje w nich tylko tego, co na politykę oddziałuje znacznie mocniej niż twarde dane i porównania: poczucia, że rzeczywiście jesteśmy bezpieczni.
*Katarzyna Szymielewicz – współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Czytaj też tekst Dawida Krawczyka o wrocławskiej Wyspie Słodowej