Ghetto Litzmannstadt istniało w okupowanej Łodzi od lutego 1940 do sierpnia 1944 roku. Wiedza o nim jest wciąż niewielka i ograniczona praktycznie do samej Łodzi.
Ghetto Litzmannstadt istniało w okupowanej Łodzi od lutego 1940 do sierpnia 1944 roku. Było największym gettem na terenie Rzeszy Niemieckiej i drugim co do liczby zamkniętych w nim ludzi na ziemiach polskich. W przeciwieństwie do getta warszawskiego nie wybuchło w nim powstanie – do końca jego więźniowie wierzyli, że swoją pracą będą w stanie wykupić życie. Dla tej wiary byli w stanie oddać wszystko, co najcenniejsze, łącznie ze swoimi dziećmi, bo i takiej daniny od nich zażądano.
Gdy z Łodzi odjeżdżały ostatnie wagony w stronę obozów zagłady, w Warszawie wciąż trwało jeszcze powstanie. 200 tysięcy Żydów z Łodzi, okolicznych miast, a także z krajów zachodniej Europy odeszło w dzwoniącej w uszach ciszy – i w zapomnieniu. Odizolowani całkowicie od świata (teren getta nie był skanalizowany, więc nie był możliwy kontakt z resztą miasta tą drogą), stłoczeni we własnym mikroświecie za drutami odeszli, zostawiając po sobie puste domy i puste ulice. Dopiero od niedawna poznajemy szerzej ich historię, choć nadal wiedza o gettcie w Litzmannstadt jest niewielka i ograniczona praktycznie do samej Łodzi. Będąc dziedzicami tego, co po sobie zostawili, jesteśmy im winni pamięć i słowa, takie jak te.
Jarosław Ogrodowski
Mojżesz
Wsiadłem do tramwaju na rogu Północnej i Nowomiejskiej, tramwaj był prawie pusty. Już ruszał, gdy w zatrzaskiwane drzwi wepchnął się człowiek. Stanął pośrodku, w przegubie. Takie wejście „ostatniej szansy” spowodowało, że popatrzyłem na niego.
Jedno spojrzenie i wiedziałem!
Wyglądał jak czarny gawron, takich gawronów zimą dużo w Parku Śledzia.
Obszerny płaszcz, czarny, a może ciemnozielony? Torba na lewym ramieniu, torba chyba ciężka, bo przechylał się na to ramię, był jakby złamany na lewą stronę. Dość długie włosy, siwa broda opadająca na piersi, na głowie czapka, kaszkiet. Pomarszczona, pełna bruzd twarz człowieka jeszcze nie starego, ale już mocno przez życie doświadczonego.
Czy muszę pisać o nosie? Nos mięsisty, duży, nos to donos.
Jak naczytam się tych Perechodników, Schönkerów, to czy muszę po tym mieście chodzić jak szmalcownik?
W parku jest jeden Mojżesz, monumentalny, pomnikowy, niesie przykazania.
Za późno.
Potrzebne nam było najbardziej piąte. Spóźnił się.
Ten w tramwaju był zmęczony, może w torbie też ma tablice. Płaszcz obszerny jak chałat, cały ubiór jakiś nonszalancki, ale taką niepolską nonszalancją, trochę z lumpa, ale z klasą, więc to Moses, żaden tam Mosiek.
Mojżesz znaczy ocalony, ale przed kim ocalony?
Przede mną?
No, zdecydowanie zły wygląd, ale kogo to teraz obchodzi?
Tramwaj jedzie ulicą Nowomiejską jak przez Morze Czerwone.
Na lewo getto, na prawo getto, a pośrodku wolny przejazd.
Mijamy kościół, nad nami most nad torami, jaki tam most, nie ma go od siedemdziesięciu lat, to tylko jakiś cień w mojej głowie ten most postawił.
Tramwaj, zamiast pojechać prosto, skręca w prawo, w ulicę Wojska Polskiego, a może w Sulzfelder Strasse?
No nie jedź tam, wysiądź, tam getto, jakaś idiotyczna siła podpowiada mi: podejdź do niego, powiedz, niech tam nie jedzie. A może on tam ucieka? Przed kim? Przede mną?
Jak tam wejdzie, ja zostanę tutaj.
No, dopiero by było, nie dość, że znowu pomyliłem tramwaje, to jeszcze obcego faceta bym nagabywał o jakieś zwidy.
Pół biedy, jeśli rzeczywiście nie jest z Polski, nie zrozumiałby.
A jeśli mówi po polsku, to Kochanówka albo inne Tworki murowane.
Zresztą wtedy tramwaje tędy nie jeździły.
Jedziemy dwa przystanki, mój domniemany Moses wysiada. Idzie w kierunku dawnego dworca PKS Łódź Północna, znika w mroku.
Ale jakaś magia tego spotkania, idiotyczny impuls, każe mi wysiąść na następnym przystanku. Chcę tego człowieka jeszcze raz zobaczyć, nie wiem dlaczego.
Biegnę w kierunku dworca, nigdzie nie widzę mojego nieznajomego.
Mija mnie bus z tabliczką Koło przez Chełmno.
Za późno, zniknął.
Zawsze już będzie za późno.