Poczta pantoflowa to najskuteczniejsza kampania budżetu obywatelskiego. Kiedy ludzie zaczynają o nim rozmawiać, budżet staje się wspólną sprawą.
Hanna Gill-PiąteK: Jak zaczął się budżet obywatelski w Łodzi?
Borys Martela: Sam nie mam pewności. Budżety obywatelskie w Polsce zaczynają się dwojako: albo jakieś środowiska za tym lobbują, idea popularyzuje się wśród mieszkańców i tak wytwarza się presja społeczna, albo same władze wpadają na ten pomysł. W Łodzi było coś pomiędzy. Pewna grupa społeczników zajmowała się tym od dawna. Na przykład Łukasz Prykowski zrobił pilotażowy projekt w kilku radach osiedli, których mieszkańcy i mieszkanki zadecydowali o wydaniu części środków z budżetów jednostek pomocniczych. Po jego względnym sukcesie Rada Miejska uchwaliła, że zostanie wprowadzony miejski budżet partycypacyjny. Ale nie było wielkiego parcia ze strony środowisk społecznych, aktywiści nie lobbowali tak mocno jak teraz w Krakowie.
Po zapadnięciu decyzji powstał zespół złożony z radnych, również osiedlowych, wybranych społeczników i urzędników. To on opracował zasady budżetu obywatelskiego w Łodzi.
Uczestniczyłeś w pracach tego zespołu.
Tak, zgłosiłem się sam. Można było zgłosić akces i zostały wybrane osoby z największym doświadczeniem w zakresie partycypacji. Były tam jeszcze dwie akademiczki z Uniwersytetu Łódzkiego: Iza Desperak i Aneta Krzewińska. W tym 23-osobowym zespole obradowaliśmy od lipca do końca października 2012. Spotkania były dwu-, a potem nawet czterogodzinne, bo dużo rzeczy trzeba było ustalić, przewidzieć.
To była ciekawa praca. Spotkały się osoby, które z różnych stron patrzyły na to, jak działa miasto. My kładliśmy akcent na wartości, jakie powinien promować budżet. Przede wszystkim na aktywizację, budowanie kapitału społecznego czy decentralizację władzy. Za to mało mówiliśmy o efektywności wydawania środków. Dla urzędników natomiast ważniejsza była ta druga perspektywa.
Prace przebiegały raczej sprawnie. Nie obyło się bez konfliktów, ale wytworzył się w końcu wspólny duch. Oprócz kilku rzeczy, które trzeba było głosować, jak to, czy używać formy „mieszkanki i mieszkańcy”, czy może tylko „mieszkańcy”, praca była zgodna. Z wielką radością oglądałem przemianę kilku urzędników. Ich początkowy sceptycyzm zmniejszał się w miarę prac. Dzięki istnieniu zespołu wszyscy poczuliśmy się odpowiedzialni za to, żeby budżet obywatelski się w Łodzi udał.
A potem sukces. Ponad 900 zgłoszonych zadań i 129 tysięcy osób, które zagłosowały. Dlaczego? Dobre przygotowanie zasad czy może mocna promocja?
To jedno z tych prostych pytań, na które odpowiedź jest bardzo skomplikowana. Czas i praca poświęcone przygotowaniu zasad były tu kamieniem węgielnym. Udało nam się też przewidzieć wiele trudnych sytuacji, analizowaliśmy doświadczenia innych miast. Nie stworzyliśmy może modelu idealnego, ale na pewno całkiem dobry.
Wiele osób wskazuje, że budżet obywatelski cieszył się powodzeniem, bo po prostu w mieście są ogromne potrzeby. Nagle pojawiła się możliwość realizacji wielu małych inwestycji, o których nie zawsze pamięta władza. I to było widać w zgłaszanych zadaniach. Ważne było również zaufanie. Sporo ludzi wie już, że w konsultacjach bywa różnie, nie zawsze uwagi są przyjmowane. A tu pojawiła się obietnica realnego wpływu. I dużo osób zaryzykowało, mimo sceptycznego stosunku do władz.
Kampania BO była realizowana przez NGO-sy. Zorganizowaliśmy mnóstwo spotkań, byliśmy na każdym osiedlu, jeździliśmy do niesłyszących, do seniorów. Nie pominęliśmy też osiedlowych radnych czy członków organizacji pozarządowych, choć do łódzkiego budżetu zadania mogą zgłaszać tylko mieszkańcy. Przez te spotkania przewinęło się około 650 osób, co może nie jest wielkim wynikiem jak na takie duże miasto, ale to byli ci naprawdę zainteresowani.
W tym etapie też brałeś udział.
Tak. Dotarliśmy do najbardziej aktywnych, którzy potem zgłaszali zadania i byli ambasadorami budżetu w swoich środowiskach. Potem realizowaliśmy doradztwo. Informowaliśmy, jak wypełniać wniosek, skąd brać informacje na temat kosztów pomysłów. Pomagaliśmy kontaktować się z wydziałami Urzędu Miasta.
Półroczna kampania obejmująca spotkania, doradztwo, promocję, spoty radiowe i telewizyjne, druk ulotek czy gazety kosztowała 200 tysięcy. Były to dość ograniczone środki jak na przekaz skierowany do wszystkich mieszkańców trzeciego pod względem wielkości miasta w Polsce. Dla przykładu: gdybyśmy chcieli dotrzeć do każdego z jedną ulotką, kosztowałoby to ponad 70 tysięcy złotych. Siłą rzeczy koncentrowaliśmy się więc na najbardziej aktywnych i to dało dobry efekt.
Było też rosnące zainteresowanie mediów.
I to też jest jeden ze składników naszego powodzenia. Media na początku nie łapały do końca, czym tak naprawdę jest budżet partycypacyjny. Z czasem się uczyły. Były redakcje, które jak radio ESKA z niestrudzoną Elą Piotrowską od początku starały się spopularyzować tę ideę. Ale też krytyczne artykuły w stylu „wszyscy mają to w nosie”, „nikt nie przychodzi na spotkania” działały bardzo mobilizująco. Ludzie słyszeli, że pieniądze leżą i nikt się nimi nie interesuje. Więc się po nie schylili.
Zadania można było zgłaszać przez dwa miesiące. Po miesiącu było ich zaledwie kilka. Wtedy media wszczęły alarm i zaczęło ich gwałtownie przybywać. W końcu wpłynęło ponad 900 pomysłów.
A przecież rokrocznie z Diagnozy Społecznej dowiadujemy się, że w Łodzi mamy jeden z najniższych kapitałów społecznych w Polsce i najsłabsze zaufanie do władzy. To jak to jest naprawdę?
Nawet jeśli cała wspólnota ma niewielkie zaufanie do władzy, to zawsze znajdą się tacy, którzy zaryzykują. Z tą świadomością staraliśmy się tak wymyślać zasady, żeby w tym procesie mogli wziąć udział obywatele i obywatelki o różnym poziomie zaufania, chęci, kompetencji. Na pierwszym etapie dotarliśmy do tych, którzy byli gotowi poświęcić zaangażowanie i czas, zgłosić swoje pomysły. Nie oczekiwaliśmy, że nagle zrobi to 700 tysięcy mieszkańców. Kilkuset zupełnie wystarczyło.
Na tej grupie budowaliśmy dalej. Każdy wniosek wymagał 15 podpisów, co gwarantowało szersze dotarcie, bo trzeba komuś wytłumaczyć, namówić go do podpisania. Natomiast jeśli chodzi o samo głosowanie, to tu byliśmy spokojni. Wiedzieliśmy, że oddanie głosów jest łatwe i zainteresowanie będzie duże.
Internet – to pewnie była większość głosów.
Prawie 100 tysięcy osób. Do zapoznania się z projektami wystarczyła najwyżej godzina, jeśli ktoś chciał rzeczywiście się wgryzać. Jeśli wiedział z góry, na co zagłosuje, zajmowało to parę minut. Wiedzieliśmy, że inicjatorzy wniosku będą ciągnąć do głosowania inne osoby, jeśli nie będzie to się wiązało z przejściem jakiejś skomplikowanej procedury. I taki był pomysł na ten pierwszy rok.
Teraz nie chodzi już o to, żeby wzmacniać dalej najbardziej aktywnych. To raczej kula śniegowa, która będzie zagarniać w następnych latach sceptyków, którzy nie zgłosili nic w 2013 roku.
Dlatego ważny jest trzeci etap, który pozostaje już po stronie władz, czyli promocja budżetu obywatelskiego przez spełnienie obietnic. I dobre oznaczenie tych zadań, które zostały z niego zrealizowane. Tak, żeby ludzie widzieli: ten plac zabaw, ten chodnik, te zajęcia dla dzieci są sfinansowane z pieniędzy, którymi sami dysponowaliśmy. To zostaje ludziom głowach.
Czy ktoś po zakończeniu prac usiadł i zbadał, jakie grupy społeczne były aktywne? Młodsi, starsi, kobiety, mężczyźni, bogate dzielnice czy biedniejsze Śródmieście?
Nie słyszałem, żeby ktoś to badał. Ale chyba po pierwszym razie ważniejszą częścią ewaluacji jest wyciągnięcie wniosków na przyszłość.
A jest co poprawiać? Sopot co prawda był pierwszy, ale to Łódź stała się polskim wzorcem metra jeśli chodzi o budżet obywatelski.
Po pierwszej edycji mieliśmy już konsultacje na temat zmian, które warto by wprowadzić. Były spotkania, ankieta. Brali w nich udział urzędnicy z różnych wydziałów, ale też mieszkańcy i mieszkanki. Zainteresowanie tych ostatnich nie było duże, około kilkudziesięciu osób. Wiadomo, że przed następną edycją budżetu trzeba przejrzeć wszystkie uwagi, zastanowić się, co zmienić. Tu odpowiedzialność leży już po stronie władz. Natomiast w sposób nieformalny obraduje nadal zespół, który przygotowywał zasady BO, bo poproszono nas o odniesienie się do wszystkich spostrzeżeń.
Za pierwszym razem kilka kamyków powpadało jednak w tryby. Zaciął się system elektroniczny w ostatniej godzinie głosowania, w wakacje powstało wąskie gardło w komisji Rady Miejskiej oceniającej wnioski pod względem formalnym, organizacje potraktowały budżet jako konkurs grantowy, wydziały podejmowały czasem dziwne decyzje…
Nikt nie był tak niepoprawnym optymistą, żeby liczyć na podobny zalew pomysłów. Stąd pewne trudności techniczne. Nieadekwatne opinie urzędników wyregulował sam system, jak w przypadku punktu edukacji seksualnej zaopiniowanego negatywnie przez Wydział Zdrowia, który zmienił decyzję pod wpływem larum, jakie natychmiast się podniosło.
W zasadach, które stworzyliśmy na początku, jest zapewniona możliwość wzajemnego szachowania się, weryfikacji decyzji na różnych poziomach: na przykład unieważnienie decyzji wydziału przez komisję. I to działa.
Wyjdźmy z Łodzi. Ostatnio modna w ruchach miejskich jest krytyka budżetów obywatelskich, którą można streścić w ten sposób: „Władza daje nam grosze, żeby skanalizować naszą energię. Tymczasem miażdżąca większość pieniędzy z budżetów miejskich nie poddana jest żadnej realnej społecznej kontroli. To mydlenie oczu”.
Prawdą jest to, że im większe pieniądze, tym wpływ społeczny maleje. Duzi gracze, duże interesy, często wieloletnie planowanie. Jeśli nie ma partycypacji na początku, zapadają złe decyzje, z których nie można się wycofać.
Natomiast czy budżety obywatelskie są mydleniem oczu? Proste pytanie: czy miasto na tym zyskało, czy straciło?
Ciekawe jest na przykład to, że niektóre zadania zgłaszane przez samych społeczników uzyskiwały mało głosów. Konfrontacja tego, co uważamy za słuszne, z realiami była dla niektórych bolesnym, ale cennym zyskiem. Ten zimny prysznic, że ludzie wolą place zabaw od wielkiego festiwalu albo gigantycznego spektaklu, był dobrą nauczką.
Innym zyskiem jest to, że na spotkaniach i podczas doradztwa pojawiło się wiele nowych twarzy. Zazwyczaj na konsultacjach miejskich mamy zawsze podobny skład, a tu przychodzili zupełnie nowi ludzie, którzy włączą się aktywnie w życie miasta.
Jest też zmiana języka władzy, która zaczyna chwalić się małymi inwestycjami, wyremontowanymi chodnikami. Budżet partycypacyjny nie rozwiązuje wszystkich miejskich problemów, ale przenosi akcenty na sprawy związane z jakością życia.
To jak odnosisz się do krytyków idei budżetów obywatelskich?
Myślę, że są po prostu zbyt surowi. Budżety punktowo wzmacniają środowiska lokalne, które występują razem, by zrealizować swoje potrzeby. Tu nie ma rozmowy o całym mieście, to fakt. Może idealna byłaby szeroka dyskusja obywatelska poprzedzająca zgłoszenia. Proponuje się sporo rozwiązań, łącznie z preselekcją wniosków, ale do żadnego nie jestem przekonany.
Masz jakiś gotowy przepis na dobry budżet obywatelski?
Najważniejszy jest czas. Jeśli ktoś ma teraz pomysł, że zrobi od zera budżet w swoim mieście na 2014 rok, to niech odpuści. Podręcznikowo najlepszy jest przełom pierwszego i drugiego roku w nowej kadencji. I w taki termin należałoby celować.
Dwa: trzeba dobrze przygotować zasady, uwzględniając możliwie dużą liczbę punktów widzenia. Łódzki pomysł wciągnięcia wszystkich na pokład zaowocował. Idealnie byłoby te zasady jeszcze skonsultować, co nam się nie udało.
Nieźle jest jeszcze wiedzieć, czy wszyscy jesteśmy zgodni co do celu robienia BO. Czy jest on tylko narzędziem chwilowego podbicia kapitału politycznego, czy rzeczywiście planowanym na lata wzmocnieniem kompetencji społecznych.
A kampania?
Doradzałbym pójście naszą drogą. Na początek inwestowanie czasu w tych mieszkańców, którzy mają odwagę zaufać. Reszta zależy od posiadanych środków. Łódź powierzyła kampanię organizacjom społecznym i to też był chyba dobry pomysł. Chodzi głównie o język, jakim porozumiewamy się z ludźmi. Gdyby wyszli do nich urzędnicy, dystans byłby większy. My mówimy językiem potocznym. Oczywiście nie jest to recepta na sukces, w innych miastach może to działać zupełnie inaczej.
Same zasady budżetu powinny być tak skonstruowane, żeby wymagały komunikowania się uczestników z innymi. Z sąsiadami czy z ludźmi, którzy mogą poprzeć wymyślone przez nas zadanie. Poczta pantoflowa to najskuteczniejsza kampania budżetu obywatelskiego. Kiedy ludzie zaczynają o nim rozmawiać, budżet staje się wspólną sprawą.
Borys Martela – łodzianin, badacz, działacz społeczny. W Klubie Krytyki Politycznej w Łodzi od samego początku. Obecnie związany przede wszystkim ze Stowarzyszeniem Topografie i niedawno założoną fundacją Miejski Kolektyw. Brał udział w przygotowaniu zasad łódzkiego budżetu partycypacyjnego. Potem zaangażowany w prowadzenie jego kampanii promocyjno-informacyjnej i edukacyjnej.
Czytaj także:
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Dlaczego warto się włączyć
Mikołaj Pancewicz, Kaliski budżet niepartycypacyjny
Mikołaj Pancewicz, Zapytajcie ludzi, jakiego chcą miasta
Agnieszka Ziółkowska, Remedium na polskie budżety (nie)obywatelskie
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Teraz w Warszawie!
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny: jak to się robi w stolicy
Dawid Krawczyk, Partycypacja to nie konkurs grantowy
Dawid Krawczyk, Budżet obywatelski 2013 – edukacja urzędników i mieszkańców
Adam Konopka, Partycypacja przestała być utopią
Adam Konopka, Gdański budżet obywatelski – kolejny etap
Adam Konopka, Budżet coraz bardziej obywatelski
Marcin Gerwin, Sopot ma budżet obywatelski