Czy gdyby elbląskie wybory nie cieszyły się takim zainteresowaniem centralnych mediów, byłyby mniej upartyjnione?
Wiadomo już, że po wczorajszym głosowaniu w przedterminowych wyborach prezydentem Elbląga został Jerzy Wilk z Prawa i Sprawiedliwości, uzyskując 51,74 procent głosów i pokonując Elżbietę Gelert z PO. W pierwszej turze przepadli kandydaci Polskiego Stronnictwa Ludowego (17 procent głosów), Sojuszu Lewicy Demokratycznej (10,78 procent) i Europy Plus (4,84 procent). Zupełnie nie liczyli się kandydaci lokalnych komitetów, np. Lech Kraśnianski dostał niecałe 3 procent głosów.
Poprzedni prezydent Elbląga, Grzegorz Nowaczyk z Platformy Obywatelskiej, został odwołany w kwietniu w referendum. Za inicjatywą stał komitet Wolny Elbląg, związany z lokalnymi strukturami Ruchu Palikota; w zbieranie podpisów szybko włączyli się przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości. Ponieważ wydarzenia w Elblągu zbiegły się z zawiązaniem inicjatywy referendalnej w Warszawie, skierowanej przeciw Hannie Gronkiewicz-Waltz, oraz spadkiem w sondażach partii rządzącej, to 120-tysięczne miasto w województwie warmińsko-mazurskim przyciągnęło uwagę wszystkich ogólnopolskich mediów.
Referendum i przedterminowe wybory, szeroko komentowane, miały być testem kondycji Platformy i weryfikacją faktycznego poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości. Do Elbląga zjechali wszyscy partyjni liderzy, od premiera Donalda Tuska, przez byłych szefów rządu Jarosława Kaczyńskiego i Leszka Millera, po Janusza Palikota i Aleksandra Kwaśniewskiego.
Czy gdyby te wybory nie cieszyły się takim zainteresowaniem centralnych mediów, byłyby mniej partyjne? Trudno powiedzieć. Na pewno nie obserwowalibyśmy tak wysokiej – jak na polskie warunki – frekwencji, bliskiej 35 procent. Elblążanie wybrali kandydata Prawa i Sprawiedliwości, ale byłoby dużą naiwnością przypuszczać, że coś w polityce miejskiej radykalnie się odmieni. Być może PiS, nieco słabiej niż PO przywiązany do fetysza opłacalności, zlikwiduje trochę mniej szkół, ale nie zmienia to faktu, że kwestie stricte miejskie, jak komunikacja miejska czy edukacja, były w kampanii obu partii marginalne. W zamian za to spierano się o kwestię przekopu Mierzei Wiślanej – niesamowicie kosztownej inwestycji rządowej o charakterze strategicznym, z którą samorząd lokalny praktycznie nie ma nic wspólnego. I tak całą kampanię zdominował jałowy spór Platformy z Prawem i Sprawiedliwością, świetnie znany z polityki ogólnopolskiej, korzystny dla obu partii i konserwujący prawicową hegemonię.
Wybory i referendum w Elblągu pokazały, że ramy polskiej demokracji lokalnej skonstruowane są w taki sposób, że aby nastąpił jakiś przewrót, wcześniej czy później w inicjatywę – często przecież inspirowaną przez oddolne ruchy – musi się włączyć struktura partyjna.
Partie w terenie, szczególnie w mniejszych miejscowościach, na tle innych organizacji są bardzo dobrze zorganizowane – dysponują ludźmi gotowymi do poświęcenia swojego czasu przy zbieraniu podpisów i akcjach agitacyjnych oraz względnie wysokimi funduszami na akcję informacyjną o wyborach czy referendum.
Niektórych mogą oburzać tzw. elbląskie taśmy prawdy, ujawnione tuż przed ciszą wyborczą, pokazujące rzekomy cichy sojusz przy organizacji referendum między PiS-em a Ruchem Palikota, ale tak to właśnie działa w Polsce lokalnej od wielu lat – tworzone są doraźne, czasem egzotyczne koalicje, mające na celu utrącenie kogoś ze stanowiska lub korzystne dla lokalnego przedsiębiorcy rozporządzenie miejskim gruntem. Im dalej od Warszawy, tym mniej takie sojusze dziwią, a słabość lokalnych mediów i organizacji pozarządowych tylko utrwala taki stan rzeczy.