Czy można rządzić państwem przy użyciu ludzi bez politycznego doświadczenia i podmiotowości?
Cezary Michalski: Jak interpretujesz najnowszą rekonstrukcję rządu? Nie chodzi mi nawet o ocenę jej skuteczności – PR-owej czy politycznej – ale o jej sens w intencji samego Donalda Tuska? Wizerunkowe zbliżenie się do „nowego polskiego mieszczaństwa” poprzez odmłodzenie składu, powołanie do rządu nowych kobiet i wzmocnienie pozycji Elżbiety Bieńkowskiej? Przedstawienie „wywalczonych przez siebie” funduszy unijnych jako kluczowego czynnika modernizacji?
Rafał Matyja: Zamiana Joanny Muchy na Andrzeja Biernata nie odpowiada temu wzorcowi i nie jest adresowana do „nowego polskiego mieszczaństwa”.
Bardzo dobry argument falsyfikujący, ale czy wystarczający do obalenia teorii wobec Trzaskowskiego, Kluzik-Rostkowskiej, Kolarskiej-Bobińskiej „wizerunkowo zmodernizowanej” przez pełnienie funkcję europarlamentarzystki? Do tego Szczurek – stosunkowo młody człowiek sukcesu w sektorze bankowym, którego ulubioną rozrywką są rajdy rowerowe u podnóża Himalajów, a wreszcie stanowisko wicepremiera dla Bieńkowskiej.
Utrzymano jednak parytet w tym sensie, że dwa resorty uważane za miękkie zostały nadal w rękach pań. Jeśli chodzi o płeć, jedynie zmiana ministra sportu jest odwrotna. A Biernat wizerunkowo będzie zmianą bardzo niekorzystną.
O czym Tusk już się przekonał, bo musiał go sztorcować za ewidentnie głupią wypowiedź na temat Grupińskiego w apogeum rozgrywki premiera z resztkami „frakcji Schetyny”.
Istota tej zmiany składu rządu – bo słowo „rekonstrukcja” jest już propagandowym terminem, który zresztą kupiono – jest taka, że Donald Tusk istotnie wymienił kilka osób, które kosztowały go wizerunkowo lub z którymi, jak się powszechnie mówi, coraz ciężej mu się pracowało, czyli Rostowskiego, ale mogło to dotyczyć również Korolca.
Dlaczego „gorzej mu się pracowało”, przecież oni byli całkowicie kreacjami Tuska i nie mieli własnej podmiotowości politycznej, tak samo jak wszyscy inni jego ministrowie?
Zanim Szczurek nabierze umiejętności gry z premierem i z innymi partnerami politycznymi spoza rządu czy w rządzie, porównywalnej do umiejętności, jaką Rostowski nabył przez sześć lat urzędowania, upłynie bardzo dużo czasu. Wydaje się, że Donald Tusk jako człowiek jest trochę zmęczony kierowaniem państwem, szuka już przede wszystkim współpracowników, którzy nie będą dla niego większym kłopotem.
Rozumiem, że nie jesteś dogmatykiem ani zasady „wodzowskiej”, ani „partnerstwa”, gdzie się bierze ludzi tak samodzielnych, że przy pierwszej próbie mogą się okazać nielojalni. Ale ta radykalizująca się u Tuska zasada dobierania sobie ludzi całkowicie już pozbawionych podmiotowości, choćby charakterologicznej i kompetencyjnej, którą miał Rostowski i jaką mają – w bezpiecznych dla siebie granicach – Sikorski czy Sienkiewicz… Czy można w ten sposób rządzić państwem i poważnymi resortami? Przecież biurokracja resortowa doskonale wie, czy jej szef ma „kompetencje polityczne”. Ostatecznie i tak wszystko zawiśnie na Tusku.
Myślę, że Tusk doszedł do wniosku, iż właśnie tak da się rządzić. On jest w potrzasku pomiędzy dwiema sytuacjami, czy dwoma doświadczeniami. Pierwsze to doświadczenie człowieka, który już długo rządzi, ma za sobą szereg kryzysów i mówi sobie: jak wezmę ministrów takich jak Gowin, a nawet do pewnego stopnia Rostowski, to tylko kłopoty są z tego. Już wolę mieć takich, którzy się będą we wszystkim zgadzali z premierem. W koncepcji „partnerstwa” czy „podmiotowości”, którą ty przywołujesz, zakłada się jako coś cennego sytuację, gdy minister ma inne poglądy niż premier. Ale to nie jest reguła w zachodnich rządach, raczej jest oczywiste, że premier bierze ludzi, którzy się z nim politycznie zgadzają. Choć zwykle są to większe osobowości i ludzie z silniejszą pozycją w partii niż w przypadku rządu Tuska.
Do jakiej granicy? Blair musiał mieć w rządzie Browna, nawet jeśli mógł się spodziewać, że ten go kiedyś zastąpi albo nawet obali. W rządzie, któremu patronuje Hollande, znaleźli się jego dawni i przyszli konkurenci do władzy w partii.
Dlatego ja przedstawiam tę wyuczoną u Tuska przez jego dotychczasowe doświadczenia skrajną niechęć do otaczania się ludźmi, którzy poprzez swoją podmiotowość „sprawią kłopoty”, jako pierwszy element potrzasku. Drugi element jest taki, że coraz więcej osób sądzi, iż Tuskowi może nie wyjść, że epoka jego rządów się kończy.
Sondaże są złe, media sobie na nim relatywnie używają, to jeszcze nie jest poziom późnej afery Rywina, ale już „zwęszono krew”.
Afera Rywina była dotkliwa, bo Miller miał przeciwko sobie Kwaśniewskiego i Borowskiego. A Tusk nie musi się bać Komorowskiego i Ewy Kopacz. Znalazł się jednak między Scyllą własnych potrzeb, tego zmęczenia i złego doświadczenia z „ludźmi podmiotowymi”, a Charybdą obecnej jego sytuacji politycznej, a więc i kadrowej, kiedy już część bardziej podmiotowych polityków się asekuruje. I mogło być tak, że nawet jeżeli składał propozycje tym „bardziej podmiotowym” kandydatom na ministrów, to spotykał się z odmową. To jest trudny moment, dlatego nie chcę się przyłączać do zbyt łatwych krytyk decyzji kadrowych premiera.
Albo do bagatelizowania ich samymi motywacjami wizerunkowymi?
Dokładnie. Natomiast, czy da się w ten sposób rządzić? Ten rząd od początku był słaby, jak się go porówna z tym, co wobec krótkiej ławki swoich formacji czy kłopotliwego kontekstu politycznego robili poprzednicy Tuska: Miller, Belka, Marcinkiewicz, Kaczyński. Wszystkie te rządy wykorzystywały więcej potencjału partii i sytuacji, a czasami były nawet budowane trochę ponad możliwości. Tak oceniam np. rząd Marcinkiewicza, bo wzięcie Mellera, Gilowskiej i Religi było zdecydowanie ponad oczekiwania formułowane wobec jego formacji. Natomiast Tusk tworzy rządy zawsze zaskakująco słabsze od tego, co ma na swojej ławce. Choćby Marek Biernacki mógł być już od dawna w rządzie Donalda Tuska w funkcji ministra albo sekretarza stanu. Takich ciekawszych osób, i to nie tylko z partii, mogło być więcej zwłaszcza w rządzie z 2007 roku, kiedy była duża mobilizacja elit za Tuskiem i on mógł bez trudu znaleźć silniejszych ministrów.
Ale on zawsze tę poprzeczkę obniżał, teraz to się zradykalizowało.
To jest rząd nie tyle nowej energii, co rząd postępującego zmęczenia premiera. Nie znaczy to, że Donald Tusk przekroczył jakieś miary długości rządzenia obowiązujące w demokracji, bo znamy ludzi, którzy rządzili kilkanaście lat. Jednak polski premier nie ma takiej samej swobody korzystania ze sprawnie działającej machiny państwowej jak premier Niemiec czy Wielkiej Brytanii, więc w Polsce władza szybciej i mocniej zużywa. O tym mówił ciekawie Miller w rozmowie z Robertem Krasowskim, że w Polsce rządzenie to jest „walka o czas”, żeby „nie zamulało”, żeby można było zachować rezerwę na podejmowanie strategicznych decyzji. W Polsce instrumentarium władzy jest tak słabe, że ten czas znaleźć trudniej. I to najbardziej zużywa. Ta walka jest najczęściej przez premierów przegrywana. A dla Tuska ta walka o czas może być tym bardziej wymagająca, że on intensywnie zajmuje się także grą we własnej partii.
Czy sposób, w jaki on zarządza dziś partią, też jest strategią „zmęczonego lidera partyjnego”, który nie jest w stanie zaryzykować gry z silniejszymi partnerami w rodzaju Schetyny, tylko musi ich niszczyć? Co skazuje go na pracę ludźmi pokroju Protasiewicza czy Biernata.
Tusk w pewnym momencie uznał, że wojna ze Schetyną toczy się już w myśl Leninowskiej zasady „kto kogo”. Nie ma remisu ze wskazaniem, nie ma pozostawienia przeciwnikowi niszy czy frakcji. Tusk bardzo uważnie nauczył się na przykładzie Millera, który nie poległby, gdyby nie miał przeciwko sobie Kwaśniewskiego, Borowskiego, Kalisza. A na pewno nie poległby tak boleśnie. Może dociągnąłby do końca kadencji, na pewno znalazłby się na listach wyborczych Sojuszu. Tusk wie, że zostawienie kogokolwiek na tyle podmiotowego jak Schetyna, kiedy już rozpoczął się konflikt między nimi, oznacza ryzyko. Natomiast ile w tym jest zdrowej kalkulacji, a ile narastającej paranoi politycznej, tego się nigdy nie dowiemy. Ja zresztą uważam, że pewien element paranoi jest tym, co politykom pozwala pozostać przy życiu. Choroba zawodowa, ale także coś, co daje im szansę bezpiecznego funkcjonowania.
Ale znowu pojawia się analogiczne pytanie, co w przypadku rządu. Czy partia, w której tolerowanymi przez lidera „osobowościami” będą Protasiewicz i Biernat (bo już Halicki jest zbyt podmiotowy i sam się obawia o własny los), jeszcze się do czegoś nadaje?
Można to wytłumaczyć prostym przysłowiem i można wytłumaczyć modelem ekonomicznym. Przysłowie mówi: dzisiejszy chleb, jutrzejszy głód. Tusk dzisiaj zjada zasoby, których brak sprawi, że partia po takim okresie władzy będzie kompletnie wyjałowiona. A mówiąc językiem ekonomicznym, istnieją takie strategie firmy, która działając na bardzo konkurencyjnym rynku – to akurat nie jest przypadek Tuska – przy kolejnych próbach przetrwania za wszelką cenę zżera wszystkie zasoby, niszczy sobie stosunki z klientami. Wie, że jak oszuka klientów, ale wycygani od nich jakieś pieniądze, to później na tym straci, ale przeżyje. Zatem chwilowo jest tak skoncentrowana na grze o przetrwanie, że nie widzi innego wyjścia. Albo padniemy dzisiaj, albo przetrwamy za cenę „gorszej marki”. Ale to się na nas zemści dopiero za jakiś czas. Sprawi, że nasz upadek za 2 czy 3 lata będzie bardziej bolesny.
Likwidując w ten sposób Schetynę, Tusk likwiduje niebezpieczeństwo doraźne, ale buduje pewną normę, która partię osłabia. A też jego przyszły upadek może uczynić bardziej „niekontrolowalnym”.
Poza tym cała historia PO, cała zasada przywództwa Donalda Tuska jako lidera Platformy, jest zbudowana na wskazywaniu i pokonywaniu kolejnych przeciwników. To mu pozwala utrzymać żywy kontakt z partią. Można zatem sądzić, że to jest gra, która ma swoją opłacalność. A jednocześnie – odpowiadając na twoje pytanie o cenę – znów przywołam przysłowie „dzisiejszy chleb, jutrzejszy głód”. W imię tej gry Tusk pozbawia się bardzo cennych zasobów, które pozwalają wygrywać partii wybory. Bowiem to, co daje Tuskowi mandat do rządzenia – nawet przy całej specyfice, ograniczeniach, patologiach naszej demokracji – to jednak są zwycięstwa wyborcze Platformy Obywatelskiej. Nic innego. Odrzucenie i marginalizowanie Schetyny to także strata iluś tam ludzi Schetyny, to zniechęcenie tych, którzy ze Schetyną wiązali jakieś nadzieje. Co oznacza, że iluś ludzi, którzy ciężko pracowaliby na wyborczy wynik Platformy na Dolnym Śląsku, pracować nie będzie.
A tego nie da się łatwo zastąpić.
Tak samo byłoby, gdyby wycięci zostali wszyscy „Protasiewiczowcy”. W perspektywie wyborów trzeba mieć w strukturach lokalnych jak najwięcej ludzi, którzy ciężko pracują na wynik. Przyprowadzają całe rzesze klientów, przyjaciół, znajomych, zakorzeniają partię w konkretnych miejscach, pozwalają mówić: „my jesteśmy z Kłodzka, z Bolesławca…”. To stanowi o sile tych największych i najbardziej trwałych machin partyjnych. Dopóki Tusk walczył z singlami – Gilowską, Rokitą, Gowinem – za którymi nie stały takie struktury, mógł myśleć: „No to trudno, ich odejście nie osłabi partii”. Zresztą prawdopodobnie przed każdą egzekucją były robione badania sondażowe, czy to nie zagrozi całej partii. Dopóki to było wycięcie jednej osoby – nawet twarzy PO – na tego rodzaju działania się decydowano. Tylko raz Platforma poniosła konsekwencje, tracąc część warszawskich struktur związaną z Piskorskim. Ale ze względu na charakter miasta PO szybko to sobie odbudowało. Natomiast raz po raz robienie takich rzeczy jak w przypadku Schetyny powoduje podwójną stratę. Po pierwsze, utratę grupy ciężko pracujących ludzi. A drugie, także demobilizację tych, którzy zostaną. Jeżeli w głosowaniu na lidera partii wzięła udział połowa członków Platformy, to nawet jeśli część z tych, którzy nie głosowali, to martwe dusze, wielu innych ma już po prostu dość takiego procedowania. Ktoś kto wcześniej się stawiał, miał jakąś podmiotowość na lokalnym poziomie, macha ręką i mówi: „Skończę jak Schetyna, nie warto się szarpać”. On zostanie w partii, ale nie będzie już dla tej partii efektywnie pracował. Powtórna mobilizacja może być bardzo trudna.
Jedyna szansa dla Tuska polega na tym, że PiS wygra wybory do europarlamentu. To ponownie może zmobilizować establishment po stronie Platformy. Trochę „nowego polskiego mieszczaństwa”, jakiś lekarz i prawnik, ludzie pracujący w jakimś banku – oni wszyscy poczują, że rząd Kaczyńskiego jest realną możliwością. I ich obawy, ich poparcie częściowo zastąpi pracę ludzi Schetyny w powiatach. Ostatnią szansą Tuska będzie taka mobilizacja zastępcza, ludzi spoza partii, która zresztą dała mu zwycięstwo w 2007 roku.
Rafał Matyja, ur. 1967, politolog, publicysta. Sekretarz Biura Programowego Rządu przy premierze Hannie Suchockiej, współpracował przy realizacji reformy administracji publicznej w okresie rządu Jerzego Buzka. Autor hasła „IV Rzeczpospolita”, które w jego intencjach oznaczać miało konieczność reformy i wzmocnienia państwa.