Wartość nagrań „Wprost” oraz stojące za nimi ekscytacja i podniecenie mają głównie kamerdynerski charakter.
W aferze z taśmami „Wprost” i tajnymi depeszami ujawnionymi przez Wikileaks czy materiałami Snowdena niby chodzi o to samo, a jednak coś zupełnie innego.
Problem nie sprowadza się bowiem tylko do tego, jak pisał na tych łamach Edwin Bendyk, „who would guard The Guardian” – kto będzie kontrolował strażników demokratycznego porządku z czwartej władzy – ale także do różnicy między centrum i peryferiami i tego, jak w charakterystycznych dla nich porządkach społecznych działają różne instytucje. One mogą się nazywać i z wierzchu wyglądać tak samo, w różnych warunkach pełnią zupełnie inne funkcje. Zasada powszechnych wyborów do ciał ustawodawczych wrzucona w oligarchiczny, postkomunistyczny kontekst wcale nie skutkuje wzmocnieniem momentu demokratycznego, tylko oligarchicznego – z prywatnymi grupami oligarchów w parlamencie jako najbardziej oczywistym symptomem.
Podobnie rzecz ma się z takim instytucjami jak „wolność prasy” czy „zasada ochrony źródeł informacji przez dziennikarzy”.
Ukształtowały się one w określonym kontekście historycznego rozwoju społeczeństw Europy Zachodniej i jej atlantyckiego przedłużenia, w ramach silnego, szerokiego mieszczaństwa. Opierały się na określonym układzie społecznych sił (zapobiegającym transformacji społeczeństw w stronę oligarchii) i związanym z nimi etosem. W efekcie instytucje te wzmacniały liberalno-demokratyczny porządek – występowały jako głos zorganizowanej opinii publicznej wobec władzy, efektywnie sprawowały wobec niej funkcje kontrolne. Ich własna władza ograniczana była z jednej strony przez od początku bardzo konkurencyjny charakter rynku masowych mediów, z drugiej przez etos, jakim się kierowały.
Oczywiście, w związku z ekspansją modelu korporacyjnego w mediach zachodnich w ostatnich dekadach także ten model przeżywa swój głęboki kryzys. Wikileaks, instytucję dziennikarstwa obywatelskiego, można traktować jako odpowiedź na ten kryzys. Ale nawet zmagając się z własnymi problemami model ten działa zupełnie inaczej niż w Polskich warunkach.
Waga instytucji
W przypadku depesz Wikileaks mieliśmy z jednej strony platformę niezależnego dziennikarstwa obywatelskiego, od dawna znaną z ochrony whistleblowerów i ujawniania ważnych z punktu widzenia interesu społecznego, choć formalnie utajnionych dokumentów. W przypadku materiałów ujawnionych przez Chelsea Manning Wikileaks weszło w sojusz z takimi gigantami świata mediów, jak brytyjski „Guardian”, „New York Times” i „Spiegel”. I nie przypadkiem z tymi mediami, a nie z tytułami prasowego imperium Murdocha czy Springera. Każdy z tych trzech tytułów jest bowiem instytucją społeczeństwa obywatelskiego, każdy od długiego czasu budował swój autorytet jako niezależnego głosu w debacie publicznej, każdy przez całą swoją długą historię prezentował pewne rozpoznawalne stanowisko polityczne.
„New York Times” od ponad półtora wieku jest głosem liberalnych elit z północno-wschodniego wybrzeża Stanów. Kiedyś wigowskich, później republikańskich, dziś głównie demokratycznych. Gazeta notowana jest na nowojorskiej giełdzie, ale przed wrogim przejęciem chroni ją specjalna, podwójna struktura akcji, gwarantująca własnościową kontrolę tej samej rodzinie, która wydaje pismo od końca XIX wieku.
„Spiegel” od ponad pół wieku stanowi głos liberalnej opinii publicznej w Niemczech. Początkowo finansowany był przez brytyjskie władze okupacyjne i miał służyć jako narzędzie mentalnej denazyfikacji zachodnich Niemiec. Pismo wyrobiło sobie autorytet serią śledztw dziennikarskich eksponujących korupcję bońskiej Republiki Federalnej, kilkakrotnie znajdywało się na froncie walki o niezależność mediów i wolności prasy w państwie Adenauera.
„Guardian” od lat 20 XIX (!) wieku reprezentuje radykalną, a potem lewicowo-liberalną opinię publiczną na Wyspach. Do 2008 roku pismo było własnością The Scott Trust, organizacji o charakterze dobroczynnym, mającej chronić jego niezależność, nienakierowanej na generowanie zysku akcjonariuszom. W 2008 roku trust został przekształcony w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. „Guardian” jako jedyny taki duży dziennik co rok przeprowadza zewnętrzny audyt badający finansowe, biznesowe, dziennikarskie postępowanie gazety, jej rzeczywiste standardy w kwestii ochrony środowiska czy praw pracowniczych. Wyniki są oczywiście powszechnie dostępne. W gazecie funkcjonuje też „rzecznik praw czytelników”, reprezentujący ich interesy, rozpatrujący skargi.
Każda z tych instytucji (ale też takie tytuły jak „The Washington Post”, „Die Zeit”, „The New Statement”, „Liberation”) przywiązane są do modelu prasy, w którym to nie finansowe interesy są najważniejsze. Pieniądze są narzędziem do uprawiania rzeczywistej misji gazety. Jej niezależność, reputacja są większym kapitałem niż środki finansowe. Każda z tych gazet jest ważną, społecznie zakorzenioną instytucją życia publicznego, z otwartą, rozpoznawalną agendą i stale związaną z nią grupą odbiorców.
Dlatego też Snowden zwrócił się najpierw do znanego ze współpracy z Assangem dziennikarza „Guardiana” Glenna Greenwalda, a potem do „Spiegla” (który opublikował materiały o podsłuchiwaniu Angeli Merkel). Znów nie do mediów Murdocha. Kapitał społeczny zgromadzony przez te tytuły, zaufanie, jakim cieszą się u całej światowej opinii publicznej, nadawały ujawnieniu tajnych dokumentów zupełnie inny kontekst niż ten, który towarzyszy dzisiaj w Polsce publikacji taśm „Wprost”.
Przypadkowa prasa przypadkowego społeczeństwa
Otóż w Polsce skandal z ujawnionymi taśmami wybuchł w warunkach słabych, niezakorzenionych, dość przypadkowych instytucji i powszechnej podejrzliwości i braku zaufania do aktorów życia społecznego. Podejrzliwość jest zresztą główną reakcją polskiej opinii publicznej (poza pragnącą zatopić Donalda Tuska jej pisowską częścią).
Nikt nie ma złudzeń, że oto jakiś whistleblower ujawnił ważne dla publicznego interesu fakty, a rozpoznawalna, ceniona i sprawdzona w swojej uczciwości instytucja prasowa opublikowała je dla dobra wspólnego. Wszyscy natomiast zastanawiają się, „kto za tym stoi”. Kto gra taśmami, kto rozgrywa rząd i tygodnik „Wprost”?
Rosja, pałac prezydencki, frakcja Schetyny, dawni funkcjonariusze służb starający się ukręcić przy okazji jakiś swój interes, agenci ukryci w służbach z czasów PiS, grupy biznesowe, spekulanci finansowi niechętni reformie banku centralnego, przedstawiciele OFE mszczący się za odcięcie ich od wpłacanych pod przymusem składek Polaków? Tymczasem choć wielu krytykowało Snowdena czy „Guardiana”, nikt poważny nie intepretował ich działań w kluczu aż takiej paranoi. Tak samo było w wypadku afery Watergate i „Washington Post”.
A w Polsce trudno ich tak nie interpretować. Gdyby aferę ujawniła „Wyborcza”, „Polityka” czy „Tygodnik Powszechny”, pisma pod względem zakorzenienia społecznego, jasnej publicznej tożsamości i agendy jakoś dające się porównać ze wspomnianymi tu mediami (choć dużo od nich słabsze), to wyglądałoby to inaczej. Ujawnia ją jednak „Wprost”. Pismo wydawane przez Michała Lisieckiego, aspirującego magnata medialnego, który otwarcie mówi, że to Murdoch i jego tytuły, na Zachodzie uważane za symptom kryzysu prasy jako ważnej instytucji liberalnej demokracji, są dla niego wzorem. Pismo wcześniej kierowane przez byłego sekretarza KC (po ’89 regularnie nawracającego się na każdą panującą akurat w Polsce hegemonię), zmieniające ciągle linię.
W ostatnich latach „Wprost” kilkakrotnie wymieniał redaktorów naczelnych i próbował nowego pomysłu na siebie. Jego linia, rozumienie misji, wizja polskiej sfery publicznej wydają się zupełnie przypadkowe. Tak jak przypadkowe są, niespotykane w zachodnich demokracjach, dzikie przepływy elektoratu od SLD do PiS, od Palikota do Korwina.
Może takie przypadkowe, słabe, rozbite, niezorganizowane społeczeństwo musi mieć też podobną prasę?
Kamerdynerstwo dzikich
Zasadnicza różnica polega też na tym, że Snowden i Wikileaks ujawnili tajne informacje stanowiące część oficjalnej praktyki władzy. Informacje, które zatajane były przed społeczeństwem ze względu na rzekome zagrożenie bezpieczeństwa narodowego w wypadku ich ujawnienia. Stawką spraw Snowdena i Wikileaks pozostaje ciągle nierozstrzygnięta w najbardziej rozwiniętych demokracjach liberalnych kwestia efektywnej demokratycznej kontroli nad polityką zagraniczną i bezpieczeństwa, którą prowadzi oddzielony od spojrzenia opinii publicznej, pozbawiony demokratycznej legitymacji establishment wojskowy, wywiadowczy, dyplomatyczny i akademicki. Waga tej sprawy jest więc największa, bo konstytucyjna. Dokumenty ujawnione przez Manning i Assange’a rzucają niezwykłe światło na politykę Ameryki ostatniej dekady, są bezcennym materiałem dla historyków, politologów, dziennikarzy i wreszcie dla obywateli, którzy chcą świadomie podejmować decyzje.
W przypadku afery taśmowej do tej pory mieliśmy do czynienia nie z odtajnieniem dokumentów rzucającym demokratyczne wyzwanie istniejącym stosunkom władzy, ale z nagraniem prywatnych w zasadzie rozmów osób publicznych, przy których załatwiali nie tylko prywatne interesy.
Wartość tych nagrań, stojąca za nimi ekscytacja i podniecenie mają głównie kamerdynerski charakter. Kamerdynera, człowieka małego i wąskich horyzontów, ekscytować będą pijackie toasty, przekleństwa i anegdotki o przyrodzeniach; to zrozumiałe. Tylko czy chcemy pozwolić, żeby taka kamerdynerska ekscytacja obaliła mający demokratyczną legitymację rząd?
W rozmowie z Belką minister Sienkiewicz powiedział: „Państwo polskie istnieje teoretycznie, praktycznie nie istnieje, dlatego że działa poszczególnymi swoimi fragmentami, nie rozumiejąc, że państwo jest całością”. Słowa te okazały się samospełniającą się przepowiednią, gdy w środę ABW wtargnęła do siedziby „Wprost”, kompromitując się na całej linii. Były minister PO Mirosław Drzewiecki wygłosił inną, właśnie się sprawdzającą diagnozę: „Polska wciąż jest dzikim krajem”.
W dzikim kraju instytucje wolnej prasy, zamiast reprezentować różne segmenty zorganizowanej opinii publicznej wobec władzy, służą zakulisowym, nieznanym, przypadkowym grupom interesów. Być może silniejszym niż prasa i państwo. Daje się im rozgrywać goniący za zyskiem i sensacją, średnio budzący zaufanie, przypadkowy w swoich ideowych wyborach tygodnik.
Nie znaczy to jednak, że w peryferyjnych, dzikich warunkach należy rezygnować z prób budowy silnych demokratycznych instytucji. Tak jak odpowiedzią na „grupy prywatnych deputowanych oligarchów” nie jest putinizm, tak samo kaczyzm-orbanizm nie jest odpowiedzią na wszystkie problemy, jakie ujawniła afera z taśmami „Wprost”.