Wymyślony jeszcze w latach 70. podatek od transakcji finansowych przestał być ekonomiczną herezją. Jego wprowadzenie we Francji ma olbrzymie znaczenie polityczne i świadczy o sile ruchów społecznych, od lat naciskających na francuskie władze w tej sprawie. Tekst Jakuba Majmurka.
Prezydent Francji (przynajmniej do kwietniowych wyborów) Nicolas Sarkozy zapowiedział wprowadzenie podatku od transakcji finansowych. Podatek ma wejść w życie w sierpniu tego roku. Idea jest prosta: od każdej transakcji dokonywanej na terenie Francji, wiążącej się z zakupem obcej waluty, akcji i obligacji, instrumentów pochodnych, takich jak kontrakty przeniesienia ryzyka kredytowego, ma być nakładany podatek obrotowy w wysokości 0,1% procenta wartości transakcji.
Zgodnie z wyliczeniami Pałacu Elizejskiego ma on przynieść około miliarda euro wpływów do budżetu (jak podaje „Le Figaro”, niektórzy eksperci oceniają możliwe wpływy nawet na 4 miliardy euro), co pozwoli na uniknięcie wymuszonych przez kryzysową sytuację cięć. W telewizyjnym wystąpieniu uzasadniającym wprowadzenie podatku Sarkozy powiedział, że „nie widzi powodu, dlaczego rynki finansowe, w dużej mierze odpowiedzialne za obecną kryzysową sytuację, nie miałyby ponosić kosztów walki z kryzysem. To kwestia pewnej podstawowej etyki”.
Jakie inne korzyści, poza pewnym poczuciem sprawiedliwości i wpływami do budżetu, może przynieść taki podatek? Jest on wprowadzoną na poziomie państwa narodowego wersją podatku Tobina, nazywanego tak od amerykańskiego ekonomisty orientacji neokeynesowskiej, który z propozycją podatku od transakcji finansowych po raz pierwszy wystąpił w latach 70. Zaproponował wtedy wprowadzenie międzynarodowego podatku, przede wszystkim na transakcje związane z wymianą walut. W jego założeniach miało to przede wszystkim służyć realizacji pewnych celów makroekonomicznych: zniechęceniu międzynarodowego kapitału do nieproduktywnych inwestycji w spekulacje finansowe (i zmuszeniu do inwestycji w „realną produkcję”) oraz przywróceniu państwom narodowym podstawowej kontroli nad ich polityką walutową. Ponieważ po obłożeniu podatkiem obrotowym spekulacje walutowe stałyby się w dużej mierze nieopłacalne, chroniłoby to nawet waluty niewielkich, słabych gospodarek przed atakami spekulacyjnymi.
Pytanie, jakie wszyscy stawiają sobie po decyzji Sarkozy’ego, brzmi: czy podatek od transakcji finansowych może działać „w jednym kraju”? Jeszcze pod koniec zeszłego roku Sarkozy i ministrowie rządu François Fillona (naciskani przez organizacje społeczne we Francji) byli sceptyczni. Gdy w listopadzie Senat przegłosował rezolucję wzywającą do wprowadzenia podatku, rząd odmówił, a minister handlu zagranicznego Pierre Lellouche tłumaczył, że byłoby to zupełnie kontrproduktywne, gdyż samodzielne decyzje Paryża w tej sprawie prowadziłyby do ucieczki wszystkich francuskich instytucji finansowych, przede wszystkim do londyńskiego City.
Dziś takim scenariuszem grożą francuskiej opinii publicznej bankowcy; prezes BNP Paribas Baudoin Prot w cytowanej przez „Liberation” wypowiedzi zapowiada, że w tej sytuacji wszystkie tego typu transakcje będą dokonywane po prostu poza terytorium Francji. Na pewno podatek na poziomie europejskim, nawet nieobejmujący City (ale obejmujący Frankfurt nad Menem), byłby o wiele bardziej efektywny i pozwalałby z większym prawdopodobieństwem przekierować kapitał na inwestycje w produkcję czy lepiej chronić przed atakami spekulacyjnymi.
O wprowadzeniu podatku od transakcji finansowych na europejskim poziomie od jakiegoś czasu mówili najważniejsi przywódcy UE, w tym Angela Merkel. Wszelkie próby storpedował jednak David Cameron, który jest przekonany, że taki podatek byłby „faktyczną kryminalizacją londyńskiego City”. Nawet jeśli podatek funkcjonujący wyłącznie we Francji nie do końca zadziała (przychody z niego będą bliższe raczej miliona niż 4 miliardów euro, a kapitał nie zacznie inwestować w produkcję), to i tak jego wprowadzenie – i to przez polityka tak oportunistycznego, tak całkowicie obcego jakkolwiek rozumianej lewicy jak Sarkozy – ma olbrzymie znaczenie polityczne. I nawet jeśli Sarkozy „nie wprowadza tego podatku z przekonania”, jak twierdzi Vincent Peillon, sztabowiec jego głównego rywala w wyborach prezydenckich, socjaldemokraty François Hollande’a, to tym lepiej – świadczy to bowiem o sile ruchów społecznych naciskających od lat na francuskie władze w tej sprawie.
Od lat 70. propozycja Tobina funkcjonowała raczej jako akademicka ciekawostka, przedmiot uczonych dyskusji; powstawały opasłe tomy dowodzące, dlaczego tego typu podatek nie może działać. W 1997 roku na łamach francuskiej edycji „Le Monde Diplomatique” Ignacio Ramonet opublikował sławny już dzisiaj artykuł wstępny Rozbroić rynki, nawołujący do wprowadzenia międzynarodowego podatku od transakcji finansowych. Edytorial dał impuls do powstania międzynarodowej instytucji ATTAC (Associacion pour la Taxation des Transaction pour l’Aide aux Citoyens – Obywatelskiej Inicjatywy Opodatkowania Obrotu Kapitałowego). Organizacja na początku (zwłaszcza w Polsce) traktowana była jako polityczna egzotyka ze skrajnej lewicy, a idea podatku od obrotów kapitałów jak herezja – zgodnie z panującym aż do kryzysu z 2008 roku powszechnym przekonaniem, że swobodny, nieuregulowany przepływ kapitału najlepiej służy generowaniu służącego wszystkim bogactwa.
Dziś, po prawie 15 latach istnienia ATTAC, ich idee stają się pomału częścią powszechnie panującego „zdrowego rozsądku” ekonomicznego i politycznego. Jedno z haseł paryskiego maja brzmiało "Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego". Sarkozy, skądinąd znany z nienawiści do maja ’68 i jego idei, swoją decyzją o opodatkowaniu transakcji kapitałowych mimowolnie wysyła wszystkim aktorom działającym w polu społecznym właśnie taki komunikat. Pamiętajmy o tym, walcząc o inne dziś uznawane za „wariackie” czy „niepoważne” propozycje, takie jak np. powszechny dochód gwarantowany.