Czy może raczej przegrał Duda.
Duda był w defensywie, wyglądał na spiętego, ogólnie sprawiał wrażenie prymusa, który po raz pierwszy w życiu przyszedł źle przygotowany na egzamin. Prezydent z kolei wykrzesał z siebie pokłady energii i czegoś, co z braku lepszego słowa, mocno na wyrost, nazwać można charyzmą.
Niemniej cała debata sprawiała przykre wrażenie. Rozmowy nie na temat, o wczorajszych problemach. Wymięte pustosłowie, polityczny berek na jałowym biegu. Zastanówcie się, czego się dowiedzieliście od kandydatów? Jakie mają pomysły na pięć lat prezydentury? Bo ja za bardzo nie wiem.
Kandydaci bardzo dużo mówili, głównie o sprawach, które znajdują się poza kompetencjami głowy państwa w Polsce. O wydatkach na armię, finansowaniu służby zdrowia, reformie konstytucyjnej. By zrealizować te zmiany, trzeba większości parlamentarnej. W niektórych wypadkach nawet w wielkości dwóch trzecich. Jasne, prezydent ma prawo do inicjatywy ustawodawczej. Zaopatrzony w szerokie poparcie społeczne, może budować w parlamencie koalicję dla swoich projektów. Jednak kandydaci albo żadnego konkretu tu nie przedstawili, a jeśli nawet, to zginął on w ogólnym szumie.
Główna oś sporu wyglądała następująco: Andrzej Duda przekonywał, że jest źle i jest to wina Komorowskiego i Platformy, na co Komorowski odpowiadał, że źle wcale nie jest, a nawet jak nie jest do końca dobrze, to za PiS-u było gorzej.
Obaj kandydaci zapewniali też, że ich program to nowoczesna gospodarka i innowacje. Bez konkretów to nic nie znaczy, bo trudno wskazać kandydata, który byłby innowacjom przeciwny. Nawet monarchista Grzegorz Braun nie chce przecież, by jego wolni Polacy na swojej strzelnicy ćwiczyli przy użyciu arkebuzów albo sztucerów kozienickich.
Często kandydaci spierali się o to, który z nich bardziej gorliwie będzie bronił głupiej polityki. Od jednomandatowych okręgów wyborczych, przez wydobycie węgla, po bazy NATO i tarczę antyrakietową na terytorium Polski.
Polityka zagraniczna akurat należy do kompetencji prezydenta i to, co mówili na ten temat kandydaci, szczególnie rozczarowywało. Rojenia o Międzymorzu, „Polsce atrakcyjnej dzięki sile jej armii”, liderowaniu w regionie. Ani słowa o TTIP, o pomyśle na przyszłość Europy. Unia Europejska przeżywa może swój najpoważniejszy kryzys od lat. Na wschodzie ekspansja Rosji, na południu widmo Grexitu i dramat migrantów tonących w Morzu Śródziemnym, na północy brytyjskie referendum – chciałbym wiedzieć, jaki pomysł na zjednoczoną Europę i miejsce w niej Polski mają kandydaci. Także z winy dziennikarzy nie było okazji, by poznać odpowiedzi na te pytania.
Debata raz jeszcze pokazała, jak bardzo na prawo przesunięta jest scena polityczna w Polsce. Żaden kandydat nie zrobił ukłonu pod adresem lewicowego elektoratu. Tak, wiem, że Andrzej Duda mówił o obniżeniu wieku emerytalnego, ale poza tym rozliczał Komorowskiego i PO ze zbyt wysokich podatków i niewprowadzenia podatku liniowego. W zasadzie żadne postulaty socjalne poza wiekiem emerytalnym do debaty się nie przebiły.
Podobnie z postulatami obyczajowymi. Związki partnerskie, prawa reprodukcyjne kobiet, edukacja seksualna pojawiły się w dyskusji 0 (słownie zero) razy. Jan Paweł II – jak policzyłem – blisko pięć.
Bronisław Komorowski starał się przedstawić jako kandydat centrum. Z kolei Duda na własne życzenie skulił się przy prawej ścianie, jakby postanowił odpuścić centrowych wyborców. Zobaczymy, czy ta taktyka nie okaże się jego najpoważniejszym błędem.
Sądząc po debacie, maksimum liberalizmu w polskich warunkach to niewsadzanie lekarzy na dwa lata do więzienia za in vitro. A, i jeszcze potępienie kamieniowania kobiet w Iranie. Oczywiście, jest to lepsze od prawicy, która za in vitro chce jednak wsadzać i w kwestii potępienia kamieniowania kluczy, ale naprawdę trudno dla takiego centrum wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm.
A już zupełnie dołujące były końcowe oświadczenia kandydatów. Komorowski nie wykorzystał tego czasu, by przedstawić jakąkolwiek pozytywną wizję, ale by przekonać raz jeszcze wszystkich, że nie jestem PiS-em i Andrzejem Dudą. Jeśli byli w tej kwestii jacyś nieprzekonani, to być może prezydentowi udało się ich skłonić do przyjęcia tej – jakże nieoczywistej – prawdy. Andrzej Duda z kolei pokazał, że nawet jeśli marzy o zabraniu pracy Komorowskiemu, to raczej tej, którą prezydent wykonywał, zanim wprowadził się do Belwederu – nauczyciela historii w niższym seminarium duchownym. Zamiast wizji przyszłości otrzymaliśmy bowiem odpowiadający umysłowości niższych kleryków wykład o historii Polski: rzeka krwi, zabory, COP, Gdynia się buduje. Zabrakło tylko odniesień do chrztu Polski, bitwy na Psim Polu, zjazdu w Łęczycy i buntu wójta Alberta.
Polityka historyczna jest akurat jedną z dziedzin, gdzie prezydent dużo może.
I tu miał miejsce najbardziej szpetny moment tej debaty: pytanie Dudy o Jedwabne.
Z niską aluzją, że tu, panie, ten Komorowski to nie wiadomo czyim interesom służy. Nie uważam, by Andrzej Duda mógł osobiście być antysemitą. Ale na zimno postanowił posłuchać czyjejś rady, by zawalczyć o elektorat Grzegorza Brauna. Wiedziałem, że na niego na pewno nie zagłosuję, ale teraz dał mi najpotężniejszy jak dotąd argument, by zagłosować na jego przeciwnika. Bo jednak głowa państwa uruchamiająca taki język to byłby prawdziwy wstyd.
DZIENNIK OPINII O WYBORACH:
Jaś Kapela: Komorowski, zrób coś dobrego
Barbara Nowacka: „Na razie nie jest źle”?
Ziemowit Szczerek: Wolę nakłuwać cielsko Platformy
Anna Dryjańska: Strategie na drugą turę
Adam Ostolski: Fałszywa zmiana wygrała z fałszywą zgodą
Kinga Dunin: Nie ten człowiek roku
Cezary Michalski: Jak prowadzić spór z populizmem?
Witold Mrozek: Komorowski nic nie rozumie
Maciej Gdula: Kukiz to jednorazowy trybun, uwierzcie w politykę!
Sławomir Sierakowski: Czy elektorat lewicowy tym razem wyjdzie z domu i zdecyduje, kto wygra?
**Dziennik Opinii nr 138/2015 (922)