Kraj

Majmurek: Czy ładnie mi w sukmanie?

Jak stworzyć pozytywną tożsamość, fiksując się na fakcie, że nasi przodkowie „dostawali w dupę”?

Gdy prowadziłem dyskusję po warszawskiej prapremierze filmu Niepamięć, od początku wyczuwałem pewne napięcie wśród publiczności. Sala czekała na moment, gdy zostanie jej przekazany mikrofon, gdy gościom – twórcom i bohaterom filmu – będzie w końcu można zadać pytania. I gdy wreszcie to nastąpiło, zaskoczyła mnie skala agresji, wymierzona w jedną osobę: producentkę i bohaterkę filmu, Magdalenę Bartecką, „nowoczesną chłopkę”. „Jak mogła pani wyprodukować tak stronniczy film?!” „Czy wracamy do logiki punktów za pochodzenie?!” „Ja o tym, że ludzie dzielą się ze względu na szlacheckie lub nieszlacheckie pochodzenie, dowiedziałem się od komunistów” – oburzali się jedni. Inni, nie mniej zdenerwowani, powołując się na swoje dyplomy z historii, zarzucali Barteckiej ignorancję. „Czy pani w ogóle wie, kiedy zniesiono pańszczyznę?”.

Liber chamorum narodu polskiego

No właśnie, najpóźniej, bo w 1864 roku, pańszczyznę w zaborze rosyjskim. Dlaczego sprawa, która skończyła się ponad 150 lat temu, ciągle rozpala takie emocje? Polski dwór, stanowiący niegdyś centrum opartego na pańszczyźnie świata, został zniszczony najpierw przez wielki kryzys lat trzydziestych, a następnie przez reformę rolną i PRL. Społeczeństwo zostało wtedy radykalnie zrównane, dawne klasowe hierarchie zostały spłaszczone, kanały awansu dla potomków dawnych parobków otworzyły się szerzej niż kiedykolwiek historii.

Czemu więc kwestia pańszczyzny ciągle tak nas boli?

Podczas dyskusji o Niepamięci miałem wrażenie, że wykształcona warszawska publiczność ma za złe autorom filmu, że współczesnym mieszczanom, takim jak oni, „wyciąga się” jakąś pańszczyznę; że przypomina im się, że to raczej pańszczyźniani chłopi, a nie panowie na kresowych zamkach byli ich przodkami. Łatwo wyśmiać ten mechanizm zaprzeczenia. Jednak ma on także swoje racjonalne jądro.

Wbrew pretensjom Mickiewicza prawdziwą księgą narodu polskiego pozostaje bowiem Liber generationis plebeanorum, popularnie znana jako Księga chamów. Dzieło spisane zostało przez Waleriana Nekandę Trepkę w I połowie XVII wieku. Trepka, przedstawiciel starego, lecz zubożałego rodu, utracił ostatni z rodzinnych majątków i zamieszkał w Krakowie, utrzymując się z pożyczek na procent, co dawać mu miało dochody mniejsze, niż osiągał miejski patrycjat. Już wtedy krakowskie powietrze nikomu nim oddychającemu nie służyło; także w panu Trepce powodowało wzbieranie żółci. Jej efektem jest właśnie Liber chamorum. Choć dzieło to przez wieki krążyło w nielicznych odpisach, stanowi klucz do polskiej duszy.

Trepka stworzył w nim uporządkowany alfabetycznie indeks szlachty, która choć za szlachtę się podaje, urzędy piastuje, herbami się pieczętuje, majątki dzierży, to szlachtą nie jest, bezprawnie się pod nią podszywając. W pełnej pedanterii pracy Trepka opisał 2534 osoby, które przywłaszczyły sobie szlachecki status. Od „Abramowicza, byłego furmana z Biecza”, do „Żyznańskiego, byłego szewca z Chęcin”. Oprócz sprytnych plebejuszy, wzbogaconych żołnierzy, potomków możnych z nieprawego łoża Trepka wymienia także osoby uszlachcone przez króla, których szlachectwa nie potwierdził Sejm.

Książka Trepki jest produktem świata, gdzie podział na szlachtę i nie-szlachtę jest z jednej strony absolutny (nikt, kto nie należy do szlacheckiej braci, nie może się uważać za część narodowej wspólnoty), a z drugiej w praktyce nieszczelny. Kryterium oddzielające szlachetnie urodzonych od całej reszty, które decyduje teoretycznie o wszystkim, jest nieostre. W efekcie każdy może zostać oskarżony z paragrafu „Liber Chamorum”, a jednocześnie ileś sprytnych jednostek może „oszukać system”. Jeszcze wiek XVII zna przypadki plebejuszy, którzy na różne sposoby zdobywali majątek, uciekali z dala od rodzinnych stron, tam nabywali ziemie i wsiąkali w lokalną społeczność ziemiańską, podając się za szlachtę. Pod dwóch, trzech pokoleniach ich potomkowie uchodzili w okolicy już za przedstawicieli „starożytnych rodów szlacheckich”. Jednocześnie powstała grupa ludzi dobrze żyjących z szantażowania tych, którzy mają coś „na sumieniu”.

Jak to wszystko ma się do współczesnej Polski? Ano tak, że cały awans społeczny, jakiego większa część z nas doświadczyła w okresie PRL, został wpisany do zbiorowego Liber chamorum.

Znaczące „awans społeczny”, zamiast być symbolem dumy, stało się powodem do wstydu. I to jeszcze w PRL. Funkcjonuje w pejoratywnie nacechowanych związkach frazeologicznych. Na internetowych forach częściej nawet niż argumentem „z żydostwa” postaci publiczne atakowane są określeniami typu „wygląda jak oderwany od pługa”, „wyrwany świeżo z czworaków” itd. W nagrodzonym Złotymi Lwami w Gdyni w 2010 roku filmie Różyczka Jana Kidawy-Błońskiego, rozgrywającym się w 1967 roku, obserwujemy scenę zebrania związku literatów. W pewnym momencie część pisarzy opuszcza salę, a jedna z postaci mówi z ulgą: „Ci z awansu wyszli, możemy swobodnie porozmawiać”.

Logiką Liber chamorum rządzą się też publikacje w rodzaju Resortowych dzieci Doroty Kani, Macieja Marosza i Jerzego Targalskiego. Choć porównanie Kani i Targalskiego z Trepką jest obraźliwe dla tego ostatniego: proza siedemnastowiecznego lustratora nie jest pozbawiona wdzięku, zmysłu do szczegółu, stylistycznej fantazji – czego nie można powiedzieć o produkcji gwiazd prawicowego dziennikarstwa.

Dlaczego „awans klasowy” jest obciążony takim wstydem? Odpowiedzi szukałbym w koncepcji „prześnionej rewolucji”, stworzonej przez Andrzeja Ledera. Trudno być dumnym z awansu, który przyszedł bez walki, nie w wyniku naszej „zasługi”, w ramach systemu, którego prawomocność od początku była kwestionowana, a którą dziś kwestionuje cały szereg państwowych instytucji, z IPN na czele.

Trudno się więc dziwić, że przypominanie złego urodzenia jest tak problematyczne dla polskiego mieszczanina, że tak nerwowo reaguje on – w 2015 roku – na hasło „pańszczyzna”.

Twórcy filmu Niepamięć mogą odpowiedzieć, że chodzi im właśnie o przełamanie tego wstydu. O zaproszenie polskiego mieszczaństwa do „chłopskiego coming outu”, wyciągnięcia poukrywanych na dnie szafy chłopskich sukman i chustek, do dumnego powiedzenia „jestem ze wsi”. Rozumiem ten pomysł, szanuję go i na jakimś poziomie wspieram. Ale rozumiem też opór, jaki wywołuje.

Czy przebieranie się współczesnych, wykształconych ludzi z miast w sukmany nie jest na pewnym poziomie czymś symetrycznym wobec przebierania się ich rówieśników w kontusze? Czy jest nam to do czegokolwiek potrzebne?

Poza resentyment

Najważniejszy problem, jaki widzę w propozycji pozytywnej rewaloryzacji wiejskości, jest następujący: jak przyswoić sobie chłopskie, pańszczyźniane dziedzictwo, nie popadając zarazem w resentyment? Jak pamiętać o pańszczyźnie, nie wpadając w pułapkę reaktywnej podmiotowości, zafiksowanej na przeżywaniu swoich krzywd?

W jednej z anegdotek Witos w latach dwudziestych ubiegłego wieku odwiedza jakiś szlachecki zaścianek. Jego mieszkaniec – żyjący w gorszych warunkach materialnych niż okoliczni, zamożniejsi chłopi – kierowany pewnie pomieszaniem manii wielkości i kompleksu niższości wobec chłopskiego szefa rządu, wyciąga z kufra stare dokumenty, dawne patenty szlacheckie. „Po co wam te papiery?” – pyta trzeźwo Witos. „Po to, że wiem, że jak sto lat temu przychodził stójkowy, to moi dziadowie w dupę nie dostawali” – słyszy od szlachcica. Na terenie dawnego zaboru rosyjskiego, gdzie toczy się ta opowieść, szlachta, nawet zagrodowa, zwolniona była z kar fizycznych. W przeciwieństwie do chłopów. Współczesny nędzarz, który swoje poczucie wartości buduje na tym, że jego przodkowie nie dostawali w dupę, podczas gdy przodkowie jego zamożniejszego sąsiada już tak, może budzić wyłącznie politowanie. Ale czy tożsamość fiksująca się na tym, że nasi przodkowie w dupę „dostawali”, też nie jest skazana na reaktywność?

Jak można stworzyć pozytywną tożsamość, opierając się na dziedzictwie wielowiekowego poddaństwa, zależności, wyuczonej bezradności, materialnej i duchowej nędzy, wystawienia na arbitralną przemoc?

Na dziedzictwie analfabetyzmu, obskuranckich, na wpół pogańskich przesądów, upokarzającej bierności w niedoli? W trakcie dyskusji po filmie nie udało mi się zadać tych pytań twórcom, a chciałbym poznać na nie odpowiedź. Jak jednocześnie pamiętać skandal pańszczyzny i cieszyć się własną postchłopską tożsamością? Jak podważać pretensje postszlacheckiej kultury do uniwersalizmu, nie popadając jednocześnie wobec niej w resentyment? Czy nie jest tak, że zdrowa wspólnota musi też umieć zapominać, a nie tylko trwać w pamięci o dawnych urazach? Być może zapominanie pańszczyzny jest reakcją obronną, która ma swoją racjonalność.

Jest symptomatyczne, że w PRL, którego największym beneficjentem pozostawały właśnie masy chłopskie, też o pańszczyźnie nie chciano pamiętać. Przyjrzyjmy się produkcji kulturowej Polski Ludowej. Jedyny film o chłopskiej niewoli i buncie to uważane dziś za socrealistyczny gniot Podhale w ogniu (1955) Henryka Hechtkopfa i Jana Batorego, opowieść o chłopskim zrywie na Podhalu w trakcie powstania Chmielnickiego. Antyfeudalne wątki pojawiały się i później, na przykład w Janosiku, ale PRL-owskie masy zachwycały się ekranizacjami „sarmackiego” Sienkiewicza i zabijały się w księgarniach o Trędowatą. Wyparcie pamięci pańszczyzny nie jest więc czymś szczególnie nowym, trwa od samego początku awansu niegdyś chłopskich mas.

Stwórz sobie przodków!

Zadaję te pytania nie po to, by atakować takie projekty jak film Niepamięć. Mnie samego one nurtują, sam je przeżywam. Wydaje mi się też, że sam dałem się ponieść resentymentowi, czego świadectwem był tekst Potomek chłopów pańszczyźnianych patrzy na Wilanów. Zadawałem w nim pytanie, czy ja, potomek chłopów, mogę spojrzeć na Wilanów, pamiętniki Paska, pas słucki i powiedzieć „to moje”? Podważanie oczywistości odpowiedzi i rozbijanie fałszywego uniwersalizmu „sienkiewiczowskiej” wizji polskości wydawało mi się wtedy bardzo atrakcyjną propozycją. Bardziej niż dziś. Bo czy tylko dlatego, że nie mam przodków herbowych, miałbym nie wziąć posiadanie z kultury szlacheckiej tego, co mi się w niej podoba? Choćby i Wilanowa.

I nie żeby w sarmackiej kulturze podobało mi się wiele. Wręcz przeciwnie. Gdy czytam Paska, odczuwam prawdziwe zażenowanie, że ten intelektualny i literacki śmietnik jest zabytkiem języka, który jest i moim ojczystym. Trudno nie czuć też zażenowania, obserwując upadek Rzeczypospolitej, nędzę jej umysłowego życia i kultury materialnej. Przeciętny dwór z siedemnastego wieku zbudowany był z drewna, łóżko było luksusem (spało się na ławach), w oknach zamiast szkła były rybie pęcherze, przez co przez większość czasu pozostawał brudny i ciemny w środku. Średnio zamożny niderlandzki szewc z siedemnastego stulecia żył w lepszych warunkach. A jednak chcę mieć prawo bawić się tym dziedzictwem, jeśli przyjdzie mi na to ochota. Tak samo jak chłopskim.

Szymon Kobyliński napisał kiedyś, że choć sam nie ma szlacheckiego pochodzenia, czuje się dziedzicem sarmatyzmu, tak jak amerykański mieszczuch ze Wschodniego Wybrzeża, którego przodkowie przybyli do Stanów pół wieku temu, może czuć się spadkobiercą Dzikiego Zachodu.

W Ecce homo Nietzsche pisał: „Najmniej jesteśmy spokrewnieni z własnymi rodzicami: pokrewieństwo z własnymi rodzicami byłoby skrajną oznaką pospolitości”. Filozofowi, który fantazjował, że jest „polskim szlachcicem pur sang”, nie mieściło się w głowie, by mógł w jakikolwiek istotny sposób być spokrewniony ze swoimi biologicznymi przodkami, niemieckimi mieszczanami, których postrzegał jako umysłowo ociężałych i nieciekawych pod każdym względem. Czy w maniakalnej przesadzie Nietzschego nie kryje się jednak pewna prawda, którą i nam warto przyjąć w naszych zmaganiach przodkami? Pamiętając, jak oni nas determinują, nie zapominajmy o narzędziach, które mamy, by samemu ich sobie określać.

Marzy mi się polska tożsamość, która po przejściu chłopskiego coming outu wreszcie wyzwala kulturę z opozycji „chamstwa” i „państwa”.

W której „plebejskie i „arystokratyczne” elementy kulturowego dziedzictwa stają się pustymi symbolami: można się nimi bawić, swobodnie nadając im treść. Gdzie potomkinie chłopów noszą herbowe sygnety, a potomkowie hrabiów chłopskie chustki (od razu tę kulturę możemy trochę squeerować). Gdzie pytanie z tytułu* ma wyłącznie estetyczny wymiar.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, dlaczego taka zabawa nie jest dziś w Polsce możliwa. Nasza kultura ciągle pozostaje postfeudalnie antyegalitarna, podział na „czerń” i „szlachtę” odtwarza się w nieskończonej liczbie konfiguracji. Sztandarowa telewizja klasy średniej okazuje się w środku folwarkiem zarządzanym przez wyjątkowo brutalnego ekonoma. Zaostrzają się nierówności majątkowe, coraz większą rolę w dostępie już nawet nie do najwyższych, ale średnich stawek, odgrywa dziedziczenie. Dobre urodzenie, w rodzinie z szlachecką czy choćby porządną mieszczańską tradycją, przekłada się na cały zestaw kapitałów: kulturowych, symbolicznych, relacyjnych, wreszcie finansowych, które mają wpływ na życiowe szanse jednostek w jak najbardziej współczesnych grach. Film Niepamięć zresztą świetnie to pokazuje.

Ale właśnie dlatego, że postulowane podejście do przeszłości jest dziś tak trudne, jest ono konieczne. Owszem, jest możliwe tylko w bardzo egalitarnym społeczeństwie, ale jest też prawdziwego egalitaryzmu, egalitaryzmu wolności, warunkiem wstępnym. Zanim stworzymy sobie w Polsce taki egalitaryzm, musi pojawić się grupa kobiet i mężczyzn, którzy wobec polskiej kultury i jej fundującego podziału na „szlachtę” i „czerń” wyzwolą się w podobny sposób. Nie będzie łatwo; to zadanie barona Münchausena. Ale być może każda prawdziwa zmiana zaczyna się od wyciągnięcia siebie samego za włosy. Także z polskiego, postfeudalnego bagna.

*Tytułowa fraza pochodzi z piosenki „Dlaczego” zespołu Kury.

***

CO Z TĄ PAŃSZCZYZNĄ? W DZIENNIKU OPINII PISALI/MÓWILI:

(Nie)pamięć pańszczyzny: Bartecka / Leder / Lubomirski / Sutowski
Adam Leszczyński: Uwięzieni w folwarku
Magdalena Bartecka: Jestem dumną wieśniaczką
Piotr Kozak: Pańszczyzna – niedokończona sprawa
Jakub Majmurek: Potomek chłopów pańszczyźnianych patrzy na Wilanów

**Dziennik Opinii nr 73/2015 (857)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij