Kryzys 2008 roku uznano za pokłosie skupienia się na sprawach „lewicy kulturowej” i zlekceważenia „lewicy socjalnej”. Reakcją lewicy było więc wysunięcie na pierwszy plan pogardzanego „rozdawnictwa” i wyciszanie „kulturowego lewactwa”. Nie tędy droga!
Maj przyniósł nam intensywną dyskusję o przyszłości i tożsamości polskiej lewicy. Na razie mamy głosy, że lewica powinna się zbudować wokół tych czy innych wybijających się postaci, że powinna lub nie powinna brylować w „liberalnych” mediach, że katalog praw podstawowych jest bardziej śmiały, niż program lewicy w Polsce, że lewica powinna oddać cesarzowi, co cesarskie, i jasno pochwalić PiS za 500+, albo wręcz – że powinna ukryć się w cieniu i zostawić pole zwycięstwa z PiS-em Platformie Obywatelskiej.
czytaj także
Ciekawsze rzeczy dzieją się jednak poza oficjalnymi komentarzami publicystycznymi. Fundacja ICRA zorganizowała 30 maja dyskusję ekspercką pod tytułem Ruch feministyczny a kwestia socjalna. ICRA to zajmujący się polityką społeczną think tank, który podkreśla swoje związki z socjaldemokracją. W panelu zasiadły dwie ekspertki, feministki Julia Kubisa i Elżbieta Korolczuk. Z początku atmosfera była dość napięta, ponieważ nie bardzo było jasne, o co chodzi z tym feminizmem, ani co to takiego ta kwestia socjalna – na szczęście ani Kubisa, ani Korolczuk nie miały ochoty walczyć z „kwestią socjalną” ani „rozdawnictwem” i po prostu zaczęły opowiadać o forsowaniu interesów kobiet także w wymiarze polityki społecznej. Stało się jednak jasne, że o „kwestii socjalnej” trzeba porozmawiać. Pozwolę sobie zatem bliżej przyjrzeć się temu pojęciu.
Jednoznaczne wskazanie „kwestii socjalnej” jako politycznego „kłopotu” datuje się na 1963 rok. W wydanej wówczas książce O rewolucji ceniona filozofka Hanna Arendt upatrywała porażki rewolucji francuskiej w decyzji rządu, by na żądanie ludu Paryża rozdać głodującym chleb (i rozpocząć programy wspierająco-rozdawnicze) – właśnie tego typu politykę nazywała „kwestią socjalną”. Początkowo Arendt postrzegano przede wszystkim przez pryzmat jej książki Korzenie totalitaryzmu. Jako królewiecka Żydówka ocalała z Holokaustu zaczęła być także autorytetem od totalitaryzmów. Po wojnie, emigracji do Stanów Zjednoczonych i osadzeniu się w nowej rzeczywistości z zapałem zabrała się również do badania filozoficznych podstaw liberalizmu i praw obywatelskich. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że trudno jej było uniknąć roli „dziewczyny z plakatu” reklamującego Pax Americana…
czytaj także
W eseju O rewolucji Arendt krytykowała bowiem rozdawnictwo jako wytwarzanie klientelizmu, który, co zresztą widzimy dziś w Polsce, psuje demokrację i uniemożliwia pełną emancypację (polityczną równość w sprawczości) wszystkich obywateli. Problem jednak w tym, że potępienie „kwestii socjalnej” jako śmiertelnego zagrożenia dla idei i praktyki obywatelstwa aż nazbyt dobrze się przyjęło w liberalnym, a następnie neoliberalnym uniwersum. Polska transformacja, można powiedzieć, stała na Arendtowskim fundamencie – przede wszystkim: nie rozdawać. „Wędka, a nie ryba”, „roszczeniowość”, „darmozjady” – żadna polityczna opcja nie mogła pominąć złowieszczej mocy tych wyzwisk w budowaniu swojego programu dla wolnej, ale i po przemianach potwornie biednej Polski.
Z biegiem lat okropności okresu transformacji – i nieskuteczność „taniego państwa” – zaczęły docierać do coraz większej liczby osób. Kryzys rynków finansowych, który zaczął się w USA od załamania na rynku hipotecznym, a następnie kryzys walutowy i absurdalne, choć zgodne z neoliberalną logiką wymogi stawiane przez Trojkę Grecji sprawiły, że „kwestia socjalna” z powrotem wróciła na stół. Ekonomiczni nobliści zaczęli sobie przypominać nauki teoretyków alternatywnych wobec liberałów, zwłaszcza Johna Maynarda Keynesa, wielkiego zwolennika inwestycji publicznych i antycyklicznej polityki publicznej. Wtedy też wszystkie oczy skierowały się na lewicę, która jednak zawiodła niemal w każdym z pogrążonych w kryzysie krajów. Gospodarczy realizm od tak dawna wiązano ściśle z paradygmatem „zaciskania pasa”, że nawet socjaldemokraci nie potrafili wyjść z innymi propozycjami niż tylko żmudne przeksięgowania, zmiany struktury wydatków, przebudowa wielkich instytucji finansowych, itd. To wszystko zresztą mogłoby przynieść korzyści, ale zupełnie nie porywało jako politycznie nośna „kwestia socjalna”. Kasy gospodarstw domowych, zdewastowane kryzysem finansowym, odczułyby z pewnością pozytywne skutki socjaldemokratycznych postulatów, ale dopiero po latach.
Tymczasem „kwestia socjalna” coraz częściej stawała się kwestią palącą. Kryzys 2008 roku dość powszechnie uznano za pokłosie skupienia się na sprawach „lewicy kulturowej” czy „światopoglądowej” (w Polsce często nazywanej „lewicą liberalną”) i zlekceważenia „lewicy socjalnej”. Za Nancy Fraser podchwycono chwytliwą parę pojęć, „redystrybucja” i „uznanie”, której – wbrew autorce – do dzisiaj używa się we wzajemnym przeciwstawieniu: albo-albo. Takie właśnie użycie tych pojęć zdominowało na jakiś czas debatę i pozwoliło oddzielić niesłuszne „rozdawnictwo” od słusznej „walki o prawa człowieka” (sic!) – czyli w pewnym sensie, via takie kwestie, jak prawo do zawierania małżeństw dla par jednopłciowych, wrócić do dawnych ustaleń Hannah Arendt. W tym kontekście pierwszym rozwiązaniem, jakie części lewicy przyszło do głowy, było proste odwrócenie wartościowania – oto pogardzane „rozdawnictwo” należało teraz wysunąć na pierwszy plan, a „kulturowe lewactwo” krytykować, albo po prostu wyciszać.
Ten paradygmat warto usytuować na starej mapie politycznych podziałów. Źródłem nazw „prawica”, „lewica”, „centrum” jest tradycyjne przyznawanie konkretnym frakcjom miejsc w parlamencie. U początków nowoczesnego parlamentaryzmu na prawicy sadzano konserwatystów (tych, którzy oponowali przeciwko zmianom, uznając, że każda zmiana jest zmianą na gorsze), a na prawej krawędzi – reakcjonistów (marzących o powrocie do przeszłości). W centrum umieszczano frakcje umiarkowane, centrowe, liberalne, reformistyczne… w każdym razie uznające potrzebę zmian, jednak nade wszystko przedkładające stabilizację. Lewica natomiast to ci, którzy chcą zmieniać system społeczny i polityczny szybko, stwierdzając, że stan obecny nie przedstawia takich znów zalet, żeby należało się z nim patyczkować. Skrajna lewica zaś to rewolucjoniści, dla których zmiana społeczna jest tak paląca, że powinna się odbyć nawet kosztem przelewu krwi.
W tym kontekście „kwestia socjalna” nie jest nigdy ideologicznie obojętna. To inwestycja w realizację przyjętych wartości i założeń. Te same publiczne pieniądze mogą posłużyć konserwatystom na konserwację stosunków społecznych i lewicy na ich głęboką zmianę. Demontaż budżetu socjalnego przez opcje liberalne tłumaczy się nie tylko upodobaniem do taniego państwa, ale przede wszystkim – niechęcią do wikłania się w całościowe polityczne wizje („Jak ktoś ma wizje, to niech idzie do lekarza”…) czy to lewej, czy to prawej strony. „Tanie państwo” z oszczędnym, ewolucyjnym podejściem do społecznej zmiany, ma dla centrystów i tę zaletę, że na przyszłość odbiera narzędzia bardziej zdecydowanym politycznym opcjom (stąd też bierze się zdumienie, „skąd rząd PiS wziął pieniądze na 500+”, i budżetowe zdyscyplinowanie dzisiejszej lewicy).
Widzimy zatem, że na tradycyjnej mapie politycznej lewica wypada raczej blado. Już nikt nie jest „realistą żądającym niemożliwego” ani rewolucjonistą. My, ludzie lewicy, mniej kłócimy się o projekty zmian niż o nasz stosunek do programu 500+. To zresztą nie jest pozbawione sensu, gdyż PiS-owskie rozdawnictwo jest z tego punktu widzenia głęboko ambiwalentne: z jednej strony, wspierając tradycyjne modele rodziny uderza w procesy emancypacji, z drugiej jednak, być może „da się je przejąć”, by wreszcie mieć środki na realną zmianę – wdrożenie społecznej sprawiedliwości. Bo lewica tradycyjnie dlatego chce zmieniać stosunki społeczne, że to, co jest, uznaje za gruntownie niesprawiedliwe – jednak przez brak środków na społeczne inwestycje np. w usługi publiczne może proponować jedynie żmudne, skomplikowane procesy oparte na długofalowych korektach.
Czy więc należy się jednoczyć? Oczywiście! Zjednoczenie w większe bloki pomaga zdobywać społeczną uwagę i zbierać zwolenników. Czy należy podkreślać własną osobność? Oczywiście! Bez tego nigdy nie uda nam się sensownie wydyskutować, jaka społeczna zmiana jest potrzebna.
Czy więc należy się jednoczyć? Oczywiście! Czy należy podkreślać własną osobność? Jasne!
Lewica ma dziś pootwieranych wiele frontów – równouprawnienie płci realnie zmieniło stosunki społeczne; zmiany klimatyczne to pilne wyzwanie, na które nie da się odpowiedzieć w tradycyjnie powolnym, centrowym tempie; wreszcie szeroki dostęp do wykształcenia i interaktywne media zmieniają nasz sposób uczestniczenia w demokracji, co wymaga politycznej odpowiedzi i przebudowy naszych instytucji. Tu są fronty i pola lewicowej zmiany, a każdy z nich wymaga osobnego namysłu, nad koniecznymi inwestycjami społecznymi – jak np. w transformację energetyczną, budowę systemu usług opiekuńczych czy powszechnie dostępny internet. Niektórzy dodadzą tu uniwersalny dochód podstawowy czy podwyżki płac (postulaty bardziej centrowe lub centrolewicowe w tym sensie, że nie staną się nośnikiem jakościowej zmiany stosunków społecznych czy gospodarczego paradygmatu). Postrzeganie „kwestii socjalnej” jako przeciwieństwa „postulatów kulturowych” w tym nam nie pomoże. „Kwestia socjalna” ustawiona przeciwko „światopoglądowej” pomaga wyłącznie reakcjonistom.