Sądzę, że dla Polaków lepsze jest dzisiaj w piłkę nożną przegrywanie. Lepsze niż wygrywanie.
Wiem, opinia taka kosztować mnie będzie sympatię niezwykle licznych miłośników futbolu, ale właśnie tak uważam. Gdybyśmy wygrywali, jak nie przymierzając w odległych już latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, to piłka nożna znowu odgrywałaby rolę łatwego pocieszenia. A gdy przegrywamy, jak choćby w pierwszym rozegranym onegdaj przez Polaków meczu międzynarodowym – z Węgrami w 1924 roku (0:5) – to łatwego pocieszenia brak.
Piłka bowiem to opium dla ludu. Albo – parafrazując właściwie Marksa – opium ludu. Po tym, jak rola religii jako opium nieco osłabła, w jej miejsce weszła piłka. Jako pocieszenie.
Zwykle religia pełniła tę rolę. A szczególnie chrześcijaństwo. Lud pogrążony w rozpaczy, bezsilny wobec nieszczęść i ucisku możnych tego świata, uciekał pod opiekę pocieszycielki, pocieszyciela, albo obojga, umieszczając nadzieję w zaświatach. Lżej znosił wtedy swoją nędzę i krzywdę. W to miejsce – co najmniej w Europie – weszła piłka nożna. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego akurat piłka. Nie lekkoatletyka, nie wyścigi samochodowe, tylko piłka. Uprawiana nie ręką, lecz nogą.
Sama zmiana rodzaju pocieszenia, z religijnego na sportowe, wskazuje na przemianę w typie nieszczęścia, na które owo pocieszenie jest lekarstwem. By myśl tę uczynić wyraźną, sięgnę do rozróżnienia wprowadzonego przez Hannah Arendt w jej książce O rewolucji. Rozpatrując tam różnicę między nędzą a ubóstwem, Arendt zauważa, że nędza oznacza zagrożenie samego biologicznego istnienia człowieka, podporządkowując całą jego egzystencję konieczności przeżycia. Z ubóstwem jest inaczej; ubodzy nie żyją w stanie fizycznego zagrożenia i skrajnego cierpienia, ich istnienie jest po prostu niezauważalne. Są, a jakby ich nie było. Można też powiedzieć, że gdy spoglądają w lustro społecznego uznania, nie widzą w nim żadnego odbicia. Nic, pusta tafla. Mniej więc potrzebują obietnicy przyszłego życia po nieuchronnej, ciężkiej i bliskiej śmierci; bardziej – nasycenia aktualnego istnienia kształtem, formą, wizerunkiem, które na dodatek znaczyć będą uznanie i szacunek.
Niezależnie od tego, że w samym słowie „ubodzy” pobrzmiewa ton nieco protekcjonalny, rozróżnienie to daje do myślenia. W krajach szeroko rozumianej Północy podstawowym problemem bowiem nie jest dziś skrajna, zagrażająca istnieniu nędza, lecz właśnie życie całkowicie pozbawione znaczenia. Puste. I właśnie w to puste miejsce wchodzą stadiony.
Ci, którzy słabo opanowali umiejętności konieczne do zdobywania dóbr i wrażeń, nie są dzisiaj w społeczeństwach wysoko rozwiniętych zagrożeni natychmiastowym unicestwieniem. Nie umrą z głodu czy z zimna. Z drugiej jednak strony nie doświadczają uznania, nie są rozpoznawani ani sami się nie rozpoznają w sobie społecznych podmiotów, twórców rzeczywistości. Przez możnych tego świata postrzegani są raczej jako proste życie, które trzeba odpowiednio karmić i – przede wszystkim – bodźcować. Zjawisko to zostało nazwane pod koniec ubiegłego wieku przez stratega globalnej polityki, Zbigniewa Brzezińskiego, tittytainment – które to słowo jest połączeniem amerykańskiego titts (piersi) i entertainment (rozrywka) i oznacza dostarczanie większości, amorficznej i słabej, podtrzymującej życie i zajmującej pożywki.
Ogromne stadiony powstają w wielkich miastach, w których żyją masy ludzi „nierozpoznanych”. Ludzi, których życie pozbawione jest znaczenia. W oczach innych, a także – co gorsza – we własnych. Tak było w starożytności, gdy lud miejski zapełniał areny Rzymu czy Konstantynopola, i tak jest współcześnie, gdy w dniu święta tłum wali na stadion. Wielka kariera piłki nożnej wiąże się w kontynentalnej Europie z industrializacją drugiej połowy XIX i pierwszej XX wieku. W powstającym społeczeństwie masowym człowiek pozbawiony znaczenia odnajdywał się w idolach wspólnej wyobraźni; w przywódcach wielkich ruchów politycznych i barwach piłkarskich drużyn. Ci pierwsi bardzo zresztą lubili budować monumentalne areny, na których odgrywali swoje gigantyczne spektakle. W pierwszej połowie wieku ludzie-bez-znaczenia przeżywali polityczne wzloty w nacjonalistycznych egzaltacjach odgrywanych przez wodzów. W drugiej i do dzisiaj – doświadczali nacjonalistycznych wzlotów w egzaltacjach sportowych.
Im dalej w dwudzieste stulecie, tym większa gigantomania. Pod koniec XX stulecia tittytainment zostaje nazwane, wypowiedziane jako strategia przez Brzezińskiego, a jednocześnie osiąga swoje apogeum gorączka budowania stadionów – już każde większe europejskie miasto musi mieć arenę na sto tysięcy ludzi. Bohaterem spektaklu, oglądanego przez miliardy oczu, staje się tłum, dziesiątkami tysięcy zgromadzony na stadionach.
A swoją drogą, jest taki pogląd, że w mniejszych miastach ludzie pasjonują się innymi dyscyplinami, jak choćby wyścigami motorowymi na żużlu. Piłka nożna ma być domeną wielkich aglomeracji. Czy tak rzeczywiście jest? Czemu w takim razie we wszystkich miejscowościach między Łodzią a Warszawą toczy się wojna znaków, CWKS i klubów łódzkich? A może właśnie to świadczy o wchłonięciu imaginarium małych ośrodków przez rozpleniającą się wyobraźnię wielkich miast?
Wróćmy do sprawy łatwych pocieszeń. Otóż piłka nożna, uprawiana z kanapy, jest najlepszym przykładem uzyskiwania poczucia tryumfu – lub klęski – za pośrednictwem. Za pośrednictwem kogoś innego. Jedenastu ludzi, wybranych w trzydziestoparomilionowym społeczeństwie, próbuje wrzucić piłkę do bramki bronionej przez jedenastu innych. Wychodzi, bardzo grubo licząc, jeden na trzy mniej więcej miliony. Jeden na taką, dajmy na to, Warszawę albo aglomerację śląską. Jeden człowiek w takiej, dajmy na to, Warszawie, coś tam robi po swojemu; biega, skacze – i co to zmienia w życiu pozostałych milionów. Nic? Bardzo wiele? Na meczu jest jeszcze paru, którzy mogą zejść z ławki rezerwowych, mamy więc dwudziestu, trzydziestu, jeszcze cała ekipa trenerska. I te kilkadziesiąt tysięcy, które ożywiają trybuny.
Tak czy owak, im dalej od murawy, tym bardziej udział w meczach staje się tani. Owszem, jak słusznie pokazał to cykl reklam piwa sprzed paru lat, trzeba wysilić się trochę, by zmylić czujność współmałżonki, ale poza tym nic, nie trzeba nic… A jakie poczucie tryumfu, gdy „nasi” wygrywają. Jakie poczucie tryumfu! Pamiętam jeszcze owo uczucie ze schyłkowych lat siedemdziesiątych, gdy kierowcy spotkani na autostopowych szlakach Niemiec wymawiali z szacunkiem egzotyczne (wówczas) nazwiska: Gadokchaaaa, Ssssszarmakch, Tomasssszewskiii i Lato. Tak, Lato.
Istota problemu w tym, że ten smak tryumfu jest tani. Łatwy. A nic, co przychodzi łatwo, nie jest zdrowe.
Ta nietzscheańska w swej proweniencji teza jest w gruncie rzeczy kręgosłupem całego wywodu i stanowi jego podstawowy sens.
Szlachta I Rzeczypospolitej uzyskiwała w łatwy sposób bogactwo, posługując się darmową pracą chłopów. Darmowa praca pozwalała ówczesnym dworom utrwalać gnuśne, nijakie istnienie, o którym ideolog nacjonalistycznego mieszczaństwa polskiego, Roman Dmowski, miał jak najgorsze zdanie. Niezależnie od przerażającego losu poddanych, ta „łatwizna” demoralizowała przede wszystkim dworską elitę. Jak pisał Anzelm Gostomski, „podstawą dobrej gospodarki są dwie rzeczy – pańszczyzna i szubienica”. Tania oekonomia, połączona z tanim poczuciem wyższości, zaowocowała polskim, rozpaczliwym XIX i – w sumie też dość ponurym – XX wiekiem.
Dziś okropnie zazdrościmy Arabii Saudyjskiej, nie mówiąc już o różnych Katarach i emiratach. Żebyśmy tak mieli ropę – wzdychamy. Ale wszyscy przytomni analitycy mówią, że najprawdopodobniej ta „manna z nieba” nie zamieni się w krajach półwyspu w trwałe bogactwo. Tamtejsi obywatele przyzwyczajeni są przede wszystkim do tego, że wszystko dostają za darmo. Ciężką pracę – jeśli taka jest potrzebna – wykonują przyjezdni Pakistańczycy, Palestyńczycy, imigranci z Indonezji. To prawie tak demoralizujące, jak „oekonomia” Gostomskiego. Gdy era ropy się skończy, Saudyjczycy pozostaną z urojonym poczuciem wyższości i pustymi rękami.
Czy z tego wynika, że nie życzyłbym PGNiG dowiercenia się do gazu łupkowego? Na razie całą ta historia wydaje się być patykiem po wodzie pisana, co zwalnia mnie z obowiązku zajmowania poważnego stanowiska. Bo trochę „manny z nieba” – cóż to byłaby za rozkosz dla kogoś, kto dom musi ogrzewać przepłacanym rosyjskim gazem…
Ktoś mógłby powiedzieć, że jednak rozmawiamy o piłce nożnej. Nie o ropie, gazie, skarbach i czarnoziemach, tylko o tej odrobinie satysfakcji, która płynie z faktu, że własna drużyna wygrała. Że to profit uczuciowy przede wszystkim, i nie należałoby Polakom, ludziom pracującym bądź co bądź najciężej w Europie (?), tej odrobiny satysfakcji odmawiać.
To byłaby prawda, gdyby to była prawda. Ale nie jest. Z ciężkim sercem muszę przejść do tego, dlaczego nie jest.
Wielokrotnie zastanawiano się, dlaczego jednym ludziom w życiu się udaje, a innym – nie. Oczywiście, wpierw winno być postawione pytanie, co to znaczy, że się udaje; ale uznajmy, że chodzi o ogólnie przyjęte kryteria udawania się. Robiono więc też na ten temat badania.
I badania te pokazały, że jedną z cech najbardziej sprzyjających temu, żeby się udało, jest zdolność znoszenia frustracji. A właściwie realistycznego znoszenia porażek.
Skądinąd wiedział o tym bez żadnych badań Józef Piłsudski.
Sądzę, że dotyczy to nie tylko pojedynczych ludzi. Że ta cecha określa również sposób dochodzenia do sukcesu całych społeczeństw. Że umiejętność poważnego, upartego radzenia sobie z poczuciem porażki, z przegraną rywalizacją, z tym, że – jak odważnie napisał ostatnio Grzegorz Osiecki – jest się „pracowitym przeciętniakiem”, okazuje się fundamentalnie potrzebna. A w Polsce każdy jest „zdolny, ale leniwy”.
Otóż wygrywanie w piłkę nożną przez jedenastu facetów daje ów „naddatek rozkoszy”, poczucie nadzwyczajności całym milionom innych, siedzących na kanapie, popijających piwo i rojących sobie sny o futbolowej wielkości. Może przysłonić wiele. Może przysłonić wszelką taniochę, jak w pamiętnych latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia jeden obroniony gol na Wembley przysłaniał taniochę Gierkowskiego sukcesu.
A przegrywanie kolejnych meczów przez drużynę narodową – już nie mówiąc o klubach – niczego nie przysłoni. Tego, że żyjemy w państwie, w którym nie udaje się żaden wielki projekt infrastrukturalny. Które jest niezdolne, żeby finansować przedszkola, a chce kupować – czy, ratunku, budować – rakiety bojowe. Które nie potrafi wyszkolić pilotów tak, by nie rozbijali o ziemię samolotów z prezydentami. Przegrywanie daje szansę na to, żeby się tanio nie pocieszać.
Oczywiście to jest tylko szansa. Bo znoszenie porażek jest na tyle trudne, że może zamienić się w zupełnie inny rodzaj aktywności. Można przecież przestać znosić, przestać myśleć, tylko wk… się i następnie komuś przyłożyć. „W mordę dać”, jak to sformułował klasyk, Jeremi Przybora. A wtedy upokorzenie przegraną uleczone zostanie poczuciem dumy ze świeżo stoczonej zwycięskiej walki z plastikowymi krzesełkami na trybunach wrogiego stadionu.
Nie ma przecież groźniejszych kibiców niż polscy kibice, jak przekonali się w Kownie – jak to już często bywało – bracia Litwini.