Fakt poczęcia z in vitro to nie żadna mroczna tajemnica.
Agnieszka Ziółkowska: Rząd przyjął wreszcie projekt ustawy o leczeniu niepłodności. Czy to dobra wiadomość?
Anna Krawczak: Tak. Ale trzeba równocześnie pamiętać, co oznaczają słowa „o leczeniu niepłodności”: zajmujemy się tylko niepłodnością kliniczną, a nie społeczną.
To znaczy?
To znaczy, że leczymy niepłodność tylko wtedy, kiedy ma ona jakąś medyczną przyczynę – np. niedrożne jajowody. Odpadają nam więc kobiety samotne i pary jednopłciowe.
Projekt ustawy blokuje możliwość posiadania dzieci parom jednopłciowym i kobietom samotnym, ale w praktyce będzie można to obejść, tylko łączyć się to będzie z prawną rodzicielską odpowiedzialnością osoby, która zgodzi się być dawcą. Czy dobrze rozumiem?
Tak. Projekt zakłada, że dziecko musi mieć wskazaną matkę i wskazanego ojca. Jeśli jesteś mężczyzną i zgodzisz się podejść do in vitro, bo chcesz wspomóc np. parę przyjaciółek lesbijek albo samotną przyjaciółkę, to finalnie podejmujesz zobowiązania wychowawcze, opiekuńcze i finansowe w stosunku do dziecka, które się urodzi. Czyja chęć pomocy jest tak duża, aby rozciągnąć ją na 18 lat alimentacji dziecka i na dziedziczenie? W praktyce to odcięcie dostępu do in vitro tym dwóm grupom.
Projekt rządowy ogranicza liczbę zapładnianych komórek do sześciu. Co to oznacza i jakie są tego konsekwencje?
U kobiet do 35. roku życia zapładniamy do sześciu komórek jajowych, u kobiet po 35. roku życia można zapłodnić więcej komórek niż 6. W 35. roku życia rezerwa jajnikowa kobiet zaczyna się gwałtownie zmniejszać: komórek jest mniej i są gorszej jakości. Dlatego 27-latka, której zapłodnimy 6 komórek, i 38-latka, której zapłodnimy wszystkie komórki, finalnie uzyskają prawdopodobnie tę samą liczbę zarodków.
Oczywiście jeżeli jesteś kobietą młodszą, ale masz w w swojej historii medycznej wcześniejsze nieudane próby in vitro czy poronienia, to lekarz, na podstawie swojej wiedzy medycznej, też może zadecydować, żeby zapłodnić więcej niż 6 komórek. Warto jednak przyjrzeć się statystykom ministerialnego programu refundacji in vitro. Mamy w nim 29-31% skuteczności (mierzonej stosunkiem liczby ciąż do liczby transferów), co jest w zasadzie średnią europejską. Tak więc stymulujemy kobiety łagodniej, zapładniamy właśnie około sześciu komórek i transferujemy tylko jeden zarodek, przez co ograniczyliśmy ryzyko powikłań okołoporodowych i poronienia, a jednocześnie utrzymaliśmy skuteczność metody in vitro na bardzo dobrym poziomie. Ludziom bardzo często się wydaje, że bliźnięta czy trojaczki to jest superszczęście, tymczasem w literaturze medycznej każda ciąża mnoga jest określana jako ciąża powikłana. Automatycznie wzrasta w takim przypadku ryzyko poronienia, powikłań okołociążowych i okołoporodowych. W związku z tym od lat dwutysięcznych ESHRE (Europejskie Towarzystwo Ludzkiego Rozrodu i Embriologii) rekomenduje transferowanie tylko jednego zarodka. Rekomendacje mówią: dochodźmy do celu wolniej, ale bezpieczniej, celem nie jest samo zajście w ciążę, ale urodzenie zdrowego dziecka i wyjście z nim ze szpitala w ciągu 24 godzin po porodzie.
Co to znaczy wolniej, ale bezpieczniej?
Zestawmy myśl europejską dotyczącą wspomaganego rozrodu z tym, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych czy w Indiach, gdzie paradygmat jest zupełnie inny i mówi się: „transferujmy jednorazowo sześć czy siedem zarodków”. Dlatego historia Nadii Suleman, słynnej matki ośmioraczków, mogła się zdarzyć tylko w USA, nie doszłoby do niej w Europie.
Dlaczego?
W Stanach Zjednoczonych czy w Indiach nie ma limitu transferowanych zarodków. Pacjentka może sobie zażyczyć, żeby od razu przetransferowano jej wskazaną liczbę zarodków, powiedzmy siedem. Lekarz się zgadza i te zarodki transferuje. Jeśli zaimplantują się w macicy, mamy ciążę siedmioraczą. Donoszenie takiej ciąży jest właściwie niemożliwe. Dlatego przypadek Nadii Suleman jest tak znany, bo wcześniej nikomu nie udało się dotrwać do etapu porodu w przypadku tak mnogiej ciąży. Najczęściej w takich przypadkach ok. 20. tygodnia ciąży następuje pękniecie macicy i prawdopodobny zgon kobiety, albo spontaniczne poronienie i utrata wszystkich płodów. Co się zatem robi, aby do tego scenariusza nie doszło? Dokonuje się tak zwanej selektywnej redukcji ciąży, czyli redukuje się ją do ciąży dwu- czy jednopłodowej, a pozostałe płody się usuwa. W Europie Zachodniej ani w Polsce nie robimy takich rzeczy. Nie dopuszczamy do sytuacji, w której ciąża mnoga mogłaby się zainicjować. Transferujemy jeden zarodek, w wyjątkowych przypadkach dwa.
Medycyna wspomaganego rozrodu wymaga odpowiedzialności od lekarzy i pacjentów. Również z tego powodu potrzebujemy uregulowań prawnych.
Jak się wybiera zarodki do transferu?
Powiedzmy, że para ma cztery zarodki. Embriolog może obejrzeć je pod szkiełkiem mikroskopowym, zobaczyć, jak wyglądają morfologicznie, jak się rozwijają; możemy dywagować, czy rokują, czy nie, ale tak naprawdę nie wiemy do końca, jaki jest ich ukryty potencjał. Kiedyś transferowaliśmy zarodki dwu- albo trzydniowe. Jedna szkoła mówi: optymalnym miejscem rozwoju każdego zarodka jest macica kobiety, dlatego transferujmy je jak najwcześniej. Druga szkoła mówi: być może macica jest optymalnym miejscem rozwoju zarodka, ale transferując zarodek dwu- czy trzydniowy do macicy kobiety, stawiamy ją w bardzo trudnej sytuacji: niewiele w gruncie rzeczy wiemy o rokowaniach tak wczesnego zarodka, a dajemy kobiecie wielką nadzieję. Ten potencjał dużo lepiej możemy ocenić przy transferowaniu zarodków pięciodniowych, czyli znajdujących się już w stadium blastocysty. W przypadku blastocysty para ma mniej więcej 50% szans na to, że będzie ciąża. To bardzo dobry wynik – na sto płodnych par, które współżyją w okresie płodnym, co miesiąc w ciążę zajdzie jedynie 8%. Jeśli jednak zarodek nie przetrwa do piątej doby, to najprawdopodobniej oznacza, że np. komórka jajowa była wadliwa, choć nie mogliśmy tego zobaczyć pod mikroskopem. Zadziałała ewolucja. W naturze ten scenariusz zdarza się aż 60-70% ludzkich embrionów, nie ma znaczenia, czy powstałych in vitro, czy podczas seksu w sypialni.
Dlaczego metoda in vitro tak znacznie zwiększa szanse na posiadanie dziecka?
Dlatego, że zdrowa i płodna para, która co miesiąc współżyje, ma do dyspozycji zaledwie jedną lub dwie komórki jajowe, bo tyle produkuje organizm kobiety w cyklu naturalnym. Do tego nie wszystkie naturalne cykle są owulacyjne i nie wszystkie komórki jajowe są zdrowe (odpowiedniej jakości). W przypadku in vitro kobiety są stymulowane hormonalnie i zamiast jednego lub dwóch pęcherzyków udaje nam się wyhodować 5, 8, 15, 20, więc pula wyjściowa jest większa i to już podnosi szanse. Zaczynamy więc na przykład od dwunastu komórek. Oglądamy je dalej i okazuje się, że dwie są niedojrzałe. Z pozostałych dziesięciu embriolog wybiera sześć najbardziej rokujących, które zostaną zapłodnione.
Co się w takim razie dzieje z tymi czterema komórkami, których nie wybrano?
Możliwości są trzy. Można je zniszczyć – to są komórki niezapłodnione, więc nie ma tu żadnych etycznych dylematów. Można je zamrozić, bo jeśli nie uda się zajść w ciążę z wykorzystaniem tych sześciu wybranych i zapłodnionych komórek, będziemy mieć komórki, z których będzie można skorzystać przy następnej próbie. Można wreszcie komórki jajowe przekazać na rzecz innych par, mówimy wtedy o dawstwie niepartnerskim anonimowym.
Wróćmy do naszych sześciu wybranych komórek. Co dalej?
Pobiera się nasienie od partnera albo od dawcy i każdą z tych komórek zapładniamy. Teraz od wielu czynników zależy, jakiej procedurze in vitro poddamy te komórki. To może być klasyczne in vitro, albo vitro ICSI lub IMSI. Klasyczne in vitro jest przeznaczone dla par obciążonych czynnikiem kobiecym (np. kobieta ma niedrożne jajowody), z kolei metody IMSI oraz ICSI są dedykowane parom, gdzie problemem jest czynnik męski – to jest połowa par – lub parom, które doznały wcześniejszych niepowodzeń w metodzie in vitro i potrzebują „mocniejszej” metody.
Powiedzmy, że lekarz i embriolog wybrali razem z pacjentami metodę ICSI. Na czym ona polega? Do każdej z komórek jajowych wstrzykujemy jeden wybrany plemnik od przyszłego ojca dziecka bądź dawcy. To, że zapładniamy sześć komórek, nie znaczy, że będziemy mieć sześć zarodków. To tak naprawdę ruletka. Komórki razem z plemnikami trafiają do cieplarki i czekamy na to, co będzie dalej. Można powiedzieć, że nikt tak się nie trzęsie nad zarodkami jak laboratoria in vitro.
Wbrew powszechnym opiniom za te zarodki zaciskają kciuki nie tylko przyszli rodzice, ale cały personel medyczny.
Przyjmijmy, że z obserwacji naszych zarodków wynika, że z pięciu prawidłowo rozwijają się tylko cztery. Jeden rozwija się od początku nieprawidłowo i w końcu obumiera. Czy miał na to wpływ lekarz? Nie. Czy miał na to wpływ embriolog? Nie. Czy mieli na to wpływ rodzice? Nie.
Dlaczego zatem ten jeden rozwijał się nieprawidłowo?
Najprawdopodobniej z powodu uszkodzeń chromosomalnych wspomnianych wcześniej, czyli po prostu zdecydowała natura. Dokładnie ten sam proces zachodzi w bańce jajowodu, po tym jak para idzie do sypialni i uprawia seks w celach prokreacyjnych i dochodzi do zapłodnienia. In vitro pozwala nam na obserwowanie tych procesów, których normalnie w jajowodzie nie mamy szansy zobaczyć: tu dokładnie widzimy, kiedy zarodek przestaje się dzielić, w którym momencie obumiera, kiedy zaczyna się fragmentować. Z początkowych sześciu zaplemnionych komórek trzeciego dnia mamy więc cztery zarodki (jedna komórka się w ogóle nie zapłodniła, a jeden zarodek obumarł). W trzecim dniu jeden zarodek jest wyjmowany z cieplarki i transferowany do macicy matki, a pozostałe trzy są dalej hodowane do stadium blastocysty, żeby mogły zostać zamrożone (program ministerialny mówi wyraźnie, że mrozimy tylko blastocysty). Tak więc kobieta ma już jeden zarodek w macicy, a reszta jest w cieplarce i się dalej rozwija. Czekamy do piątego dnia, a wtedy okazuje się na przykład, że dwa zarodki, które były w cieplarce, przestały się dzielić, rozpadły się. Do zamrożenia nadaje się więc tylko jedna blastocysta. Nasza para czeka teraz 12 dni, robi test ciążowy i okazuje się, że nie jest w ciąży, ale ma zamrożoną tę dodatkową blastocystę. Wraca po nią w kolejnym cyklu, blastocysta się implantuje i jest ciąża, za dziewięć miesięcy urodzi się dziecko. Ciąża jest pojedyncza, czyli niepowikłana, i na 99% ta kobieta w 38. czy 40. tygodniu ciąży trafi na oddział położniczy i urodzi zdrowego, donoszonego noworodka. Zwróćmy uwagę, że nie będzie mieć żadnych zamrożonych zarodków.
Czyli nie będzie musiała podjąć decyzji, co z nimi zrobić?
Dokładnie. Nie będzie też zmuszona przez państwo do dawstwa zarodków. Według projektu ustawy, jeśli masz zamrożone zarodki, a nie chcesz po nie wrócić – bo np. rozpadło ci się małżeństwo, bo już masz dzieci – możesz je trzymać dwadzieścia lat i musisz za to płacić. Ale jeżeli po 20 latach nie rozstrzygniesz, co chcesz z nimi zrobić, one są ci odbierane, państwo o tym decyduje, i są przekazywane na rzecz innej pary.
Czy zarodki po 20 latach jeszcze nadają się do wykorzystania?
Tak naprawdę mało o tym wiemy. Literatura mówi, że tak, mamy przypadki urodzenia zdrowych dzieci nawet po kilkunastu latach mrożenia. W przypadku „najstarszej” ciąży, o której wiemy, udało się to po 30 latach mrożenia zarodka. Natomiast najstarszy taki przypadek w Polsce to 16 lat – para po 16 latach wróciła po zarodek i urodziła się im dziewczynka.
Z projektu ustawy wynika, że dawca takiego zarodka odbieranego po 20 latach przez państwo będzie musiał być anonimowy. Jakie są konsekwencje takiego zapisu?
Polskie prawo nie definiuje rodzica genetycznego, tylko rodziców biologicznych. Jest to kobieta, która urodziła dziecko – nieważne z czyich komórek – a domniemanym ojcem jest osoba, która pozostaje w związku małżeńskim z matką, chyba że inny mężczyzna potwierdzi ojcostwo albo małżonek wniesie o wykluczenie jego ojcostwa. Choć w polskim prawie nie ma czegoś takiego jak rodzicielstwo genetyczne, to niezależnie od tego, co będzie mówić polski ustawodawca, każdy z nas jest sumą DNA swoich rodziców genetycznych. Nawet jeśli zostaliśmy adoptowani, historia naszego życia nie zaczęła się wtedy, kiedy nasi rodzice adopcyjni przynieśli zawiniątko z ośrodka adopcyjnego. Pomysł, że państwo wmówi nam, że nie będzie dla nas ważne, czyje geny nosimy, bo istotne ma być dla nas tylko to, kto jest naszym społecznym rodzicem (czyli kto nas wychował), jest pomysłem co najmniej wątpliwym.
A co z prawami dzieci poczętych dzięki dawstwu?
Projekt rządowy robi półukłon w kierunku osób poczętych dzięki dawstwu, ponieważ mówi, że taka osoba po skończeniu 18. roku życia ma prawo poznać dane medyczne dawcy i dowiedzieć się, gdzie oraz w którym roku się urodził.
Co to są dane medyczne w tym kontekście?
To są dane, które zebrano od dawcy w momencie jego rekrutacji. Nie znamy jeszcze pełnej listy, ponieważ zostanie ona wydana osobnym rozporządzeniem ministra zdrowia. Ale ponieważ wiemy, jaka jest treść dyrektyw unijnych, możemy się domyślać, co się znajdzie w takiej bazie. Będą to po prostu podstawowe badania medyczne: wirusologia, grupa krwi, może badania kariotypów. Nie dowiemy się jednak tego, czy w jego rodzinie występowały nowotwory jamy brzusznej, cukrzyca, schizofrenia albo choroba Alzheimera. Rzeczy, na które bardzo często nie zwracamy uwagi w życiu codziennym, bo stały się dla nas transparentne – przecież doskonale wiemy, dlaczego umarła ciocia Kazia, a dlaczego dziadek Zdzisio. Jest to naturalna część naszej wiedzy społecznej, do której często nie przywiązujemy wagi. Osoby, które się urodzą dzięki dawstwu, dostaną taką wiedzę w bardzo okrojonej postaci, a informacja o tym, że dawca urodził się w roku 1978 w Kaliszu, nie urealnia go w żaden sposób. Wiedza o tym, kim był dawca, jak się nazywał, jak wyglądał, co lubił, jakie miał wykształcenie, czym się zajmował, może być dla dzieci istotna, choć nie musi. Rozmawiałam z wieloma dziećmi adoptowanymi. Dla jednych poznanie tej tożsamości było elementem niezbędnym, żeby zamknąć pewien etap życia. Spotkałam też osoby, które mówiły, że to naprawdę nie ma dla nich znaczenia, bo ich rodzicami są ludzie, którzy ich wychowywali. Jest to kwestia indywidualna i każde z takich dzieci samo decyduje, czy jest to dla niego informacja istotna. W przypadku projektu ustawy państwo zdecyduje za nich. Arbitralnie stwierdza, że dla tych ludzi informacje o dawcach nie będą ważne, więc nie pozwoli im uzyskać dostępu do tej wiedzy.
W większości krajów europejskich odchodzi się od anonimowego dawstwa.
To prawda, choć dzieje się tak niestety z powodów dość pragmatycznych. Jest to po prostu wynikiem pozwów, które zakładają dorosłe dzieci urodzone dzięki dawstwu – najpierw klinikom, później rządom. Na przykład w Wielkiej Brytanii została wniesiona sprawa przeciw ministerstwu zdrowia. Dziś w Anglii w ogóle nie ma dawstwa anonimowego. Jest wyłącznie dawstwo jawne.
Co właściwie oznacza dawstwo jawne?
Rozwiązania stosowane przy dawstwie jawnym są analogiczne do tych związanych z adopcją społeczną. Dziecko po ukończeniu 18. roku życia uzyskuje prawo wglądu w oryginał swojego aktu urodzenia. Dziecko adoptowane, które wie o tym, że zostało adoptowane, kiedy skończy 18 lat, może się udać do ośrodka adopcyjnego i poprosić o ujawnienie danych swoich biologicznych rodziców. I tyle.
W przypadku dawstwa gamet jest dokładnie tak samo. Dorosłe dziecko, które zgłosi się do banku nasienia, ośrodka leczenia niepłodności albo innej wskazanej instytucji (bo to jest oczywiście różnie rozwiązywane w zależności od kraju), otrzymuje informację o numerze identyfikacyjnym dawcy, jego imieniu i nazwisku, liczbie innych dzieci urodzonych dzięki nasieniu tego dawcy. W zależności od tego, o jakim państwie mówimy, katalog informacji może być szerszy lub węższy. Wiele banków nasienia nawet przy anonimowym dawstwie stosuje rozszerzone profile dawców zawierające np. nagranie głosu dawcy. Czasem dawcy piszą list do przyszłych rodziców dziecka albo do samego dziecka – opisują swoje motywacje, zainteresowania. Czasami przybiera to formę kwestionariusza, w którym dawca odpowiada na szczegółowe pytania. Są to dane nieidentyfikowalne, typu: jestem zapalonym filatelistą, interesuję się hydrauliką, a pracuję jako analityk giełdowy. Bardzo często te kwestionariusze są również pokazywane biorcom, po to, żeby mogli sobie urealnić tę osobę.
A po co im urealnienie dawcy?
Wydaje nam się, że dawstwo to kwestia wyłącznie medyczna. Tak nie jest. Wybieramy naszego potencjalnego partnera nie tylko po to, żeby dzielić z nim życie, uprawiać seks i mieć podobne poglądy na różne sprawy, ale często również dlatego, że chcemy, aby on/ona był/a ojcem/matką naszych dzieci.
Dlaczego coś, co jest ważne dla osób, które są w stanie być rodzicami bez zaawansowanych technik rozrodu albo dawstwa, staje się nieważne w przypadku par, które są niepłodne i muszą skorzystać z gamety osoby trzeciej? Przecież to absurd.
Informacja o osobie, której połowę DNA będzie nosić nasze dziecko, jest ważna dla przyszłych rodziców!
Rodzice w Polsce mówią dzieciom poczętym dzięki dawstwu o tym, że pochodzą z in vitro?
Coraz częściej tak. Pacjenci są pod tym względem dużo bardziej dojrzali niż ustawodawca. Zdają sobie sprawę z tego, że decyzja o dawstwie jest decyzją na całe życie, której konsekwencje nie kończą się wraz z zobaczeniem pozytywnego wyniku na teście ciążowym. Na zasadzie OK, zamykamy drzwi od gabinetu i zapominamy o tym, że nasze dziecko powstało w połowie albo w stu procentach dzięki gametom dawcy/ów. Wszystko zaczyna się już na etapie ciąży, kiedy nosimy to dziecko, nie wiedząc tak naprawdę, jak ono będzie wyglądać. Sytuacja, która jest przezroczysta w przypadku par płodnych, w przypadku dawstwa staje się problemem. Bardzo tutaj pomaga taki zwyczaj, który przyjął CRYOS, czyli duński bank nasienia, prowadzący dawstwo anonimowe, dawstwo jawne, profile rozszerzone i profile podstawowe dawców: dawcy umieszczają na przykład swoje zdjęcie z dzieciństwa, co jest bardzo ważne dla przyszłych rodziców, ponieważ mogą sobie mniej więcej wizualizować, jak dziecko będzie wyglądać.
Żyjemy w takim kraju, w którym każda ciotka, wujek i bratanek poczytują sobie za punkt honoru rozpoznać, do kogo podobne jest dziecko.
Bardziej do mamusi czy do tatusia?
Dokładnie! A po kim ma nos, a tu na pewno geny pradziadka Wiesława spowodowały, że ma kształt rąk taki, a nie inny. Nagle okazuje się, że ósma osoba w naszej rodzinie mówi nam, że śliczna jest ta nasza córka, ale po kim ona ma oczy? Komentarze, które w przypadku par płodnych mogą nas śmieszyć czy trochę wkurzać, w przypadku par korzystających z dawstwa stają się kolejnym czynnikiem poważnego stresu. Te pary czują, że za chwilę zostaną zdemaskowane.
Czy ci rodzice zrobili coś złego? Nie. A czują się, jakby zrobili, bo uważamy, że fakt poczęcia in vitro powinien być tajemnicą, że dziecku będzie z tym ciężko. A tymczasem z wielu badań wiemy, że nic nie jest tak ciężkie dla rodziny jak utrzymywanie tajemnicy. Jawność, choć może się wydawać trudniejsza, w perspektywie wieloletniej jest zawsze lepsza dla rodziny. Nie tylko ze względów społecznych, ale też medycznych. Przewińmy trochę taśmę: nasze dziecko ma pięć lat, musimy z nim jechać do szpitala, bo ciężko zachorowało. Od czego zaczyna lekarz? Od wywiadu medycznego matki i ojca. To są często rzeczy banalne, na przykład: czy w rodzinie są alergie, ale też pytania, czy w rodzinie była choroba zakrzepowa, choroby kardiologiczne. Rzecz jasna można powiedzieć prawdę, że nie wiemy, bo skorzystaliśmy z anonimowego dawstwa gamet – wtedy dziecko dowie się prawdy w sposób nieplanowany i zarazem dość brutalny. Można więc po prostu skłamać, ale wtedy narażamy zdrowie dziecka na niebezpieczeństwo. Możemy też powiedzieć dziecku: „Kochanie wyjdź proszę z gabinetu, bo musimy porozmawiać z panią doktor sam na sam”, ale jaki wtedy komunikat dostaje dziecko? Taki, że jest jakaś tajemnica związana z jego osobą, coś z nim jest nie tak. Zanim dziecko skończy 18 lat, takich historii jak ta w gabinecie lekarskim będą się wydarzały tysiące. Aż wreszcie nadejdzie taki moment, kiedy dziecko stanie się dorosłe i samo będzie chciało założyć rodzinę, a tym samym będzie przekazywać dalej połowę swojego nieznanego dziedzictwa swoim dzieciom.
Czy jednak w naszym dość konserwatywnym społeczeństwie jawne dawstwo nie będzie prowadziło do stygmatyzacji takich dzieci?
Zapominamy, że dawstwo jawne niczego nie narzuca. Jeżeli ktoś uważa, że powiedzenie dziecku prawdy jest nieakceptowalne, nie musi tego robić. Nawet jeśli ocenimy to krytycznie, to decyzja o powiedzeniu dziecku o dawcy/dawczyni pozostaje prawem rodzica. Dawstwo jawne daje nam tylko furtkę. Jeśli kiedykolwiek nasze dziecko się o tym dowie (a sytuacji, kiedy ktoś w rodzinie albo kręgu poinformowanych przyjaciół może coś chlapnąć, nie brakuje) albo jeśli kiedykolwiek my mu o tym powiemy, ono będzie mieć możliwość poznania dawcy.
Co to w praktyce znaczy: poznać dawcę? To wcale nie oznacza, że dziecko się pakuje i jedzie na drugi koniec Polski, staje komuś na progu i mówi: „Dzień dobry tato/mamo”. Poznanie dawcy sprowadza się do spojrzenia do rejestru, uzupełnienia ważnego elementu wiedzy o połowie swojej historii. Większość dzieci chce poznać dawców, ale najczęściej oznacza to tyle, że chcą wiedzieć, jak ten człowiek miał na imię i nazwisko oraz ile dzieci urodziło się dzięki jego komórkom (informacja o liczbie przyrodniego rodzeństwa jest często ważniejsza niż informacje o dawcy). Dzieci poczęte dzięki dawstwu nie szukają rodziców, ponieważ ich mają! Lęki o to, że dorosłe dziecko „zdradzi” w ten sposób swoją rodzinę, nie znajdują potwierdzenia w badaniach. Jeśli chodzi o polską myśl ustawodawczą w tym względzie, ciągle żyjemy w przestrzeni jakiegoś potwornego lęku i neurozy, że nie wiadomo, co się stanie, jeśli wprowadzimy dawstwo jawne. Lekarze często straszą, że wtedy dawcy przestaną dawać nasienie czy komórki jajowe. Nieprawda.
A co z badaniami psychologicznymi potencjalnych dawców i biorców? Co o tym mówi projekt ustawy?
Niestety, ani dawcy, ani biorcy nie będą badani psychologicznie. Porównajmy tę sytuację z adopcją dzieci w Polsce. Osoby, które chcą adoptować dziecko i zgłaszają się do ośrodka adopcyjnego, muszą przejść kurs preadopcyjny i otrzymać kwalifikację. Sprawdzane jest, czy nie byli karani, wymaga się zaświadczenia o zdrowiu psychicznym (co jest dość dyskusyjne, ponieważ oznacza na przykład, że człowiek, który jest w wieloletniej terapii depresji, zostanie odrzucony jako potencjalny rodzic adopcyjny). To wszystko pokazuje, jak wielką wagę przywiązuje się w Polsce do adopcji, bo mamy do czynienia z dzieckiem, które już raz zostało odrzucone przez swoich biologicznych rodziców i nie możemy narażać go na kolejne odrzucenie. Istotą szkoleń preadopcyjnych jest przygotowanie kandydatów na rodziców do zaakceptowania, przyjęcia i wychowania dziecka, które nie będzie z nimi genetycznie spokrewnione. To oznacza, że taka para musi najpierw sama ze sobą przepracować fakt, że nie urodziło im się dziecko biologiczne. Marząc o nim, mieli jakieś wyobrażenia, jakieś wizje z nim związane, a nagle się okazuje, że tego dziecka po prostu nie będzie. Nigdy. Będzie inne, które nie będzie biologiczną wypadkową tej pary. Pogodzenie się z tym stanem nazywamy procesem żałoby po dziecku biologicznym. Para musi przez ten proces przejść, żeby móc myśleć o adopcji.
Przeżycie tej żałoby jest sprawdzane właśnie w trakcie kursu preadopcyjnego i rozmów z psychologiem. Zamykamy tym samym rozdział walki o rodzicielstwo biologiczne, ale otwieramy rozdział zupełnie nowy, dzięki któremu w naszej rodzinie pojawi się dziecko adoptowane. Dziecko, które przychodzi do naszej rodziny w wyniku adopcji, przychodzi do nas ze swoją historią, i musimy tę historię uszanować. To oznacza jawność wobec dziecka. W Polsce adopcja nie jest już faktem, o którym się mówi dopiero 18-latkom. Efekt kursów preadopcyjnych i praktyki adopcyjnej w Polsce jest taki, że jeśli kandydat na rodzica adopcyjnego powie w trakcie kursu, że nigdy nie wyjawi swojemu dziecku tego, że zostało adoptowane, to po prostu z tego kursu wyleci i nigdy nie zostanie rodzicem adopcyjnym. Do tej sprawy przykłada się olbrzymią wagę i rodzice adopcyjni doskonale wiedzą, że dzieciom – wbrew powszechnym wyobrażeniom – trzeba mówić o adopcji i to jak najwcześniej, właściwie od noworodka. Jest bardzo wiele literatury na ten temat, są książeczki i scenariusze rozmów z dziećmi. To naprawdę olbrzymia gałąź wiedzy, której ludzie nie są najczęściej świadomi, bo ten problem ich nie dotyczy.
Jeśli chodzi o adopcję, jawność oraz badania psychologiczne są więc czymś oczywistym i praktykowanym. A jak wygląda sprawa z dawstwem?
No właśnie. Jeśli chodzi o dawstwo, które minister Arłukowicz nazywa adopcją zarodka, to okazuje się, że używamy terminu „adopcja”, ale jednocześnie będziemy udawać, że to nie jest adopcja. Para przychodzi do kliniki leczenia niepłodności, uzyskuje od lekarza zaświadczenie, że ma wskazania do skorzystania z nasienia dawcy, komórki jajowej dawczyni albo adopcji zarodka, uzyskuje informację, że klinika może znaleźć dawcę w przeciągu miesiąca albo dwóch, będzie on przebadany pod tym i tym kątem, wedle prawa polskiego pan będzie ojcem, a pani matką, a teraz proszę udać się do kasy i uiścić należność za procedurę. I tyle. Teoretycznie po jednej takiej wizycie para może zajść w ciążę i zostać rodzicami. Czy są gotowi na to, żeby wychowywać swoje, ale niegenetyczne dziecko? Nikogo to nie interesuje. Czy motywacja potencjalnych przyszłych rodziców jest stabilna? Nikt o to nie dba. Czy przeżyli żałobę po dziecku genetycznym, którego nigdy razem nie doświadczą? To nie jest przedmiotem czyjegokolwiek zainteresowania. Po dziewięciu miesiącach rodzi się noworodek i dla wielu rodziców to jest ten moment, kiedy uświadamiają sobie, że stali się rodzicami dziecka, którego połowy dziedzictwa nie znają i nie oswoili emocjonalnie wyzwań, które przyniesie w przyszłości ta sytuacja. Oczywiście kochają swoje dziecko, ale co dalej? Nie wiedzą, co i czy powiedzieć dziecku, rodzinie. Rzuca się ludzi na głęboką wodę, a oni są kompletnie na to nieprzygotowani, bo nikt o to nie zadbał.
To nie wszystko. Dawcy, którzy się zgłaszają do ośrodków, również nie są badani psychologicznie i projekt w ogóle nie przewiduje takiego wymagania. Jeśli przychodzi do kliniki kobieta, która altruistycznie chce się podzielić komórkami z inną kobietą, bo jest to piękne, to nikt nie porozmawia z nią o tym, że to wielki akt serca z jej strony, ale… A tych „ale” jest cały szereg. Czy zdajesz sobie sprawę, że nie jesteśmy ci w stanie zagwarantować pełnej anonimowości? Dziś wykonanie testu DNA jest kwestią wymazu z policzka, są tworzone wirtualne banki DNA, gdzie dzieci szukają swoich dawców i przyrodniego, genetycznego rodzeństwa, wykorzystując programy do skanowania i matchowania DNA, a wraz z rozwojem technologii tych możliwości będą miały jeszcze więcej. Więc czy zdajesz sobie sprawę, że my możemy dołożyć wszelkich starań, żeby zapewnić ci anonimowość, ale nie jesteśmy w stanie tego zagwarantować? Dalej: czy zdajesz sobie sprawę, że z tej komórki mogą urodzić się dzieci, które być może będą chciały cię poznać i zapytać o twoje motywacje, ale my odbieramy im prawo do poznania cię?
W świetle projektu ustawy nawet jeśli dawca bądź dawczyni nie chcieliby pozostać anonimowi, to w ramach przepisów w nim zawartych nie mają innego wyjścia?
Ten projekt nie przewiduje w ogóle takiej możliwości, że ktoś mógłby chcieć zostać dawcą bądź dawczynią jawną. Ale wróćmy do potencjalnej dawczyni. Nikt nie mówi jej: „Pomyśl o tym, co się stanie, kiedy sama będziesz chciała mieć dzieci, których przyrodnie rodzeństwo już się urodziło – czy powiesz im o tym? Czy powinny wiedzieć? Czy twój partner powinien o tym wiedzieć? Co o tym myślisz, co czujesz?”. To są pytania, których nikt potencjalnym dawcom nie zadaje i nie zachęca do zastanowienia się nad nimi. Od tego powinien być psycholog.
Czy wystarczyłoby przełożyć dobre wzorce z doświadczeń adopcyjnych w Polsce, żeby stworzyć mądre zapisy w ustawie o in vitro?
To jedna z opcji. Można też skorzystać z doświadczeń innych krajów. Niemcy, Szwecja, Norwegia, Holandia, Wielka Brytania, Nowa Zelandia, Australia, Kanada, część stanów w USA – mają dawstwo w pełni jawne. W Belgii i Danii dawca może być zarówno anonimowy, jak i jawny (co było jednym z rozwiązań proponowanych przez Stowarzyszenie Nasz Bocian w przypadku tej ustawy). Oddając swój materiał genetyczny, dawcy nasienia i dawczynie komórek mogą wybrać, czy chcą być jawni, czy anonimowi, czy w przyszłości chcą pozwolić na potencjalny kontakt z dzieckiem, które urodzi się innej parze dzięki ich gametom. Z kolei biorcy mają prawo do decyzji, czy chcą skorzystać z materiału genetycznego dawcy jawnego.
To jest bardzo wyważona propozycja, ale została odrzucona, bo projekt ustawy tworzyli lekarze i politycy, a nie pacjenci, psycholodzy i eksperci społeczni.
Przypomnę, że w większości tych krajów dawstwo stało się jawne, bo państwo przegrało procesy sądowe. Widocznie Polska musi czekać na pierwszy taki proces, zamiast uczyć się na przykładzie innych.
Anna Krawczak – kulturoznawczyni, od 2008 roku związana ze Stowarzyszeniem na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji NASZ BOCIAN, od trzech lat mu przewodniczy. Członkini ESHRE, Fertility Europe i Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersystetu Warszawskiego, w ramach którego prowadzi badania nad nowymi technologiami reprodukcyjnymi w perspektywie childhood studies.
Czytaj także:
Agnieszka Ziółkowska, In vitro – pierwszy krok za nami. Wreszcie!
Agnieszka Ziółkowska i Magdalena Radkowska-Walkowicz: In vitro – spór o pieniądze i władzę
Magdalena Radkowska-Walkowicz, Zarodki jako sprawa narodowa
Piotr Stępień: Debata o in vitro to zasłona dymna
Sławomir Wołczyński: Debata o in vitro jest zdominowana przez Kościół
Agnieszka Ziółkowska, Dyskutujmy o in vitro tak, jakby Piechy nie było
**Dziennik Opinii nr 95/2015 (879)