Pójście do wyborów wszystkich opozycyjnych partii osobno może sprawić, że do Sejmu wejdzie jedynie Platforma Obywatelska, a głosy zmarnowane, czyli oddane na partie, które nie przekroczą progu wyborczego, pójdą niemal w całości na konto PiS-u, przekładając się na mandaty dające Prawu i Sprawiedliwości większość konstytucyjną. To dlatego uzgadnianie programu koalicyjnego nie jest dziś najważniejsze, a partie opozycyjne muszą wystartować z jednej listy. Już w poprzedniej kadencji mój głos na lewicę został przeliczony na mandat dla polityka PiS-u. Nie jestem pewna, czy wytrzymam nerwowo kolejne cztery lata takiej sytuacji – pisze Agata Czarnacka.
Wybory w 2015 r. boleśnie pouczyły nas o swoistej słabości polskiego systemu wyborczego, a konkretnie proporcjonalno-większościowej metody wyliczania mandatów systemem D’Hondta. Już w przypadku różnicy wynoszącej 10% między zwycięzcą a drugą partią, przy sporej liczbie komitetów pod progiem wyborczym, różnica między mandatami wyliczonymi proporcjonalnie a większościową „premią” (wynikającą z „dopisywania” głosów oddanych na partie, które nie weszły do sejmu, tym, które się dostały) może oznaczać uzyskanie większości sejmowej przy „ledwie” 37,58% poparcia wśród społeczeństwa.
**
Jak konkretnie działa metoda D’Hondta, mówił Jarosław Flis w rozmowie z Michałem Sutowskim:
czytaj także
Przypomina to sposób, w jaki – dzięki systemowi elektorskiemu – Donald Trump został prezydentem USA, choć zdobył milion głosów mniej niż Hillary Clinton.
W mijającej kadencji przez prawie trzy lata słyszeliśmy o konieczności jednoczenia opozycji „ze względu na specyfikę systemu D’Hondta”. To dobry argument, choć wytwarza pewien stopień trudności w prowadzeniu kampanii – wrócimy do tego za chwilę.
Niewątpliwą zaletą „Wielkiej Koalicji” jest zabezpieczenie mandatów – partie oscylujące wokół wyborczego progu mogą wnieść poparcie do bloku opozycji, a przynależne im „proporcjonalnie” mandaty na pewno nie posłużą potem do wzmocnienia PiS w Sejmie.
Przy obecnym rozkładzie poparcia pójście do wyborów wszystkich opozycyjnych partii osobno mogłoby oznaczać, że – to czarny scenariusz – do Sejmu weszłaby jedynie Platforma Obywatelska z, powiedzmy, 25-procentowym poparciem, a mandaty, które odpowiadałyby głosom oddanym na PSL, SLD, koalicję Wiosna-Razem, a być może też na komitety Kukiza i Korwina, poszłyby niemal w całości na konto PiS-u, dając Prawu i Sprawiedliwości większość konstytucyjną.
Na otarcie łez partie podprogowe dostaną hojną dotację, żeby w kolejnych wyborach znów wystartować, nie dostać się i zagwarantować „bonusowe” mandaty zwycięzcom.
Z tego, co słyszę, dokładnie w tym kierunku idzie Grzegorz Schetyna, zniesmaczony sukcesami SLD w Koalicji Europejskiej, a także politycy PSL, przerażeni topniejącym poparciem na wsi i próbujący być bardziej konserwatywni od papieża.
czytaj także
Zarówno personalny niesmak, jak i przerażenie nie wydają mi się jednak sensownymi argumentami za oddaniem PiS-owi większości konstytucyjnej. Już w poprzedniej kadencji mój głos na lewicę został przeliczony na mandat dla polityka PiS-u. Nie jestem pewna, czy wytrzymam nerwowo kolejne cztery lata takiej sytuacji.
Powtórzę: animozje, by nie powiedzieć: zawiść, nie mogą być argumentem za oddaniem PiS-owi władzy konstytucyjnej. Grzegorz Schetyna i Władysław Kosiniak-Kamysz nie mogą przedkładać osobistych afektów nad dobro Polski. Wspólny blok opozycji to jedyny sposób, aby obronić się przed szkodliwymi skutkami systemu wyborczego, których nie przewidzieli jego twórcy.
Lubnauer: Biedroń oddał kraj walkowerem i pojechał do Brukseli. Tylko Koalicja pokona PiS
czytaj także
Jednocześnie jasne jest, że taka koalicja nie może i nie potrzebuje się dogadywać ani uzgadniać wspólnego programu. Przywrócenie praworządności i naprawa demokracji w Polsce to dobry argument, żeby wejść na szeroką wspólną listę.
Poza tym jednak wszystko w rękach konkretnych kandydatów i ich formacji. Wyrazisty program lewicowy, wyrazisty program konserwatywny czy liberalny powinny być głoszone, jak w każdych innych wyborach. Nie ma powodu, żeby w tak wyjątkowej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, politycy nie konkurowali ze sobą na oferty programowe w ramach jednej listy – zresztą i tak to zwykle robią.
To obmyślenie funkcjonalnej formuły takiej kampanii powinno być dzisiaj naszym zmartwieniem, a nie personalne animozje Schetyny czy Kosiniaka-Kamysza. Chyba że chadecy i ludowcy chcą się walnie przyczynić do ostatecznego przejęcia Polski przez katolicko-narodowych fundamentalistów.
**