Jak w telewizyjnej debacie kandydatów do parlamentu wypadła prawica?
Z sentymentem wspominam uroczą debatę prezydencką sprzed pół roku, wzgardzoną przez pędzącego ku przegranej Bronisława Komorowskiego. Na Facebooku ktoś zażartował wtedy, że ostatni raz tylu faszystów pokazywano na żywo w telewizji w czasach procesów norymberskich. Wczoraj, bez najpiękniejszego Mariana Kowalskiego i najpobożniejszego Grzegorza Brauna, debata straciła nieco ze swego wcześniejszego kolorytu.
Aby ratować sytuację, Ewa Kopacz przyszła ubrana na czerwono. Czyżby metoda Jadwigi Staniszkis? Niekoniecznie. Żeby dobrze prezentować się w czerwonym, trzeba wykazać się odpowiednią pewnością siebie. Jednak z każdym kolejnym słowem premierki ogarniało mnie zażenowanie, a w pewnym momencie już tylko współczucie dla osoby spoglądającej w oczy rychłej politycznej śmierci. Wiem, że wpływu debat nie należy przeceniać, ale mam dziwne wrażenie, że ostatni tydzień kampanii może zakończyć się spadkiem notowań PO nawet do niecałych 20%.
O Beacie „Szanowni Państwo” Szydło nie da się napisać wiele. „Smutna Beata” wypadła dokładnie tak samo, jak wypada zawsze – bez charyzmy, ale ze świadomością, że za parę tygodni będzie rządzić Polską. To pewnik – jedyna niewiadoma to ostateczny wynik i pytanie, czy uda jej się utworzyć większościowy rząd bez potrzeby rozglądania się za koalicjantem, czy będzie musiała brudzić sobie ręce nieoczywistymi sojuszami. I znowu nie wiem, co gorsze – samodzielny PiS czy jeszcze skrajniejsza prawica na czele kilku ministerstw.
Podzielam pozytywne zaskoczenie Jakuba Majmurka wicepremierem Piechocińskim. Koalicjant w debacie przedwyborczej zawsze stoi przed niełatwym zadaniem – musi uderzać w większą partię rządzącą i z fałszywym uśmieszkiem na twarzy udawać, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności za polityczne porażki ostatnich lat. Janusz Piechociński zaimponował mi swoim lekko lewicującym językiem. Tuż po zakończeniu debaty jako pierwszy podszedł do Adriana Zandberga, co doskonale świadczy o jego instynkcie i refleksie (pamiętacie energiczne brawa po zaprzysiężeniu Dudy?).
Jednak w pamięci widzów zapisze się przede wszystkim jako Człowiek, Który Zapomniał Wykorzystać Jabłuszko
Zamiast skorzystać z przysługującego mu czasu, przewodniczący PSL podał je „na uspokojenie” Kukizowi pod koniec debaty, gdy ten został sprowokowany przez Gugałę. Zmarnowany gadżet to w demokracji telewizyjno-internetowej grzech śmiertelny.
Anarchokapitalistyczne śmieszki z grupy „Jak będzie w akapie?” nie mogą się zdecydować, na kogo oddać swoje wolnorynkowe głosy. Na Korwina – którym zazwyczaj gardzą, bo od kilku dekad ośmiesza idee wolnościowe – czy może na .Nowoczesną, której lider jednak krąży zbyt blisko „socjalistycznej” Platformy? Po wczorajszej debacie niezdecydowani wolnorynkowcy chyba nie będą mieli wątpliwości. Ryszard Petru całkowicie się skompromitował. Nie chodzi mi o to, że był sztywny i nudny – można powiedzieć, że wypadł jak typowy ekonomista. Ale jego nieporadny mini roll-up to był najsłabszy punkt całego widowiska. Sam się prosi, żeby jego podatkowe wyliczenia zastąpić w Paincie zdjęciami albo klasycznymi cytatami w stylu „sprzedam opla”. Możliwe, że stoi za tym wizja, że jako bohater nowych memów zyska popularność niczym Andrzej Duda. Od wtorku dryfuje jednak raczej w stronę Pawła Tanajny, który może i jest przedmiotem memów, ale nie podmiotem w polityce.
Wśród potencjalnych wyborców Korwina jest wielu, którzy nie zgadzają się z jego reakcyjną retoryką, ale w pełni popierają donkiszotowską walkę z uciskającym nas na każdym kroku totalitaryzmem III RP. Można złośliwie się śmiać, że Korwin jak zwykle balansował na granicy szaleństwa, jednak trzeba przyznać, że jego wczorajszy występ należał do wyjątkowo udanych. Zestaw skrajnie prawicowych komunałów może nas bawić, natomiast europosłowi udało się opanować swoje werbalne ekscesy i tym razem nie usłyszeliśmy słowa o Hitlerze i lekkiej pedofilii. JKM przedstawił się jako Kasandra zwiastująca upadek ZUS-u już w latach 90. Dla tych niezdecydowanych – libertarian bez „sympatii nazistowskich” – europoseł wypadł w debacie zaskakująco dobrze, a my nie możemy tego lekceważyć.
Kukiz, do którego w trakcie pierwszej rundy nie dotarło, że debata już się rozpoczęła, dość szybko wyszedł na prostą, a chyba wszystkim nam zaimponował oczywistym spostrzeżeniem o niedopasowaniu pytań w części ustrojowej.
Zrobił to w sposób bezczelny, ale właśnie za to kocha go „antysystemowy” elektorat.
Popełnił jednak błąd, który może wiele kosztować jego komitet – lepiej odpowiedzieć w niemal identyczny sposób. niż rozpoczynać swoją wypowiedź od słów „Tak jak pan Janusz powiedział” czy „Zgadzam się z panią Szydło”. Kukiz mówił wczoraj głosem JKM, po co zatem „antysystemowcy” mają głosować na Kukiza, jeśli niemal we wszystkim zgadza się z Korwinem? Niestety wizja przypadkowej zgrai kukizowców z wynikiem powyżej 5% nadal wydaje się realna. Momentami nieporadny i łatwo dający się wyprowadzić z równowagi Kukiz byłby rozczulającą maskotką sejmu, ale może tam też wprowadzić kilku niebezpiecznych typków spod brunatnej gwiazdy. Niewykluczone, że uczestnicy Marszu Niepodległości – dzięki naiwnemu cholerykowi z rockową przeszłością – w tym roku będą świętować swoje własne, bardzo świeże zwycięstwo.
Z dwóch godzin spędzonych przed telewizorem wyniosłem jeszcze jedno. Mniej więcej wiemy, czego spodziewać się po Korwinie, nie zaskakuje nas Kukiz, Szydło jest nudna i przewidywalna. W debacie wziął jednak udział drugoplanowy bohater, którego poglądów dotąd nie znałem. Jarosław Gugała dał się poznać z dość nieprzyjemnej strony. Kiedy drżącym głosem przepowiadał wojnę cywilizacji i pytał o obronę naszych wartości przed islamem – po krótkiej, ale zauważalnej pauzie dodając: „radykalnym” – doznałem olśnienia. Gdyby za parę tygodni antyuchodźcza i islamofobiczna koalicja PiS-u, Ziobry, Gowina, Korwina i Kukiza szukała wspólnego kandydata na premiera zamiast nijakiej Beaty Szydło, to prezes Kaczyński może śmiało dzwonić do Jarosława Gugały.
**Dziennik Opinii nr 295/2015 (1079)