Wybory prezydenckie 2020. Politycy jadą z maksymalną prędkością. Idą na zderzenie czołowe. Żaden nie chce jednak być tym, który pierwszy stchórzy i skręci. Efekt? Po raz pierwszy w III RP miliony Polek i Polaków mogą uznać, że prezydent nie został wyłoniony w sposób w pełni uczciwy i demokratyczny.
Wszyscy pewnie znacie tę scenę z dziesiątek filmów i seriali. Amerykańskie pustkowie, droga pośrodku niczego, naprzeciw siebie jadą z maksymalną prędkością dwa samochody. Idą na zderzenie czołowe. Żaden kierowca nie chce jednak być tym, który pierwszy stchórzy i skręci. Każdy liczy, że stchórzy ten drugi.
Podobną psychologiczną dynamikę mają spory o termin nieszczęsnych wyborów prezydenckich w 2020 roku. Choć, by uściślić tę metaforę, należałoby raczej powiedzieć, że w naszym „pojedynku na szosie” mamy kilku uczestników ruchu drogowego w rozsądnych, budżetowych samochodach, starających się mniej więcej przestrzegać przepisów i wyjątkowo agresywnego pirata drogowego, który stuningowanym wozem bojowym próbuje staranować i zmiażdżyć.
Problem w tym, że także trzymanie się swojego pasa ruchu i przepisów nie pozwoli uniknąć katastrofy, jaką będą wybory w maju – nie tylko stwarzające zagrożenie epidemiczne, ale także niebezpieczeństwo kryzysu politycznego, na skalę nieznaną po ’89 roku. Po raz pierwszy w III RP miliony Polek i Polaków mogą bowiem uznać, że głowa państwa nie została wyłoniona w sposób w pełni uczciwy, demokratyczny sposób.
Kaczyński poza zasadą rzeczywistości
Do tej katastrofy jeden z graczy, PiS, wydaje się wręcz dążyć. A właściwie to nie sam PiS, tylko jego lider, Jarosław Kaczyński. Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, rząd podobno zdaje sobie sprawę z logistycznej niewykonalności wyborów. Choć do oficjalnego terminu zostało mniej niż trzy tygodnie, to ciągle nie mamy żadnej pewnej daty, ani nie wiemy, jaki będzie sposób głosowania. Głosowanie korespondencyjne przygotowuje już nadzorowana przez ministra Jacka Sasina poczta, ale nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie prawnej. Nikt nie potrafi też zapewnić, że poczcie starczy mocy kadrowych na obsłużenie wyborów – wielu pocztowców już jest na zwolnieniach lekarskich lub opiekuje się dziećmi. A że pracownicy Poczty Polskiej wyborów kopertowych nie chcą, mogą w ich terminie iść na kolejne zwolnienia. Przede wszystkim jednak brakuje kopert i mało prawdopodobne wydaje się, by udało się je wydrukować w Polsce nawet na koniec maja.
Zwolnienie, strajk czy wezwanie do wojska? Co czeka listonoszy podczas wyborów w maju?
czytaj także
Według „Gazety” ministrowie, z Mateuszem Morawieckim na czele, mają próbować tłumaczyć to wszystko Kaczyńskiemu, ale ten odpowiada tylko zarzutami o „defetyzm”. Wygląda jakby Jarosław Kaczyński całkowicie utracił kontakt z rzeczywistością. Jak wielu władców przed nim, od czasów klasycznej starożytności, którzy uwierzyli, że wszystko, co sobie postanowią, musi natychmiast stać się rzeczywistością.
Pycha takich postaci kroczyła na ogół przed ich upadkiem. Kłopot w tym, że Kaczyński nie upadnie sam. Jeśli w wyborach epidemiczno-kopertowych umieści Andrzeja Dudę na drugą kadencję w pałacu prezydenckim, to czeka nas wieloletnia polityczna awantura. Opozycja będzie oskarżać prezydenta o „ukradzenie” wyborów i odmawiać jego uznania. W odpowiedzi władza, by wymusić uznanie tak wybranego prezydenta, może zacząć sięgać po środki prowadzące ją na drogę bez powrotu poza demokrację liberalną.
To, że w tej sytuacji Morawiecki i jego ministrowie zamiast szukać pragmatycznych rozwiązań, pozwalających jakoś poradzić sobie z problemem wyborów, które w urzędowym terminie w oczywisty sposób nie mogą się odbyć, zajmują się realizowaniem szalonego scenariusza Kaczyńskiego, dowodzi ich skrajnej nieodpowiedzialności za państwo i atrofii myślenia w kategoriach szerszych, niż najwęższy partyjny interes.
Dwa plany i pogrzeb
By zapobiec scenariuszowi majowych wyborów pojawiły się dwa plany – Gowina i Budki. Oba, jak się dziś wydaje, martwe w chwili przybycia. Plan Gowina zakłada zmianę konstytucji, tak by wydłużyć kadencję Dudy o dwa lata, bez możliwości drugiej kadencji. Andrzej Duda rządziłby w ten sposób do 2022 roku, gdy prawdopodobieństwo, że uda się normalnie zorganizować wybory, będzie znacząco większe niż w maju tego roku.
Doceniając to, że dla swojego sprzeciwu wobec absurdalnych planów wyborów w maju, Gowin oddał posadę wicepremiera, trzeba powiedzieć, że jego plan jest po prostu bez sensu. Daje on za dużo stronie rządowej, w postaci dwóch lat wygodnych rządów pod osłoną w większości bezwolnego prezydenta, gotowego zwekslować niemal każdą ustawę. Co jednak najważniejsze, wydłuża on kadencję prezydenta w trakcie jej trwania – co jest bardzo wątpliwe prawnie. Wyborcy wybrali Andrzeja Dudę dokładnie na pięć lat – z wyjątkiem sytuacji wynikających ze stanów nadzwyczajnych – i ani dnia dłużej. Nie można nagle, nawet większością 2/3 głosów w Sejmie, dodać prezydentowi dwóch lat sprawowania władzy.
Plan Gowina jest po prostu bez sensu.
Ustrojowych spraw – a do takich należy długość kadencji prezydenta – nie powinno się też załatwiać pod potrzeby chwili. To kwestie wymagające długiego namysłu i dyskusji. Polska konstytucja i jej konstrukcja urzędu prezydenta – z powszechnego wyboru, z silnym wetem, za to bez realnej możliwości kształtowania polityk państwa – jest bardzo zła. Dużo lepszy byłby system kanclerski na wzór niemiecki i jeśli zmieniać zapisy o prezydenturze w polskiej konstytucji, to w takim kierunku. Lepiej byłoby, gdyby ponoszący pełnię odpowiedzialności rząd zajmował się teraz epidemią i kolapsem gospodarki, nie tym, jak wcisnąć na Krakowskie Przedmieście własnego kandydata. Gdyby Kaczyński i jego ministrowie zawalili sprawę, utracili większość i stracili władzę, to nie mogliby liczyć na osłonę prezydenta z własnego obozu w opozycji. Niestety, propozycja Gowina nie mierzy się z czołowym absurdem polskiego ustroju, tylko desperacko próbuje powstrzymać szkodliwe działania Kaczyńskiego.
Opozycja o dymisji Gowina: „Rząd zakiwał się przez głupi upór”
czytaj także
Plan Gowina jest już martwy, odrzuciła go opozycja i nie ma czasu, by go zrealizować. Propozycja Borysa Budki na pierwszy rzut oka wygląda bardziej rozsądnie. Jego wielką zaletą jest to, że bez zmiany konstytucji przedłuża Dudzie kadencję o rok, do maja 2021, gdy będzie pewnie możliwość zrobienia sensownych wyborów – jeśli nie bezpośrednich, to korespondencyjnych. Gdyby liderowi PO udało się zbudować wokół swojego planu większość w Sejmie, byłby to jego poważny sukces – pierwszy, odkąd objął fotel przewodniczącego partii.
Na razie nic sukcesu jednak nie zapowiada. Budka swój plan ogłosił w poniedziałek rano sam, bez towarzystwa partnerów z opozycji. Ci do pomysłu odnieśli się chłodno. PSL twierdzi, że Budka po prostu przywłaszcza sobie pomysły lidera Ludowców. Lewica z kolei odmawia negocjacji z łamiącym konstytucję Gowinem i zgłasza wątpliwości, czy projekt lidera PO da się przeprowadzić bez zmian w ustawie zasadniczej. Ta faktycznie zakłada, że stan klęski żywiołowej wprowadza rząd. Budka chce, by ustawa zobowiązywała go do tego automatycznie, gdy stan epidemii trwa ponad trzydzieści dni. Można spierać się czy taki zapis nie ograniczałby w niekonstytucyjny sposób wyliczonej w konstytucji prerogatywy rządu.
Najważniejszą kwestią jest jednak większość dla takiego planu. A tej nie ma. Budka na razie wydaje się być na jakiejś drodze do porozumienia z Gowinem, który niekoniecznie kontroluje nawet własną partię. Nawet jeżeli Budce udałoby się złożyć w Sejmie większość z udziałem całej opozycji i kilku gowinowców, to odpowiednie ustawy, mogące wprowadzić jego plan w życie, musi jeszcze podpisać prezydent. Jeśli Budka nie jest jakoś dogadany z Andrzejem Dudą – albo Kaczyńskim – to cały plan można już spisać na straty.
W co grają Ludowcy i Lewica?
Czy Ludowcy i Lewica nie robią błędu od razu całkowicie odrzucając plan Budki i negocjacje z Gowinem? Pierwszy odruch niechęci obu formacji jest zrozumiały. Budka nie przyszedł do nich z propozycją, wystąpił z planem samodzielnie, zakładając, że reszta opozycji się dostosuje. To był błąd. PO nie jest dziś tak silna, by narzucać reszcie opozycji swoje warunki, a słabsi partnerzy nigdy dobrze się czują w sytuacji, gdy ich poparcie traktowane jest jako oczywiste.
Oprócz tego odruchu za reakcjami Lewicy i PSL mogą też stać bardziej pragmatyczne kalkulacje. Wiele wskazuje na to, że wybory w maju mogą być największą katastrofą dla kandydatki KO, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Jej niezrozumiałe zachowania w ostatnich tygodniach – startowanie w wyborach, do których bojkotu nawołuje – sprawiały wrażenie zupełnego pogubienia. Na tle finiszu kampanii Kidawy-Błońskiej nawet ta Komorowskiego wydaje się wcale nie taka najgorsza. Gdyby Kidawa-Błońska przegrała w pierwszej turze z Kosiniakiem-Kamyszem, mógłby to być początek końca PO, jaką znamy. Na rozpadzie tej formacji pożywiłyby się pewnie zarówno PSL, jak i Lewica.
Na tle finiszu kampanii Kidawy-Błońskiej nawet ta Komorowskiego wydaje się wcale nie taka najgorsza.
Z tymi kalkulacjami jest jednak kilka bardzo poważnych problemów, zwłaszcza dla Lewicy. Jej bardzo silnie anty-pisowski elektorat źle zareaguje, jeśli uzna, że Lewica odrzucając plan Budki, otworzyła Kaczyńskiemu drogę do wyborów w maju. Oczywiście, Lewica i Ludowcy domagają się od rządu wprowadzenia stanu klęski żywiołowej i przesunięcia terminu wyborów na wynikające z konstytucji terminy – więc najpewniej na jesień 2020. Problem w tym, że opozycja domaga się tego od kilku tygodni – bezskutecznie. Może tak domagać się aż do dnia, na który PiS wyznaczy w końcu wybory w maju. Jeśli w ich wyniku w Polsce ruszy ostry kurs na autorytaryzm – co wobec możliwej skali kryzysu legitymacji Dudy nie jest wykluczone – to o żadnej normalnej grze partyjnej, w której na rozpadzie PO ktoś zyskuje, nie będzie w Polsce mowy.
Gdzie pan do diabła jest, panie prezydencie?!
Innymi słowy wszystko zmierza to totalnej kraksy. Politycy oblewają dziś egzamin politycznej dojrzałości i odpowiedzialności za państwo. Zamiast zajmować się walki z dwoma już niszczącymi kraj kryzysami – epidemicznym i gospodarczym – dokładają nam trzeci, polityczny.
Wina nie rozkłada się tu przy tym równo: w co najmniej 90% spoczywa po stronie PiS. Nie byłoby obecnego politycznego kotła, gdyby między rządem, a opozycją było jakieś minimum zaufania. PiS w ciągu ostatnich pięciu lat całkowicie je zniszczył naginając i łamiąc konstytucję, traktując państwowe instytucje jak okupacyjna armia podbite terytorium, a opozycję jak wroga, którego należy całkowicie zniszczyć, a nie jako równoprawnego uczestnika politycznej gry. Kaczyński po raz kolejny udowodnił, że nie potrafi sprawować władzy w inny sposób niż głęboko toksyczny – tymi toksynami wszyscy teraz się podusimy. Nawet w samej sytuacji epidemii, gdy przynajmniej Lewica i Ludowcy byli w stanie wejść w rolę merytorycznej, samoograniczającej się w krytyce rządu opozycji, Kaczyński raz jeszcze wywrócił stolik i wcisnął do dechy pedał politycznego przyspieszenia, wrzucając do tarczy antykryzysowej pierwsze zmiany kodeksu wyborczego.
W całym tym politycznym kryzysie, jak pan Szekspir przekazał, jest też jednak kącik buffo. Mieści się w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Polityczna pasywność Andrzeja Dudy i całej jego prezydentury przybiera w ostatnich tygodniach zupełnie kuriozalne rozmiary. Gdy jak nigdy potrzebny byłby prezydent zdolny wynegocjować sensowne rozwiązanie problemu wyborów, Duda udziela się na Tik Toku, zachwala 500+ i inne programy socjalne rządu, z charakterystyczną dla siebie swadą, mówi o wszystkim, tylko nie o tym, o czym w tej chwili powinien. Czy naprawdę demokracja liberalna ma się w Polsce wywrócić o to, kiedy zdecydujemy czy przedłużymy tę prezydenturę o kolejne pięć lat?