To kolejny etap wojny, którą prowadzą hierarchowie Kościoła z polskim społeczeństwem.
Po ogłoszonej właśnie decyzji rządu PiS awaryjne tabletki antykoncepcyjne EllaOne już niedługo będą dostępne wyłącznie na receptę. Zarobią na tym prywatne gabinety, bo jak sama nazwa wskazuje, „tabletkę po” trzeba przyjąć jak najszybciej, najlepiej w 48 godzin po stosunku, więc nie ma czasu, by zaczekać na wizytę finansowaną przez NFZ. Biorąc pod uwagę koszty, za sprawą decyzji rządu Beaty Szydło to, co już dziś jest formą antykoncepcji tylko dla wybranych, stanie się produktem jeszcze bardziej ekskluzywnym. Przy czym pacjentki, które mają pieniądze i zdążą się umówić do ginekologa, wcale nie mają gwarancji, że receptę dostaną, bo przecież lekarze będą mogli odmówić ich przepisania, zasłaniając się tzw. klauzulą sumienia. Już dziś w wielu gabinetach ginekologicznych protekcjonalnie poucza się kobiety, odwołując się do religijnej moralności i nauczania Kościoła Katolickiego, zamiast je leczyć.
Decyzja o przywróceniu konieczności posiadania recepty na ElleOne nie jest decyzją o podłożu medycznym, tylko ideologicznym. Powtarzane w mediach argumenty nie odnoszą się bowiem do wiedzy medycznej czy danych, które powinno zebrać ministerstwo przed podjęciem decyzji. Jeśli istnieją potwierdzone informacje, że rzesza kobiet łyka garściami tabletki za minimum 130 zł sztuka, to bardzo proszę ministra zdrowia o ich upublicznienie. Nie jest to niestety jedyne przekłamanie, które chętnie powtarzają media. Większość prawicowych aktywistów i komentatorów nie odróżnia tabletki ElleOne, która nie dopuszcza do zapłodnienia, od tabletek, które uniemożliwiają zagnieżdżenie się zapłodnionego jaja w macicy. A powinna to być dość zasadnicza różnica, szczególnie z punktu widzenia obrońców zapłodnionego jajeczka.
Władza nad kobiecym ciałem
Nie oszukujmy się – nie chodzi tu o ochronę zdrowia kobiet ale o władzę. Chodzi o pogłębienie kontroli państwa i Kościoła nad naszymi ciałami, nad najintymniejszą sferą naszego życia.
Każdy kto sądził, że PiS nie poprze pomysłów zaostrzenia kursu w sferze praw reprodukcyjnych, „żeby nie otwierać wojny na kilku frontach”, musiał się srodze rozczarować. Minister zdrowia skasował już nie tylko awaryjną antykoncepcję, ale i program finansowania in vitro, a za chwilę w sejmie pojawi się projekt całkowitego zakazu aborcji, nawet w przypadkach, gdy mamy do czynienia z ciążą pozamaciczną albo z płodem pozbawionym mózgu.
Premier Szydło zadeklarowała już swoje poparcie dla tego pomysłu, więc nie łudźmy się – partia rządząca jest gotowa złożyć kobiety na ołtarzu „dobrej zmiany”. To po prostu kolejny etap świętej wojny, którą prowadzą konserwatyści i hierarchowie Kościoła Katolickiego z polskim społeczeństwem.
Słowo „wojna” nie jest tu nadużyciem czy metaforą – w tej wojnie naprawdę giną ludzie.
Zginęła w niej Agata Lamczak, młoda kobieta, która trafiła do szpitala w związku z komplikacjami w trakcie (chcianej) ciąży, a której stan lekarze zlekceważyli, oskarżając ją o to, że pewnie chce wymusić legalną aborcję. Ofiar będzie więcej. Tak się dzieje zawsze, kiedy bardziej dbamy o życie zarodków niż o życie kobiet.
W Polsce dyskusja wokół aborcji skupia się na tym, kiedy zaczyna się życie. Czy zapłodniona komórka jajowa to już życie? A zarodek, embrion, płód? Dyskusja w mediach głównego nurtu dotyczy główne konfliktu wartości. Nie wspomina się natomiast o faktycznych skutkach społecznych proponowanych zmian. O tym, co nas czeka, możemy dowiedzieć się z badań i analiz dotyczących krajów, gdzie obowiązywały lub wciąż obowiązują ustawy podobne do tej, którą proponują środowiska anty-choice w Polsce. Całkowity zakaz aborcji, a przez większość czasu także antykoncepcji, obowiązywał przez trzy dekady w Rumunii za czasów Nicolae Ceaușescu. Nie poprawił on statystyk demograficznych, sprawił za to, że drastycznie zwiększyła się śmiertelność kobiet w ciąży, śmiertelność okołoporodowa i śmiertelność noworodków. A ponad 200 000 dzieci znalazło się w domach dziecka.
Koszmar antyaborcyjnej wojny z kobietami opisuje badaczka Gal Kligman w książce Polityka obłudy, w której umieszcza między innymi opowieści kobiet, żyjących za czasów Ceaușescu. To opowieści o tym, że kobiety są gotowe zaryzykować własnym życiem, by usunąć niechcianą ciążę, i w warunkach całkowitego zakazu aborcji często muszę tę cenę zapłacić. To opowieści o zwierzęcym strachu i o skrajnym upokorzeniu kobiet. To opowieść o świecie, w którym nikomu nie można ufać, kwitnie korupcja i podziemie aborcyjne, a władza państwa jest nieograniczona. Taki właśnie świat szykują nam rzekomi obrońcy życia. I taką wizję świata popiera premier Szydło.
O co walczą?
Logicznie rzecz biorąc, jeśli celem inicjatorów nowej ustawy jest zmniejszenie liczby aborcji, to powinni oni zabiegać o jak najszerszy dostęp do antykoncepcji, także tej awaryjnej, o jak najlepszą, powszechną edukację seksualną i o prawa socjalne rodziców. Bo lepiej zapobiegać niż leczyć. I lepiej stwarzać jak najlepsze warunki do rodzicielstwa niż namawiać kobiety do tego, by rodziły, choć nie mają warunków do wychowania dzieci. Niestety, ta logika jest obca środowisku anty-choice.
Mamy dziś w kraju do czynienia nie tylko z ograniczaniem dostępu do metod zapobiegania niechcianej ciąży i do aborcji, ale także z politycznym sprzeciwem wobec nauczania edukacji seksualnej w szkołach. A wystarczyłoby sięgnąć do danych ze świata i dostępnej wiedzy medycznej i dowiedzieć się, że to właśnie brak dostępu do edukacji i antykoncepcji bezpośrednio skutkuje większą liczbą niechcianych ciąż. Wskazują na to chociażby badania Guttmacher Institute, które udowadniają, że w większości krajów wysoko rozwiniętych w ostatnich dwóch dekadach liczba ciąż wśród nastolatek (które zwykle są ciążami niezaplanowanymi i niechcianymi) znacząco się zmniejszyła – właśnie z uwagi na zwiększenie dostępu do taniej antykoncepcji i programy edukacji seksualnej. Ale w największym stopniu zmniejszyła się w krajach takich jak Szwajcaria, gdzie funkcjonuje powszechna edukacja seksualna, antykoncepcja jest tania (także awaryjna) i gdzie powszechnie akceptuje się fakt, że nastolatki zaczynają życie seksualne i trzeba dostarczyć im narzędzi, by było ono bezpieczne, a nie moralizować. Znacznie gorzej jest natomiast w USA, gdzie edukacja seksualna jest wciąż atakowana przez religijnych fundamentalistów, a dostęp do antykoncepcji utrudniony, szczególnie dla grup nieuprzywilejowanych ekonomicznie. Wiele badań wskazuje jasno, co trzeba zrobić, żeby zmniejszyć ilość niechcianych ciąż.
Czy nie tego właśnie chcą „obrońcy życia”?
Najwyraźniej nie, występują bowiem zarówno przeciwko aborcji, jak i metodom, które zmniejszają liczbę niechcianych ciąż. I to być może najlepiej pokazuje, że prawicy wcale nie chodzi o ochronę czyjegokolwiek życia.
Stawką w tej grze jest prawo do kontrolowania własnej płodności i seksualności – nieprzypadkowo ograniczeniom w kwestii antykoncepcji i aborcji towarzyszą pomysły, by ograniczyć prawa obywatelskie osób nieheteroseksualnych.
W Polsce zagrożony jest cały pakiet wartości demokratycznych i wolności, które francuski socjolog Éric Fassin nazwał „seksualną demokracją” i które w dużej mierze wyznaczają ramy przynależności do świata demokracji. Pytanie, kiedy polscy obrońcy demokracji – opozycyjne partie polityczne czy KOD – dostrzegą wreszcie, że ograniczanie praw reprodukcyjnych nie jest jedynie „kobiecym problemem”, którym powinny zajmować się feministki, ale stanowi zagrożenie dla fundamentalnych wartości demokratycznych: wolności, prawa do samostanowienia i równości.
***
Dr Elżbieta Korolczuk – socjolożka i aktywistka. Pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokhomie, bada min. ruchy społeczne i rodzicielstwo, wykłada na Gender Studies UW i w Instytucie Studiów Zaawansowanych Krytyki Politycznej. Działa w Stowarzyszeniu „Dla Naszych Dzieci” i Fundacji Akcja Demokracja.
**Dziennik Opinii nr 92/2016 (1242)