Ilu jest „working poor”, pracujących biednych, w Polsce?
David Shipler w swej książce Working Poor: Invisible in America opisuje kobietę, która samotnie wychowuje dziecko i korzysta z pomocy społecznej, która na pytanie autora: „dlaczego jesteś biedna” odpowiada: „Bo jestem leniwa”. – Ale jak to? – dziwi się Shipler. – Przecież codziennie wstaje pani o 3 nad ranem, żeby zdążyć do pracy w piekarni, opiekuje się pani i samotnie wychowuje dziecko. I pani uważa się za leniwą? – Nie wiem – pada odpowiedź.
W USA całościowy odsetek working poor, czyli osób, którym nie wystarcza pieniędzy na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych pomimo tego, że pracują, szacuje się na jakieś 30%. A w Polsce? Policzmy.
Pomału zaczynamy się orientować, że źródłem niedostatku nie jest wyłącznie bezrobocie, ale i niskie zarobki. Ba, bezrobocie to luksus, na który stosunkowo niewielu może sobie pozwolić. Bo bezrobotny to ktoś, kto żyje, chociaż nie pracuje. Tymczasem w Polsce zasiłek dla bezrobotnych jest tak niski, że skazuje całe rodziny na życie poniżej minimum egzystencji. Nie da się bowiem utrzymać mieszkania i rodziny ani za 831 zł, jakie bezrobotny pobiera przez pierwsze 3 miesiące, ani tym bardziej za 600 zł, które pobiera w kolejnych miesiącach. A przecież tych niezatrudnionych i uprawnionych do zasiłku jest garstka, a konkretnie stanowią oni zaledwie kilkanaście procent bezrobotnych.
Z czego więc żyją ci „bezrobotni”, w sytuacji kiedy pomoc społeczna w Polsce prawie niczego nikomu nie zapewnia? Żyją z nisko płatnej pracy na czarno lub na umowach cywilnoprawnych. W przeważającej większości przypadków jest to zatrudnienie wynagradzane znacznie poniżej płacy minimalnej i rzadko kiedy respektuje ono 8-godzinny, ustawowy dzień pracy. Na czarno pracuje się znacznie więcej i dłużej.
Jednak tych ludzi statystyki i rozmaite opracowania rzadko zaliczają do working poor, pracujących biednych, bo część z nich zarejestrowana jest w urzędach pracy jako osoby niepracujące. Oczywiście większość z nich pracuje na czarno, a rejestruje się wyłącznie ze względu na konieczność posiadania ubezpieczenia zdrowotnego, którego nie zapewnia im ich ułomne zatrudnienie. Można spokojnie przyjąć, że takich ludzi jest w Polsce około 2 miliony. Liczba ta bierze się z dodania części osób zarejestrowanych jako bezrobotne i tych bezrobotnych, którzy albo się nie zarejestrowali, albo zostali wykreśleni z rejestru.
Różne źródła podają, że „właściwych” pracujących biednych, czyli tych, którym nie starcza na życie pomimo oficjalnego podejmowania pracy, jest u nas od 15% do 25% ogółu zatrudnionych. Gdyby przyjąć wartość środkową, to okaże się, że daje to 20% spośród ogólnej liczby 16 milionów ludzi oficjalnie zatrudnionych w polskiej gospodarce narodowej, czyli kolejne 3.2 miliona osób.
Pod dodaniu obu grup okaże się, że mamy w Polsce około 5.2 milionów pracujących biednych.
Ta liczba jest jednak zaniżona, gdyż nie uwzględnia zróżnicowanych kosztów utrzymania. W dużych miastach do pracujących biednych można bowiem zaliczyć także osoby zatrudnione na normalne umowy o pracę, pobierające minimalne ustawowe wynagrodzenie, jako że za taką kwotę nie da się tam zapłacić rachunków i utrzymać rodziny.
Jedną ze wskazówek jest w tym przypadku ilość osób, które deficyt budżetów domowych pokrywają zadłużając się w bankach lub u lichwiarzy. Według GUS w kolejnych ostatnich 3 latach najuboższe 20% społeczeństwa wydawało ponad 130% swoich dochodów.
Ponieważ w tej grupie nie ma możliwości oszczędzania, wniosek jest jeden. Rodziny te zadłużały się, żeby przetrwać. Są to więc tzw. bankrutujące gospodarstwa domowe, które coraz większą część swych skromnych zarobków wydają na obsługę zadłużeń. To na takich, pozbawionych bankowej zdolności kredytowej nieszczęśnikach zarabia Provident i inni lichwiarze.
Definicja pracującego biednego każe upatrywać ludzi należących do tej kategorii także wśród osób pobierających stosunkowo wysokie wynagrodzenie, jeżeli nie wystarcza im ono na utrzymanie.
Z jednej strony winna tej sytuacji jest drożyzna w większych miastach, z drugiej zaś obciążenie kredytowe wynikłe często z życiowych konieczności, takich jak choroba (związana z koniecznością poniesienia wysokich kosztów leczenia), niepełnosprawność członka rodziny, śmierć współmałżonka czy inny wypadek losowy.
Zwróćmy też uwagę na paradoks, w którym ludzie lepiej uposażeni na zaspokojenie swych podstawowych potrzeb życiowych mają często kwoty mniejsze niż ludzie wykonujący tradycyjnie nisko opłacane prace, bo są bardzo obciążeni wysokimi ratami kredytów i pożyczek. Tak więc sama wysokość dochodu nie decyduje – lecz decyduje dochód, którym można faktycznie rozporządzać, by zaspokajać potrzeby życiowe, takie jak choćby żywność, rachunki za prąd itp.
Jedną z podstawowych potrzeb człowieka w dzisiejszych czasach jest poczucie bezpieczeństwa. Można je w jakimś stopniu osiągnąć przechodząc na emeryturę, bo jest dochód stały, którego (przynajmniej na razie) nie sposób utracić. Jednak brak godziwych i powszechnie dostępnych zasiłków powoduje, że poczucie niepewności jest tym większe, im bardziej niestabilny jest rynek pracy i mniejsza jest pewność zatrudnienia. W tej sytuacji jedynym sposobem na zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa powinny być oszczędności. Tymczasem większość (ok 80% społeczeństwa) nie oszczędza w ogóle. Wydaje się, że powodem jest tu nie tyle lekkomyślność, co brak nadwyżek, które by można odłożyć jako zabezpieczenie na przyszłość.
W latach siedemdziesiątych w świecie kapitalistycznego Zachodu płace były na tyle wysokie, że ludzie pracy mogli nie tylko zaspokajać swoje potrzeby życiowe, ale i oszczędzać. W miarę jak inwestowali w papiery wartościowe i lokaty długoterminowe stawali się, przynajmniej mentalnie, częścią klasy średniej. Możliwość odkładania części zarobków odróżniała ich od proletariuszy, którzy zmuszeni byli całość swojej płacy roboczej przeznaczać na bieżące utrzymanie.
Od tamtych czasów kapitalizm się zmienił. Zanikanie państwa opiekuńczego sprawia, nie tylko w Polsce, że ludzie skłonni są do podejmowania pracy za coraz niższe wynagrodzenie.
Reaganomika i thatcheryzm sprawiły, że bardzo często rewindykacje płacowe powodują outsourcing albo przenoszenie produkcji do krajów, gdzie ludzie zmuszeni są pracować za o wiele mniej.
Coraz powszechniejsze ubóstwo wśród osób zatrudnionych lub pracujących bez umowy o pracę to wynik słabości ruchu związkowego. Za tę samą pracę, na tym samym stanowisku, w tej samej korporacji otrzymuje się wyższą lub niższą płacę w zależności od poziomu bezrobocia w miejscowości świadczenia pracy. Jest to możliwe za sprawą zniszczenia systemu zbiorowych układów pracy, które jeszcze w wielu krajach europejskich gwarantują równość płacy na tych samych stanowiskach roboczych. Mamy zatem w Polsce do czynienia z zamieraniem ruchu związków zawodowych, faktycznym brakiem strajków płacowych i coraz bardziej ugodową postawą największych central związkowych, spadkiem udziału płac w PKB oraz ze wzrostem odsetka pracujących biednych.
Aby temu zaradzić, wiele ugrupowań i związków zawodowych proponuje zwiększyć ustawową płacę minimalną. Rozwiązanie to jest jednak niezbyt skuteczne, jeśli po stronie rządzących nie ma politycznej woli egzekwowania prawa pracy i kontroli legalności zatrudnienia.
Taką wolę może prezentować wyłącznie rząd wyłoniony przez parlament, w którym istnieje znacząca reprezentacja ludzi pracy najemnej. W obecnym parlamencie nie ma ani jednego takiego przedstawiciela, bo świat pracy nie ma swojej partii.
Jest jeszcze inna forma wpływania na płace. Polega ona na stworzeniu systemu osłon socjalnych, które pozwalają na odmawianie podejmowania prac, do których podejmowania dziś zmusza ludzi widmo nędzy, a nawet niedożywienia. Oczywiście, że państwo powinno zdelegalizować lichwę, ale tylko porządna, socjaldemokratyczna polityka społeczna wyeliminuje z rynku lichwiarzy.
Ludziom biednym liberalna propaganda wmawia, że ich niedostatek wynika z lenistwa. Prawda jest jednak taka, że im mniejsza jest stawka za godzinę pracy, tym więcej godzin trzeba przepracować, żeby w tym systemie przeżyć.
Im więcej godzin pracują jedni, tym więcej jest bezrobotnych, dla których pracy już nie wystarcza. A to sprawia, że rezerwowa armia pracy wymusza pracę za coraz niższe wynagrodzenie, bo na pracę czyhają ci, którzy żadnej pracy nie mają i są jeszcze bardziej głodni.
W Polsce zdecydowana większość ludzi pracuje coraz dłużej, coraz ciężej, za coraz mniej. I w tym bezprzykładnym wyzysku tkwi tajemnica polskiego „cudu gospodarczego”.
**Dziennik Opinii nr 311/2015 (1095)