Smoleńsk stał się dla PiS-u twierdzą, w której można się już tylko bronić. Nie da się z niej wyprowadzić żadnego kontrataku i nie ma co liczyć na posiłki.
W zeszłym roku z każdą „miesięcznicą” liberalną część opinii publicznej nawiedzała straszna wizja, w której Jarosław Kaczyński wraca do władzy dzięki tłumom smoleńskich wyznawców. Ten lęk pojawia się i dziś, przed trzecią rocznicą katastrofy. Lęk może ten sam, ale to, że pojawia się z mniejszą niż kiedyś częstotliwością, świadczy o jednym: budowanie projektu politycznego wokół smoleńska nie wypaliło.
Od trzech lat trwa ofensywa prawicowego frontu medialnego, działają alternatywne komisje śledcze, a prezes Kaczyński wypowiada się o katastrofie coraz odważniej jako o zamachu. W dodatku Donald Tusk i PO co i rusz popełniają błędy, zaliczają wpadki i odpuszczają debatę, zostawiając pole Antoniemu Macierewiczowi. I co? PiS ma dwadzieścia kilka procent poparcia i stabilne miejsce na scenie politycznej. I to właśnie jego największy problem.
Kiedyś PiS był partią zbierającą głosy wszystkich tych, którzy nie zgadzali się z kierunkiem zmian po 1989. Oferował wyjaśnienie, dlaczego sytuacja w Polsce jest zła, i przedstawiał środki zaradcze. Winny był układ i degrengolada moralna elit. Zmiana była na wyciągnięcie ręki: wystarczyło rozgonić sitwy i obsadzić stanowiska państwowe ludźmi o nieposzlakowanej moralności. W tę wizję łatwo wpisać było swoją osobistą historię. Sitwy były na szczytach władzy, ale też na wyciagnięcie ręki, w gminie czy powiecie. Nierówności, niewygody, upokorzenia, trudności z przebiciem się można było wytłumaczyć sobie jako efekt zmowy szemranych typów pasożytujących na normalnych ludziach.
Narracji smoleńskiej brak siły uniwersalizacji, którą miała opowieść o układzie. Jak zamach ma się do przeniesienia produkcji samochodów z Tychów do Włoch?
Jak przekłada się na problemy z dostępem do przedszkoli? Jak „prawda o Smoleńsku” miałaby pomóc w wyjściu z kryzysu, w jakim pogrążona jest Unia Europejska? Nie chodzi o to, że katastrofa to problem wydumany, a ludzie mają konkretne problemy. Katastrofa nie jest w stanie przetłumaczyć konkretnych problemów na wspólną polityczną mobilizację. Ludzi, którzy powiedzą, że katastrofa opowiada ich życie, jest niemało, bo pewnie w okolicach 20 procent, ale to właśnie granica nośności narracji o zamachu w Smoleńsku.
Smoleńsk stał się dla PiS-u twierdzą, w której można się już tylko bronić. Nie da się z niej wyprowadzić żadnego kontrataku i nie ma co liczyć na posiłki. Świadczą o tym wymownie zarówno działania Piotra Dudy, jak i nacjonalistów, którzy poszukują własnych sposobów na zorganizowanie społecznego niezadowolenia. Na prawicy już rozpoczęły się wyścigi, kto zagospodaruje sieroty po Smoleńsku, kiedy twierdza upadnie. Na razie trwa i zapasów starczy pewnie jeszcze do przyszłych wyborów.
Trzecie obchody rocznicy katastrofy będą zatem bardzo przewidywalne. Wiadomo, jakie padną oskarżenia, kto jest zdrajcą, a kto mścicielem. Znów zagrają emocje. I na dłuższą metę nie będzie to miało żadnego politycznego znaczenia.