Zamiast wróżyć z okruchów, lepiej się zastanowić, kto może dokonać w Polsce zmiany.
W swojej nowej książce Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Jan Sowa stara się przekonać czytelników, że nadał jej tytuł nie bez racji. Chociaż nasza historia kształtowała się w realiach rozwojowego zapóźnienia i boleśnie doświadczyliśmy czasów socjalizmu, mamy szansę dokonać zasadniczej zmiany, która wydźwignie nas ze stanu podrzędności, dryfu i frustracji. Podzielając przynajmniej część nadziei Sowy na zmianę polskiej rzeczywistości, po lekturze nie czuję się przekonany, że zmiana jest możliwa ani że powinna zmierzać w kierunku, jaki wyznacza autor.
Zanim jednak napiszę o słabościach, chciałbym wspomnieć o zaletach książki. Na pewno jest sprawnie napisana. Sowa potrafi wciągnąć czytelnika w lekturę i nie nudzi go. Bardziej wymagające fragmenty przeplata anegdotami i nieoczekiwanymi sformułowaniami, tak że tekst zachowuje odpowiedni rytm. Takiego typu pisarstwa oczekiwać należy od humanistyki, która wychodzi poza krąg wtajemniczonych czytelników, nieprzekraczający czasami grupki znajomych-badaczy grzebiących się w tym samym temacie.
Po drugie Sowa wplata w swoją opowieść wątki, które są być może znane lewicowemu czytelnikowi, ale szerzej wciąż uchodzą za herezję, jak na przykład stwierdzenie, że kapitaliści potrzebują państwa i wykorzystują je w procesie akumulacji, albo to, że organizacje pozarządowe pozwalają na tańszą realizację pewnych zadań administracyjnych, ograniczając przy okazji aktywność społeczną, która mogłaby mieć bardziej antysystemowy charakter. Pisanie o tych sprawach jest ważne i należy się cieszyć, że ktoś robi to atrakcyjnie i przystępnie.
Trudno jednak dać się porwać koncepcji Sowy, bo jego wywód pełen jest elementów, które się ze sobą nie rymują. Wątpliwości pojawiają się, gdy książkę ocenia się z perspektywy jej własnych założeń. Weźmy sam punkt wyjścia, który służy za uzasadnienie głębokiej krytyki polskiej rzeczywistości. Sowa podważa sensowność używania wzrostu PKB jako dowodu rozwoju Polski. Więcej o naszym kraju mówi niski udział płac w PKB i szóste od końca miejsce, jakie zajmujemy w Unii Europejskiej, jeśli idzie o poziom życia. Zaraz potem jednak Sowa stwierdza, że porównania i statystyka to w ogóle narzędzie manipulowania rzeczywistością. Nie można na przykład mówić o statystycznym Polaku, bo jeśli jeden mieszka w 150-metrowym lofcie, a drugi w 50-metrowym mieszkaniu, to każdy średnio ma 100-metrowe mieszkanie.
Danym i statystyce przeciwstawia Sowa społeczno-egzystencjalne doświadczenie prowadzące do „uczucia niezadowolenia i porażki, jakie przepełnia Polskę”; społeczeństwo, jak twierdzi autor, „ledwo zipie na kroplówce”.
Jeśli wskaźniki PKB i statystykę uznaje się za manipulowanie rzeczywistością, to czym są retoryczne figury stosowane przez Sowę?
Wolałbym, żeby teza, że w Polsce sytuacja jest niepokojąco zła, miała lepsze ugruntowanie niż najlepsze nawet bon moty. Zwłaszcza że naraża to Sowę na proste i trudne do odparcia zarzuty. Według Diagnozy Społecznej z 2013 roku subiektywne zadowolenie z życia deklaruje 80,3% respondentów. To nie jest żadna średnia ukrywająca prawdziwy rozkład dochodów, metraż mieszkań czy liczbę samochodów na głowę. Po prostu przytłaczająca większość deklaruje, że jest zadowolona z życia. Jeśli ktoś nie ufa Diagnozie Społecznej, może sięgnąć do badań CBOS. Według nich w 1994 roku było 53% zadowolonych z życia (bardzo i raczej zadowolonych), a 11% raczej i zdecydowanie niezadowolonych z życia. W 2012 było to już odpowiednio 71% i 3%. Najwyraźniej Sowa chce udowodnić, że Polacy mają gorączkę, rozbijając termometr.
Druga istotna wątpliwość dotyczy sposobu używania teorii postkolonialnej. Sowa szeroko korzysta z krytycznego potencjału tej perspektywy, zarówno analizując specyfikę polskiej historii, jak i dokonując krytyki istniejącej u nas zwłaszcza wśród elit fascynacji Zachodem i skłonności do jego naśladowania. Polska jest zapóźniona nie ze względu na swoją mentalność, ale strukturę podziału pracy w globalnym kapitalizmie, która sprawiała, że Anglia budowała manufaktury wtedy, gdy szlachta Rzeczypospolitej zaostrzała pańszczyznę. Dlatego gdy chcemy naśladować Zachód, popełniamy błąd. Chcąc go dogonić, tylko wzmacniamy niekorzystną dla nas strukturę podziału pracy i bogactwa.
Jednocześnie Sowa zbyt często daje dowody na to, że krytykując lokalne realia, wykorzystuje Zachód jako normatywny układ odniesienia. Diagnozując polską rzeczywistość, mówi o tym, że brakuje tu „jakichkolwiek mniejszości”. Oprócz tego, że sam znam sporo przedstawicieli mniejszości seksualnych, etnicznych i religijnych, a nawet sam zaliczam się do polskiej mniejszości postgalicyskiej, uderzająca jest przyczyna, dlaczego Sowa uważa brak mniejszości za problem: „to one na Zachodzie dostarczają dynamizmu i energii starzejącym się społeczeństwom Europy czy Stanów Zjednoczonych”. Czyli u nas ma być tak samo jak „tam na Zachodzie”. Duża część wywodu zbudowana jest na tym motywie: liberałowie naśladują Zachód, ale tam promuje się już inne rozwiązania. Jeśli nie dokonamy zmiany, nie będziemy suwerenni tak jak zachodnie państwa, nie odrzucając Kościoła, pozostaniemy konserwatywnym skansenem, do którego nie dociera normalna kulturowa modernizacja. Mamy odrzucić imitowanie i kopiowanie Zachodu, ale Sowa na swoich patronów ideowych wybiera zachodnich myślicieli. Nie chodzi mi o to, żeby wiązać sznurówki po polsku, ale podkreślanie peryferyjności, jeśli ma prowadzić do czegoś innego niż myślenie imitacyjne, wymaga precyzyjnego przemyślenia celów emancypacji i uprawiania polityki.
Trzecia kwestia to bezkompromisowe odrzucenie zarówno projektu Rzeczypospolitej szlacheckiej, jak i PRL-u, przy hurraoptymistycznym potraktowaniu Solidarności. Kiedy Sowa analizuje PRL, wszelkie równościowe, wolnościowe i emancypacyjne treści traktuje jako element ideologii zasłaniający brutalną rzeczywistość wyzysku, hierarchii i arbitralności władzy. Realne praktyki obnażają ideologiczność oficjalnych sloganów. Do Solidarności podobnej procedury się jednak nie stosuje. Solidarność to czysta bezpośredniość, samoorganizacja, pluralizm i egalitaryzm. A przecież gdy skrobnie się trochę w historii związku, wychodzi, że ważną rolę odgrywała w nim dość tradycyjna polityka reprezentacji – o kierunku działania ruchu zadecydować miał zjazd i wybrani w wyborach delegaci. Na zjeździe – na co uwagę zwrócił mi Michał Sutowski – przyjęto m.in. program gospodarczy sformułowany przez Stefana Kurowskiego, który zakładał wyjście z kryzysu przez przerzucanie środków do sektora prywatnego. W nieprzekonujący sposób Sowa marginalizuje zarówno narodowe, jak i religijne nurty występujące w Solidarności. Nie porusza wątków antysemickich i patriarchalnych. Nie twierdzę, że były one dominujące albo że kompromitują one ruch, ale niesymetryczność w analizie Rzeczypospolitej szlacheckiej i PRL-u oraz Solidarności rzuca się w oczy i nie buduje wiarygodności autora.
Inna Rzeczpospolita jest możliwa! rodzi też kilka wątpliwości, które nie wynikają z jej wewnętrznych napięć.
Od książki mówiącej o zmianie można oczekiwać, że przestawi myślenie o przeszłości tak, aby otworzyć drogę nowym możliwościom. W naszych warunkach oznacza to przede wszystkim zdolność do odczytania transformacji na nowo. Tutaj Sowa jest, wbrew pozorom i retoryce, dość tradycyjny.
PRL to niesuwerenny zamordyzm, społeczeństwo buntowało się przeciw niemu, najwspanialszy zryw to Solidarność. Niestety wspaniały projekt zmian został symbolicznie wykorzystany przez elity, aby wprowadzić porządek sprzeczny z wielkimi założeniami ruchu. Nawet jeśli trochę upraszczam narrację Sowy, to jednak trudno zaprzeczyć, że podziela ona zasadniczo dominującą narrację o Polsce z jej świętymi miejscami i datami, chociaż odwraca sens zmian po 1989 roku. Zamiast traktować je jako kontynuację Solidarności, przedstawia transformację jako zaprzepaszczenie energii i sensu społecznego zrywu z 1980 roku.
O wiele chętniej przeczytałbym opowieść o Polsce bez mitu i cienia Solidarności. Chciałbym poznać historię ostatnich dekad wyzwoloną z obowiązkowych dat 1980-1981-1989. Na przykład: co znaczyły dla Polski reformy Buzka z 1997 roku dokonujące destrukcji instytucji fordowskich? Jakie znaczenie miało wstąpienie dziesięć lat temu do UE, które zmieniło wiele społecznych trendów? Bez zastanowienia się nad tym wciąż kręcimy się wokół walki z dawnym reżimem i poszukiwania momentu, w którym utraciliśmy „nasz skarb”. Po książce Sowy jestem o tym bardziej przekonany niż wcześniej. Solidarność, ale też inne radykalne ruchy sprzeciwu wspominane w książce, jak na przykład ruchy Arabskiej Wiosny, traktowane są jako wcielenie społecznej pełni. Mit ten uzasadnia brak refleksji nad tym, dlaczego po wybuchu ruchy społeczne nie są w stanie ustanowić porządku, który jest bardziej egalitarny, pluralistyczny, otwarty, i kończą się porażką. Sowa stwierdza, że po Solidarności i Arabskiej Wiośnie zostały okruchy, ale to i tak wiele, bo to ślady walki o lepszy świat. Więcej w tym religijnej retoryki niż deklarowanego przez Sowę materializmu i zainteresowania polityką konkretną.
Zamiast wzywania duchów przeszłości i wróżenia z okruchów wolałbym analizę sił społecznych i kształtu instytucji, pozwalającą się zastanowić, kto może dokonać zmiany i w jakim kierunku powinna ona następować, by osadzić się w strukturach życia codziennego. Ostatnia część książki Sowy jest z punktu widzenia tych oczekiwań dużym rozczarowaniem. Dominują tutaj abstrakcyjne rozważania i rekonstruowanie pomysłów Hardta i Negriego.
Wielość, która ma odmienić Polskę, już w zasadzie działa, wytwarzając świat społecznych relacji. Tylko że nie mamy na to dowodów innych niż teoretyczne.
W tym braku zainteresowania lokalnością i podporządkowywaniu jej schematom myślowym wypracowanym w innym kontekście Inna Rzeczpospolita jest możliwa! okazuje się boleśnie polska i peryferyjna. Wielość, która ma dokonać zmiany, jest kolejnym fantomowym ciałem niezdolnym do prowadzenia realnej polityki.
***
Jan Sowa, Inna Rzeczpospolita jest możliwa!, WAB 2015