Problemem polskiej edukacji nie jest taka lub inna pozycja w międzynarodowych zestawieniach, tylko brak spójnej, długofalowej polityki.
Nie ma czegoś takiego jak dobra szkoła. Każdy rodzic, nauczyciel lub polityczka mają inne wyobrażenie o niej. Dla rodzica priorytetem jest własne dziecko. Dla nauczyciela priorytetem są warunki, w jakich pracuje. Dla polityczki priorytetem mogą być niskie koszty lub przesłanie ideologiczne szkoły. Jeżeli mamy szczęście, to polityka edukacyjna jest pewnym kompromisem między tymi grupami. Jeśli mamy pecha, to jedna z tych grup narzuca swoje priorytety bez dialogu z pozostałymi grupami. Jeśli żyjemy w Polsce, to nie ma czegoś takiego jak wieloletnia polityka edukacyjna, są tylko chwilowe zawieszenia broni między MEN, ministrem finansów, rodzicami i Kościołem.
Dla wszystkich rządów III RP edukacja była kłopotliwym balastem lub towarem w targach koalicyjno-ideowych. Najlepszym przykładem jest historia wprowadzania religii do szkół. Rząd Mazowieckiego przehandlował religię w szkołach w zamian za poparcie Kościoła. To samo zrobił rząd Suchockiej (religia na świadectwie) i Kaczyńskiego (religia liczona do średniej). Tych rządów nie ma, a religia dalej pozostaje świętą krową polskiego systemu edukacyjnego. Za dziesięć lat jakiś kolejny rząd będzie potrzebował poparcia i matura z religii nareszcie stanie się powszechna i obowiązkowa.
Nie mogę się doczekać momentu, gdy MEN stwierdzi, że teologia jest równie naukowa jak fizyka. Wszystko idzie w dobrą stronę – wywalamy fizykę Einsteina z nowej podstawy programowej, więc zostaje więcej czasu na naukowość niepokalanego poczęcia. W ten sposób zrealizują się nareszcie ideały reformy edukacyjnej z 1999 roku, próbującej połączyć XIX-wieczne Prusy z XX-wiecznym neoliberalizmem. Z XIX wieku wzięto brak szacunku dla indywidualizmu ucznia i wizję szkoły jako kompostownika treści narodowo-religijnych. Z XX zaczerpnięto wiarę w obiektywizm testów, spychanie kosztów na samorządy i przekonanie, że rynek pracy jest jedynym celem systemu edukacyjnego.
Prywatne firmy błyskawicznie wyczuły, że doradztwo edukacyjne jest świetnym rynkiem. Ernst&Young wziął cztery miliony złotych, dając w zamian mapkę z Wikipedii i dane, które są dostępne bezpłatnie w Internecie. Głośny raport Krzywa nauczania firmy Pearson też wpisuje się w nurt konsultingu edukacyjnego.
Przepis jest prosty: jako firma doradcza zbieramy wnioski z badań edukacyjnych finansowanych przez państwa OECD (PISA, TIMSS), dodajemy ładne obrazki (najlepiej dostępne na wolnej licencji) i sprzedajemy jako cenną wiedzę ekspercką. Ekspertów łatwo znaleźć, bo każdy potrzebuje fuchy, a raport temu rekomendowaliśmy cięcia pensji wykładowców. Celem publikacji nie jest dyskusja i refleksja, ale tworzenie PR firmy i poprawa sprzedaży usług eksperckich. Firmom konsultingowym nie płaci się za szczęście uczniów, rodziców i nauczycieli, tylko za potwierdzanie słuszności działań tych, którzy są klientami firmy, czyli urzędników i polityków edukacyjnych.
Nie znajdziemy więc w takich raportach krytyki pomiarów edukacyjnych, bo MEN zatrudnia ostatnio więcej ludzi po ekonometrii niż po kierunkach społecznych. Nie znajdziemy analiz związków edukacji z polityką społeczną (programy meksykańskie lub brazylijskie), bo urzędnicy edukacyjni nie lubią współpracować z kolegami od polityki społecznej. Nie znajdziemy krytyki systemu testów, bo testocentryzm jest podstawą wielu urzędów edukacyjnych.
Znajdziemy za to kolejny wskaźnik i ranking, bo media uwielbiają porównywanie się z innymi krajami w pozornie obiektywnych rankingach.
A odbiorcą takich publikacji nie są eksperci i praktycy (bo ci znają te postulaty), ale media.
Raport Pearsona nie jest dla mnie szczególnie interesujący, bo dobry wynik Polski opiera się na wynikach pomiarów edukacyjnych PISA, które słabo sprawdzają umiejętność stosowania wiedzy, współpracę i wykorzystywanie różnych źródeł informacji. Nawet jeśli pominiemy te zastrzeżenia i uznamy podstawy raportu za wiarygodne źródło wiedzy o edukacji, to różnice między Polską a resztą drugiej dziesiątki rankingu leżą w granicach błędu (+/- połowa odchylenia standardowego względem średniej). To nie jest znaczący wynik, nawet gdyby dotyczył pomiarów fizycznych, a nie indeksu zbierającego wiedzę z kilku badań społecznych.
Część wniosków z tego raportu warta jest jednak analizy. Postulat poprawy jakości kształcenia kadr nauczycielskich, zwiększenia prestiżu zawodu i szacunku wobec wysiłku pedagogów mógłby równie dobrze pochodzić z „Głosu Nauczycielskiego” z 1917 roku. Tak samo jak raport Pearsona uważam, że szkoła powinna się skupiać na nauce współpracy i szacunku dla ucznia. Postulat szkoły adaptującej się do nowych technologii jest równie słuszny co oczywisty. Od kilku lat nie ma dnia, w którym nie wskazywałbym edukacji jako najlepszego sposobu na poprawę sytuacji Polski i Polaków. Pod tym względem jestem równie nudny co eksperci Pearsona, przy czym wychodzę zdecydowanie taniej.
Problemem polskiej edukacji nie jest taka lub inna pozycja w rankingach. Problemem jest to, że Polska ma strategię rozwoju autostrad lub rybołówstwa, a nie ma spójnej, długofalowej polityki edukacyjnej. Problemem jest to, że dobre diagnozy nie przekładają się na dobre procedury. Problemem jest to, że dobre pomysły zmieniają się w złą biurokrację. Problemem jest to, że system edukacyjny powiela złe praktyki, a niszczy dobre. Problemem jest to, że brakuje nie tylko środków, ale też sensowych mechanizmów ich dystrybucji. Problemem są kiepskie systemy konsultacji społecznych. Problemem jest to, że w polskich szkołach wciąż mamy więcej katechetów niż fizyków i chemików razem wziętych. Problemem jest dyskryminacja, nietolerancja, selekcja i wiele innych spraw, których testy PISA nie pokazują. Problemem jest dostęp do szkół, stołówek lub bibliotek.
Ale to są sprawy zbyt trudne i nudne, by pisać o nich raporty lub artykuły.