Odchodzą z Kościoła, bo nie godzą się na wtrącanie się w ich prywatne życie, na decydowanie w ich imieniu i wbrew ich woli.
Już miała wychodzić, kiedy zatrzymała się w drzwiach i zapytała: „To co, jestem ekskomunikowana?”. Proboszcz uśmiechnął się i powiedział: „Teraz jest pani wolna”. Faktycznie po opuszczeniu budynku kościoła trzydziestopięcioletnia Dagmara poczuła się wolna. Apostazja chodziła za nią od wielu lat. Na początku od wypisania się z kościoła katolickiego odwiedli ją rodzice, którzy choć niepraktujący, są przekonani, że z powodu apostazji można mieć nieprzyjemności. Ostatecznie zmotywowała ją grupa Dziewuchy Dziewuchom, nieformalny ruch, który powstał, żeby zaprotestować przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. To Kościół wezwał do jej zaostrzenia. Pomyślała wtedy: „Dosyć”.
Marta: moje ciało, mój wybór
Jako jedna z pierwszych na fali akcji Dziewuch „Wypisujemy się z kościoła” apostazji dokonała trzydziestodwuletnia Marta Kryger z Gdańska. Na Facebooku jako te, które wzięły w niej udział, oznaczyły się 174 osoby. – Kobiety się wkurzyły, takie wtrącanie się w nasze prywatne życie to totalne przegięcie – oburza się Marta. – Nawet chłopaki nas wspierają i też się teraz wypisują.
Pomyślała: na co tu czekać? Nie wierzy w Boga, nie identyfikuje się z Kościołem i w przeciwieństwie do niego jest za całkowitą legalizacją aborcji. Sama jest matką dziesięcioletniej Anieli i chociaż według niej zarodek to już dziecko, uważa, że to, co robi z własnym ciałem, powinno być jej wyborem.
I najważniejsze: dzieci mają się rodzić z miłości, nie z katolickiego musu.
Już kilka lat temu interesowała się tym, jak dokonać apostazji. Okazało się, że od lutego 2016 uproszczono procedurę. Zamiast dwóch wystarczy jedna wizyta na plebanii, nie potrzeba już świadków, a świadectwo chrztu wymagane jest tylko, jeśli parafia właściwa dla miejsca zamieszkania – to tam powinno się złożyć oświadczenie woli – różni się od tej, w której byliśmy chrzczeni. Marta wniosek ściągnęła z internetu. Z wypełnieniem zajęło to 45 minut. Nie wpisywała nic ekstra, zostawiła tylko to, co było we wzorze – że nie wierzy i nie bierze udziału w życiu wspólnoty. – Od razu się ubrałam i poszłam do kościoła. Domofon odebrał proboszcz.
Starszy mężczyzna w sutannie, którego widziała po raz pierwszy, otworzył szeroko oczy, kiedy powiedziała, po co przyszła. – Chyba nigdy nie przyjmował aktu apostazji, musiałam mu wszystko wyjaśnić, ale podpisał bez marudzenia – opowiada, obracając w dłoniach kubek z herbatą. – Dodał, że ludzie powinni to robić, bo 95 proc. Polaków na pewno nie jest katolikami.
Zdziwiła go jedna z formułek wniosku dotycząca tego, że apostata nie życzy sobie represji wobec niego i członków rodziny. – Był zaskoczony, że padają tam tak mocne słowa, bo według niego nikt nie będzie nikogo ośmieszał i wytykał palcami z ambony – cytuje księdza. Na koniec pouczył ją o skutkach apostazji: nie będzie mogła brać udziału w sakramentach, być chrzestną ani mieć kościelnego pogrzebu. Dodał, że jeśli zmieni zdanie, zawsze może wrócić.
Olga: Kościół jest za życiem, ale niekoniecznie życiem matki
Trzydziestoczteroletnia Olga Żmijewska z Idzbarka obawiała się, że wypisanie się z Kościoła w mazurskiej wsi nie będzie proste. Kiedy proboszcz usłyszał, że chodzi o apostazję, ze zdziwienia aż usiadł. W swojej blisko czterdziestoletniej posłudze nigdy się z czymś takim nie spotkał, postanowił więc sprawdzić najpierw w kurii. Nowa procedura wystąpienia obowiązuje od niedawna, dlatego znajdowane w sieci informacje bywają sprzeczne. Po kilku dniach Olga dostała telefon. Ksiądz poinformował ją, że wystarczy oświadczenie woli w trzech egzemplarzach – dla apostaty, dla parafii i kurii. Podczas kolejnego spotkania jeszcze raz zapytał o powody. Wspomniał o tym, że Kościół zawsze będzie za życiem. Olga chciała dopytać, co z życiem kobiety, matki, które może być zagrożone, ale wielebny nie dał jej dojść do głosu. Chciała, żeby wykreślono ją z ksiąg kościelnych. Niestety, robi się w nich jedynie adnotację o ekskomunice, dzięki temu wypadamy ze statystyk, jednak ktoś raz ochrzczony, na zawsze pozostaje już katolikiem. Po wyjściu z plebanii z radości miała ochotę podskoczyć, powstrzymała się jednak, bo ksiądz mógł patrzeć, a nie chciała mu sprawić przykrości. Poza pieczątką przystawioną przez proboszcza nie spodziewała się żadnych potwierdzeń, ale po dwóch tygodniach przyszło pismo od arcybiskupa metropolity warmińskiego, który „przyjął jej decyzję z bólem”.
Muma: martwa matka nie przytuli
O wystąpieniu z Kościoła przez lata myślała też Muma – trzydziestosześcioletnia Matylda Myczka z Krakowa. Zniechęcała ją zawiła procedura. Władzy dobrej zmiany oddaje to, że nikt wcześniej jej tak prodemonstracyjnie i proobywatelsko nie uruchomił. Po pierwszej demonstracji Dziewuch w Krakowie powiedziała: basta. Jej znajoma, która ma dziecko, niosła wtedy transparent: „Martwa matka nie przytuli”. To ją ruszyło. Nie poszło jednak tak gładko. Zanim doprosiła się tego, o co nigdy się nie prosiła, musiała odbyć kilka wizyt w dwóch kościołach – tym, w którym była chrzczona, i tym, którego dzwony słyszy z okna. Kiedy podczas wizyty w tym pierwszym powiedziała, że aktu chrztu potrzebuje do apostazji, siostra zakonna z kamienną twarzą odesłała ją do proboszcza. Ten zanim wydał świadectwo, kazał jej zorientować się w swojej parafii, co jeszcze będzie potrzebne. Na nic się zdały zapewnienia, że ona już wszystko wie. Grał na zwłokę, ale Muma uznała, że szybciej ona księży wyprowadzi z równowagi, niż oni ją. W parafii, obok której mieszka, trafił się z kolei proboszcz po pięćdziesiątce, co myślał, że wybije jej to z głowy. – Na wstępie uraczył mnie historią o cudzie z Guadalupe. Zapowiedział też, że spotkamy się jeszcze co najmniej dwa razy, za pierwszym on będzie mnie przekonywał do zmiany decyzji – mówi. Ponownie udała się do kościoła, w którym była chrzczona. Tym razem zamiast proboszcza trafiła na młodego, muskularnego księdza w ledwo dopinającej się sutannie.
Zapytał, po co jej ta apostazja, i niczym prorok obwieścił, że jeszcze zapłacze nad swoim losem.
Według Mumy w tym kościele już niejedną apostazję przećwiczyli, dlatego są wkurzeni. W jej podwórkowej parafii proboszcz przyznał, że nieczęsto się to zdarza. Przy trzeciej wizycie ciągle miał zastrzeżenia do jej oświadczenia. – Przestałam być miła. Dał spokój, ale pieczątki na mojej kopii nie przystawił, więc nawet nie mam potwierdzenia – opowiada.
Dagmara: nawet znajomi księdza odchodzą
Dagmara mieszka w Krakowie, a chrzczona była na drugim końcu Polski. Ze względu na pracę – jest graficzką w instytucji kultury – i psa, który źle znosi podróże, nie zamierzała się tam po odpis wybierać osobiście. Dodatkowo musiałaby trafić na godziny otwarcia kancelarii. Postanowiła więc napisać maila. Ku jej zaskoczeniu proboszcz odpisał – krótko i lakonicznie, ale konkretnie, że metrykę wyśle pocztą. Nie zażądał nawet „co łaska”. – Nie kryłam, do czego będzie mi ona potrzebna. Od przyjaciół wiem, że to czasem powoduje komplikacje – wyznaje. Dlatego zdziwiła się, kiedy półtora tygodnia później dostała odpis aktu chrztu z załączonym świętym obrazkiem. Również sama procedura ekskomuniki w lokalnej parafii była w jej przypadku bezbolesna. – Proboszcz zaśmiał się, jak mu powiedziałam, z czym przychodzę: „Ładnie mi się dzień zaczyna”. Był miły, nie namawiał mnie nawet do pozostania w Kościele. Wyciągnął pieczątki i podbił, co trzeba – opowiada. Kiedy tak stemplował, Dagmara zapytała, jak często trafia się im apostata. Ku jej zdziwieniu, ksiądz odparł, że ostatnio dość często i nawet jego znajomi to robią.
Olga: wyzwolić się z patriarchatu
W domu Olgi największe wrażenia robią okna – potężne przeszklenia, przez które dobrze widać niebo. Olga jednak nie wypatruje przez nie Boga, a ptaków. W małej wsi na północy Polski, z której pochodzi, nikomu do głowy by nie przyszło, żeby się z Kościoła wypisać. Jej pewnie też by nie przyszło, gdyby nie to, że jako ośmiolatka wyjechała z rodzicami do Niemiec. Trzy lata temu wróciła w rodzinne strony. W Idzbarku mieszkali z dziadkami, którzy mieli gospodarstwo rolne. Oboje bardzo wierzący, małą Olgę z babcią i dziadkiem łączyła więc religia – wspólne modlitwy, chodzenie na msze. – Babcia uczyła mnie religijnych piosenek, przygotowywała do komunii świętej – wspomina. Pamięta, że imponowała jej postać pana Jezusa. – Współczułam mu i płakałam nad jego losem. Lubiłam chodzić do kościoła i na religię – przyznaje. Czytać nauczyła się już jako kilkulatka, więc bardzo wcześnie pochłaniała religijne książki dla dzieci. Najfajniejsze były komiksy o świętych.
Z Polski wyprowadzili się, kiedy skończyła drugą klasę podstawówki. Rok później przyjechała specjalnie na rocznicę komunii. – Podróż trwała 36 godzin. Miałam dokładnie godzinę, żeby coś zjeść, umyć się i pójść do kościoła – opowiada. Na uroczystość poszła w za krótkiej już sukience i przetłuszczonych włosach, na które założyła wianek.
W Niemczech co tydzień jeździli do polskiego kościoła. Chodziła też na religię – katolicką, do wyboru była jeszcze protestancka. – To było jak religioznawstwo dla dzieci. Zamiast modlitw nauka podstaw islamu, m.in. żeby zrozumieć, dlaczego kiedy jest ramadan, nasz kolega nic nie je. Raz nauczycielka zabrała nas do kościoła, gdzie opowiadała nam o buddyzmie. Wytłumaczyła, że medytacja polega to na tym, żeby nic nie myśleć. I my, dziewięcioletnie dzieci, próbowaliśmy w tym kościele medytować – Olga niemal szkicuje to rękoma. – W 8–10 klasie, czyli w gimnazjum, uczyliśmy się, czym jest aborcja, rozmawialiśmy o sektach, o uzależnieniach. Nauczyciele nie zdradzali swoich poglądów, uczyli nas argumentować i samodzielnie myśleć.
Kiedy miała jakieś 12 lat, chodzenie do kościoła zaczęło ją nudzić. Doszło do tego, że podczas mszy na zegarku z dinozaurem liczyła sekundy do końca, innym razem – kasetony na suficie. Sprawy związane z wiarą wydawały jej się coraz bardziej absurdalne. Nic dziwnego skoro w drodze na mszę babcia kazała jej, wtedy jeszcze nawet nie nastoletniej dziewczynce, wymyślać grzechy, które wymieni księdzu w konfesjonale. Olga stworzyła pięciopunktową listę, na której było, że obraziła mamę, oglądała się za siebie w kościele, męczyła kota. – Coraz częściej pytałam dorosłych Niemców np. czy wierzą w Boga. Macocha mojej przyjaciółki odpowiedziała pytaniem: „A widziałaś go kiedyś?”, to mi dało do myślenia. Zaczęłam dostrzegać różne sprzeczności, np. jak można urodzić dziecko, nie naruszając błony dziewiczej? – wspomina. Na bierzmowanie naciskali rodzice, w innym wypadku nie mogłaby mieć ślubu kościelnego. Potem przestała chodzić do kościoła, ale na wypisanie z religii mama zgodziła się dopiero w 11 klasie, kiedy można było zamiast tego wybrać filozofię. – Kiedy pytałam o niebo, nauczyciel otwarcie mówił, że są różne koncepcje. Jeszcze bardziej zaczęło mnie nurtować, dlaczego ludzie wierzą, dlaczego to ma taką moc – opowiada, zerkając na przelatujące za oknem bociany. Na studiach kulturoznawczych – dziś pracuje jako tłumaczka – bardzo interesowała się historią chrześcijaństwa, nawet pracę magisterską pisała z socjologii religii. To wtedy po raz pierwszy pomyślała, że chciałaby wystąpić z katolickiej instytucji. – Tylko że emocjonalnie wciąż byłam przywiązana do religijnych dziadków. Bałam się ostracyzmu wsi i krytyki rodziny, a przede wszystkim nie chciałam sprawić im przykrości – wyznaje. Postanowiła, że nie zrobi tego dopóki żyje babcia, dla której bardzo ważne było to, co o niej mówią we wsi. Jej decyzję przyspieszyły wydarzenia wokół zaostrzenia ustawy aborcyjnej. – Jako kobieta nie godzę się na taką przemoc wobec nas, kobiet. Nie chcę być w organizacji, która chroni przestępców krzywdzących dzieci. I najważniejsze: jestem ateistką – wymienia. Kościół to dla niej patriarchalna klatka, a apostazja oznacza symboliczne wyzwolenie.
Muma: wyskoczyć ze statystyk
Przeciwko ukrywaniu pedofilii buntuje się też Muma. I chociaż czasem myśli, że może gdzieś tam jest jakaś wyższa istota, instytucja kościoła ją mierzi. Zwłaszcza wtrącanie się do polityki, a pośrednio i do jej życia. Dlatego chce wyskoczyć ze statystyk.
Muma, która na co dzień produkuje koncerty w miejskiej orkiestrze Capella Cracoviensis, pochodzi z rodziny wierzących niepraktykujących. Religijna była podobno babcia, ale ona już nie żyje. – Ja zawsze śmiertelnie się na mszach nudziłam – śmieje się. Jak była mała, wyjeżdżali na wieś. Gospodarze chodzili do kościoła, więc im też wypadało. Niewiele rozumiała z tego, co ksiądz mówił. Do dziś nie jest pewna, kiedy wstać a kiedy klęknąć, robi więc to, co ludzie dookoła. Mimo to wszystkie młodzieńcze rytuały ma odbębnione – chrzest, komunię, bierzmowanie. – Do tego ostatniego podeszłam chyba dlatego, że szła cała klasa – zastanawia się. Religii uczył ich zakonnik, bardzo fajny. Wcześniej, w podstawówce, siostra Paula, ją też ciepło wspomina.
Z komunii pamięta tylko strzępki: upinanie koczka, jedzenie pączków i to, że tego samego dnia ukradziono jej rower, który dostała.
Jako dorosła dwa razy została chrzestną. Nie przejmuje się tym, że formalnie już nią nie będzie. – Przecież nie chodzi o to, żeby opowiadać dzieciakom o św. Jonaszu, ale być dla nich przykładem – argumentuje. Pogrzebem też się nie martwi. W Krakowie jest cmentarz komunalny. Gorzej mają ci w małych miastach i na wsi, bo tam księża mogą ich nie pochować, co zresztą Matylda uważa za bardzo niechrześcijańskie.
Marta: ochrzcić łatwo, trudniej wypisać
Marta ochrzciła nawet córkę, chociaż od lat jest dla niej jasne, że Boga nie ma. Dziś mówi: „Totalna głupota”, ale wtedy zależało na tym rodzicom jej partnera, a ona miała 22 lata i nie potrafiła obronić własnego zdania. Jak chrzcić, to proszę bardzo, ale chociaż Aniela na religię nie chodzi, komunii też nie ma, wypisać się będzie mogła dopiero jako osiemnastolatka.
Martę do katolicyzmu zraziła siostra zakonna w podstawówce. – Ta jędza bardzo źle nas traktowała, wyzywała, biła po łapach – opowiada bawiąc się kolczykami w kształcie krzyża. Przed chrztem córki, ostatni raz w kościele była na własnej komunii, do której poszła rok później. Nie nauczyła się modlitw, bo zabrakło osoby, która zmusiłaby ją do klepania formułek na pamięć. – Chociaż tego nie chciałam, było mi przykro, bo wszyscy koledzy z klasy do niej przystąpili – wspomina. U niej w domu nigdy nie przyjmowało się księdza po kolędzie. Rodzice nie mieli ślubu kościelnego, nawet dziadkowie byli ateistami. Chrzest ma, bo w tamtym czasie – urodziła się w 1984 roku – tak wypadało. Przez całą podstawówkę chodziła na religię. Nie miała wyjścia, wszyscy chodzili. Do bierzmowania nie podeszła jako jedyna w klasie. Do katolików nic nie ma. Niech sobie klepią modlitwy, wieszają święte obrazki, leżą krzyżem, byle ją zostawili w spokoju.
Dagmara: nie wiedziała, że daje się kopertę
Przed przeprowadzką do Krakowa Dagmara nie znała prawdziwych katolików, takich, co to widząc kościół, wykonują znak krzyża. Tutaj to norma. Ona wychowała się w niereligijnej, choć udającej pobożną, rodzinie wykładowców akademickich w niedużym mieście na północy Polski. Na ziemiach odzyskanych ludzie są odcięci od korzeni. Tu funkcjonuje religijność ludowa: razem obchodzi się święta, chrzty, komunie, pogrzeby. Poza tym u niej w domu do kościoła się nie chodziło. Czasami babcia ciągnęła ją i młodszą siostrę, kiedy odwiedzały ją latem. To ona nauczyła Dagmarę pacierza, ale prawda jest taka, że religijność skończyła się na pokoleniu jej prababć, które umiały odmawiać nie tylko różaniec, ale i koronkę. Rodzice ochrzcili ją, bo wtedy wszyscy tak robili, nikt się nad tym specjalnie nie zastanawiał. – Przyjmowaliśmy księdza po kolędzie, ale o tym, że daje się kopertę, dowiedziałam się dopiero, kiedy byłam już dorosła. U nas zapraszało się go na pogaduchy i kawę, a przy okazji coś tam pokropił – uśmiecha się. W podstawówce uczył ją ciapowaty katecheta, z którego robili sobie jaja. W liceum, po tym jak ksiądz napisał na tablicy „Jahwe” przez „ch”, udało jej się z religii wypisać. To było zbyt wiele nawet dla jej lękliwych rodziców. Gdzieś od połowy podstawówki myślała, że Boga nie ma. Jako sześciolatka zapytała dziadka, ojca taty, kim był Chrystus. W odpowiedzi usłyszała, że był to taki nauczyciel i lekarz, który żył w starożytnym Izraelu i miał swoich uczniów. W historii wielu było takich nauczycieli, niektórzy nazywają ich emanacją Boga na ziemi, inni prorokami. Kupiła to. Bierzmowanie miała, chociaż pamięta to, jak przez mgłę. Tylko tyle, że matka przekonała ją, żeby poszła, bo może jej się do ślubu przydać. I że wybrała sobie imię na cześć pierwszej polskiej pralki – Frania.
W polskim Kościele przeszkadza jej to, że jest niereformowalny i nie nadąża ani za współczesnym światem, ani nawet za współczesnym katolicyzmem.
Przyznaje, że być może, gdyby nie próbował dorzucić swoich trzech groszy w sprawie rozrodczości kobiet, nigdy nie przyszłoby jej do głowy, żeby z niego odchodzić.
Co ludzie powiedzą?
Reakcje bliskich były różne. Rodzice Dagmary wpadli w panikę już wtedy, kiedy poprosiła ich o odebranie w jej imieniu aktu chrztu z parafii, dlatego apostazją się nie chwali, chociaż ukrywać też tego nie zamierza. Mama Marty na własnym pogrzebie nie chciała mieć ani księdza, ani krzyża. Gdyby żyła, na pewno by Martę pochwaliła. Wieści Mumy rodzina przyjęła dobrze. Znajomi? Kilku z nich też się ostatnio wypisało. Rodzice Olgi przyjęli to spokojnie, chociaż sami wystąpić nie planują. Babcia ciężko zachorowała, więc jej jest już wszystko jedno. Za to dwunastoletni sąsiad bardzo się zdziwił, że coś takiego jest w ogóle możliwe.
Wszystkie znają po kilku apostatów, dlatego Dagmarę zdziwiło, jak gdzieś zobaczyła, że rocznie robi to tylko około 450 osób. Zazwyczaj są to ludzie tacy jak one: niezwiązani z tą instytucją ateiści. Rzadziej wypisują się ci, którzy wierzą, nawet jeśli Kościół potępiają. Koleżanka Dagmary, praktykująca katoliczka, ma dwójkę dzieci i nie wyobraża sobie, że miałaby je osierocić z powodu zagrożonej ciąży. Mimo to z Kościoła, który takie rozwiązania popiera, się nie wypisze. Niektórzy znajomi buntują się, że trzeba to robić według zasad Kościoła. Marta w pracy – asystuje przy chirurgii szczękowej – ma kilka koleżanek, które nie brały ślubów kościelnych, nie chodzą na msze, jeśli mają dzieci, to nieochrzczone, ale z Kościoła nie wystąpią, bo co ludzie powiedzą? Marta tego nie pojmuje. Przecież mieszkają w dużym mieście, nie w jakimś pipidówie, gdzie je będą palcami wytykać. Bo w pipidówach rzeczywiście bywa różnie. Są na przykład osoby, które nie mogą brać udziału w życiu wspólnoty kościelnej, dlatego że mają dzieci z in vitro. O jednej z nich opowiadały Oldze dwie mieszkanki Idzbarka. Te dojrzałe kobiety, matki, po różnych doświadczeniach, wiedzą, że do aborcji czy in vitro nikt nikogo nie zmusza, ale dobrze mieć wybór, bo w życiu bywa różnie.
*Imię jednej z bohaterek zostało na jej prośbę zmienione.
Krytyka Polityczna dołącza do Strajku Kobiet. W #czarnyponiedziałek, 3 października, nie pracujemy, nie odpisujemy na mejle. Spotkacie nas na demonstracjach i akcjach społecznych, gdzie będziemy się upominać o prawo kobiet do decydowania o własnym ciele.
**Dziennik Opinii nr 274/2016 (1474)