Na początku tego roku wydaliśmy numer „Krytyki Politycznej” poświęcony końcowi tradycyjnych mediów. A potem wydarzył się rok 2016.
Nie było więc lepszych (lub gorszych) kilkunastu miesięcy, żeby zilustrować wszystkie trendy – w większości raczej z tych fatalnych – jakie zdominowały debatę publiczną ostatnich lat w świecie Zachodu. Odrzucenie ekspertyzy i profesjonalnego autorytetu, a także faktów naukowych. Malejące zaufanie do instytucji zwyczajowo regulujących konflikt społeczny i wkładających go w jakieś ramy: polityki partyjnej, organizacji medialnych i nauki. Uwidocznił się problem wcześniej nieznany lub niedoceniany: bezbronność uznanych tytułów prasowych i instytucji informujących społeczeństwo w sytuacji frontalnego ataku. A wojna wywiadów realizowana za pomocą mediów wróciła na zimnowojenne tory.
czytaj także
Ostatnie dni w Polsce dają jednak całkiem użyteczną perspektywę, żeby zobaczyć na własne oczy, jak wygląda świat po tradycyjnych mediach. Jak każdy kryzys, i ten uświadamia, jakie są istniejące możliwości. A te przedstawiają się tyleż emocjonująco, co niewesoło.
Ostatnie dni w Polsce dają jednak całkiem użyteczną perspektywę, żeby zobaczyć na własne oczy, jak wygląda świat po tradycyjnych mediach.
Zacznijmy od krótkiej powtórki z wydarzeń: najpierw marszałek sejmu zapowiedział ograniczenie dostępu do parlamentu dziennikarzom. W odpowiedzi na to większość redakcji ogłosiło piątek dniem bez polityków, a o wolność mediów postanowiło upomnieć się PO. Gdy marszałek Kuchciński za wniesione na mównicę hasło „wolne media” wykluczył z obrad posła Szczerbę, opozycja zaczęła okupować mównicę. Obrady przeciągnęły się do późnych godzin wieczornych (czy to w ogóle jeszcze jest newsworthy – warto o tym choćby wspominać?), a zakończyły się przy nieobecności opozycji, z wyjątkiem bodajże piątki czy szóstki posłów z koła Kornela Morawieckiego i klubu Pawła Kukiza, w Sali Kolumnowej. Tam uchwalono budżet w sposób może legalny, może nie, na pewno zaś w sposób daleki od standardowego i w chaosie, który doprowadził do tego, że niewiele o składzie izby, liście obecności i dochowaniu procedur wiemy na pewno, większości natomiast musimy się domyślać lub brać na wiarę. Demonstracje wybuchły jeszcze tego samego wieczora i w różnych formach trwają w zasadzie do teraz. W sobotę marszałek sejmu zdecydował o bezterminowym zakazie wstępu przedstawicieli mediów do parlamentu. To fakty, co do których chyba większość obserwatorek i obserwatorów się zgodzi.
W całym procesie doszło do kilkukrotnego przetasowania ról: politycy stali się dziennikarzami, dziennikarze politykami, media weszły w rolę protestujących i łamistrajków, a protestujący postanowili ochoczo wypełnić lukę po dziennikarzach. No i się zaczęło – smartfony poszły w ruch. (Proszę wybaczyć, jeśli w tej wyliczance nie zachowam wiernej chronologii, ale niemało się zdarzyło). Posłowie partii opozycyjnych uporczywie filmowali plecy funkcjonariuszy straży marszałkowskiej na dowód, że nie są wpuszczani do Sali Kolumnowej – inni zaś filmowali filmujących, próbując udowodnić na przykład, że opozycja chciała wnieść na obrady… trąbkę. Jedna z posłanek PO nakręciła policyjne siły prewencji w pełnym rynsztunku, dramatycznie pytając na swoim profilu społecznościowym: „gaz łzawiący, pieprzowy?”. Posłowie – choć nie sposób dojść, czy ci, co byli jeszcze w sejmie, czy ci, którzy znajdowali się już pod nim – zarzekali się, że widzą policję bijącą albo szarpiącą protestujących. Posłowie od Kukiza kręcili zaś posła Suskiego, który miał ich namawiać do wzięciu udziału w głosowaniu. Ktoś zza kadru krzyczy, że nie dadzą się kupić. Ten sam poseł stanie się potem bohaterem jeszcze jednego skandalu – zostanie (w sposób umyślny lub nie) przewrócony na sejmowym korytarzu. Portal TVP poda tego samego dnia, że „odkrył” winnego: za „atakiem” stoi Michał Szczerba, ten sam, którego marszałek wykluczył z obrad. Kilka godzin później poda, że „odkrył” że to nie Szczerba.
Media, nie trudząc się weryfikacją, podawały bezpośrednio za twitterem doniesienia o gazie zastosowanym wobec demonstrantów. O „charakterystycznym zapachu gazu” poinformował zresztą też na twitterze dziennikarz portalu 300polityka Michał Kolanko, co natychmiast wywindowało go do roli jednego z bohaterów wieczornego wydania „Wiadomości”. Wszyscy – przy dobrych i złych intencjach – bezzwłocznie przeszli w tryb rewolucyjny, który uzasadnia zawieszenie dotychczasowych ról i następstwa rzeczy, uzyskując efekt tragiczny i komiczny jednocześnie. Niby mamy autentyczną grozę sytuacji, a spod sejmu dochodzą wiarygodne relacje o rzuceniu kogoś na ziemię i szczere obawy przed eskalacją, by na drugi dzień uśmiechnięty poseł Szczerba w pięknym płaszczu koloru écru puszczał profesorowi Rzeplińskiemu z głośników piosenkę Filipinek i zachęcał do bujania się mrozie niewyspanych KOD-owiczów.
A skoro przy „Wiadomościach” TVP jesteśmy, to ich wydanie z dnia następnego, półgodzinny dokument z gatunku spiskowego political fiction, który oglądało się jak Dystrykt 9 Neila Blomkampa o inwazji kosmitów na RPA, powinno przejść do historii.
Gdyby „Wiadomości” z 17 grudnia były samodzielnym dziełem kinowym, to wielu filmowych postmodernistów mogłoby już zawiesić buty na kołku. Odcinek o „nieudanej próbie destabilizacji państwa” był bowiem w gruncie rzeczy niebanalną fabułą o własnej dramaturgii, która opowiada o ponad trzydziestoletniej genezie spisku dojrzewającego w strukturach politycznych i mentalnych społeczeństwa, które ostatecznie pełni rolę statystów w wielkiej politycznej grze głębokiego państwa. Głębokie państwo, ukryta struktura faktycznej władzy, jak zmora ze słowiańskiej mitologii, politycznych Dziadów, wybudza się przy okazji rocznic o największej doniosłości, w momentach politycznego i symbolicznego przesilenia, nie mogąc powstrzymać swoich destrukcyjnych instynktów, pchających je nawet do samobójczych i skazanych na porażkę prób powrotu do życia, którego odzyskać nie sposób – jak wampir albo zombie podążający za zapachem ludzkiej krwi nawet na pewną zgubę.
Tę historię opowiedziano nam jednak w sposób fatalnie uwiązany przez horyzont wyobraźni spadochroniarzy z TV Republika i „Gazety Polskiej Codziennie” – w kluczowych momentach musi ukazać nam się rozpikselowany obraz z konkurencyjnego TVN-u („Niektóre media podawały nawet nieprawdziwe informacje i podgrzewały nastroje tłumu”) oraz nieśmiertelne „zdrowie pana generała”. Głos Jacka Karnowskiego – który przemówił bodajże czterokrotnie w sześciominutowym materiale – uzupełniany jest bez żenady przez spikerkę. Karnowski mówi „nikt się nie nabierze”, by ta od razu mogła dodać „podobnie jak nie nabiorą się na…”. Próżnym ćwiczeniem byłoby teraz po raz nie wiadomo który tłumaczyć, czym różni się interpretacja wydarzeń od komentarza, a komentarz od informacji o nich. Swoją drogą, „ludzie mieli nie nabrać się na fakt” spontanicznych demonstracji – „Wiadomości” pokazały, że protesty pod Sejmem nie mogą być autentyczne, bo ktoś już na ten dzień demonstrację zarejestrował. Fakt, że w innym miejscu – Kancelaria Prezesa Rady Ministrów i Sejm to jednak wciąż odrębne instytucje – nie przeszkodził czerwonemu wirtualnemu mazakowi zakreślać na ekranie podejrzanych przypadków. Choć to i tak pewnie postęp, bo jeszcze do niedawna obowiązywał zwyczajny długopis, który sunął po kineskopie w poszukiwaniu prawdy (wtedy też o demonstracjach).
Niech za resztę podsumowania tego widowiska posłużą same tytuły kolejnych bloków: „Nieudana próba destabilizacji państwa”, „Ostatnia walka esbeków”, „Powtórka z nocnej zmiany”.
To się dzieje, kiedy odwracają się role: media publiczne zajmują się przeważnie powielaniem niesprawdzonych plotek, nadawaniem biegu teoriom spiskowym, wzmacnianiem histerycznych reakcji w mediach społecznościowych. Posłowie bez żenady wchodzą w rolę „społecznych dziennikarzy”, o co nikt ich chyba nie prosił, i na gorąco tworzą własne wersje wydarzeń, dopisują legendy do nagranych przez siebie filmików i przekazują zaprzyjaźnionym mediom, co mówić. To problem polityczny, ale i dotyczący realiów pracy. Kto jak kto, ale akurat Telewizja Polska i Polskie Radio mają dostęp do polityków, środki i ponad wszystko obowiązek, żeby wiadomości ludziom dostarczać, a nie odwrotnie – brać je z twittera, ulicy, poselskich facebooków i bezmyślnie podawać dalej. Czy Michał Szczerba ma prawo poczuć się dotknięty, a nawet pozwać telewizję za to, że w oparciu o zrobione komórką nagranie napisała, właściwie nie zostawiając miejsca na wątpliwości, że „zaatakował” innego posła? Informacja ta została po czasie poprawiona, jednak hasło o „chuligańskim i zaplanowanym ataku” Szczerby powieliły niezliczoną liczbę razy media prawicy. A mówimy o przedziale czasowym rzędu kilku godzin.
czytaj także
A co by było, gdyby to samo stało się z informacją naprawdę zapalną? Jak jakimś tweetem o „ruchach wojsk” pod Warszawą? „Zamachem stanu” Tomasza Lisa? A niechże sobie ktoś wymyśli przemoc wobec posłów PiS-u i przez pięć godzin rozpuszcza plotkę, że ktoś został fizycznie zaatakowany – tylko czekać na faktyczny pożar. Media prywatne, żebyśmy mieli jasność, nie są wiele lepsze – tylko że to zawsze publiczny nadawca znajduje się w pozycji szczególnej odpowiedzialności – którą z perwersyjną rozkoszą porzucił. Trolling stał się za czasów Prawa i Sprawiedliwości hojnie dawkowaną strategią rządzenia.
Obawiam się, że gdyby większość redakcji zamknąć z efektem natychmiastowym, różnica dla tego, co wiemy i co jeszcze w ogóle cieszy się statusem faktu, byłaby niewielka.
I tak się kółko domknęło: szanowane redakcje zagraniczne i agencje prasowe powielają informacje bez weryfikacji, a krajowi dziennikarze łykają spiny polityków. Za „niezależnych” komentatorów robią w telewizji ludzie z gazet wprost należących do partii, którzy już dawno upchnęli rodzinę na przypartyjnych posadach. Media chcące zrobić protestującym przysługę przyprawiają im gębę, a te, które przysługę chcą zrobić rządowi, jak zazwyczaj, nie pytają nawet, czy leci z nimi pilot. Obawiam się, że gdyby większość redakcji zamknąć z efektem natychmiastowym, różnica dla tego, co wiemy i co jeszcze w ogóle cieszy się statusem faktu, byłaby niewielka. Zaufanie do mediów w Polsce i w świecie Zachodu jest rekordowo niskie – waha się od kilkunastu do trzydziestu procent. Mam pewną przewrotną teorię, że kiedy kłamstwo kosztowało choćby tyle co atrament i papier, na którym trzeba je wydrukować, było nieco lepiej. Ryba psuje się jednak od głowy – trudno użalać się wyłącznie na płatnych troili i fałszywe wiadomości na Facebooku, gdy prym wiedzie telewizja publiczna i niemała część liczących się mediów prywatnych.
Jedno jednak jest niezmienne: jeśli produkować teorie spiskowe, to nie ma się co ograniczać do półśrodków. Po tym jak Tusk z Putinem za pomocą bomby helowej i sztucznej mgły z drobin trotylu zdmuchnęli prezydencki samolot, mają na ludziach wrażenie zrobić zwykli snajperzy? Bez ludzi-jaszczurów to żaden spisek.
**Dziennik Opinii nr 354/2016 (1554)