Nie ma żadnego „Kościoła otwartego”. Wystarczy odrobinę poskrobać, żeby z kulturalnego i pełnego ogłady katolickiego intelektualisty zeszła politura. I klerykał, i „otwartysta” chcą tego samego. Ci pierwsi są tylko bardziej szczerzy od drugich. Właśnie mieliśmy tego doskonały przykład.
Dostarczyła go „Gazeta Wyborcza”, przedrukowując artykuł Jerzego Sosnowskiego z „Więzi”. Sosnowski napisał go w obronie pamięci zmarłego niedawno biskupa Tadeusza Pieronka. Chciał go ratować przed złymi ludźmi, którzy biskupowi nad grobem przypomnieli homofobiczne i antysemickie wypowiedzi. Rzecz w tym, że biskup nie znosił PiS. Skoro miał słuszne poglądy, wszystko się mu wybacza, chwaląc (jak zrobił to Adam Michnik) za „góralską odwagę i góralski zmysł humoru”.
Góralska odwaga i góralski zmysł humoru biskupa spłynął najwyraźniej na Jerzego Sosnowskiego, który – wyciągając ostentacyjnie rękę do „przyjaciół ateistów” – robi to samo, co z upodobaniem uprawiają publicyści z „Frondy” czy „Naszego Dziennika”: narzeka, że Kościół jest dziś biedny, atakowany i ciemiężony przez wojujący ateizm.
czytaj także
Jest to pogląd tak absurdalny — zwłaszcza w Polsce, gdzie politycy wszystkich opcji kładą się przed biskupami krzyżem, sypiąc im za pazuchy szczodrze publiczne pieniądze — że aż nie zasługuje na polemikę. Żeby zobaczyć, że śnieg pada, wystarczy wyjrzeć za okno; żeby zobaczyć, co mówią ludzie Kościoła, wystarczy zajrzeć do gazet.
Nie warto pisać o rzeczach oczywistych, warto jednak zająć się stanem umysłu formacji intelektualnej, do której Sosnowski należy — i metodami retorycznymi, których używa.
Żeby nie zanudzać czytelnika, proponuję przyjrzeć się jednemu akapitowi: o historii relacji państwa i Kościoła. Skoro publicysta zaczyna od samych źródeł, warto się dowiedzieć, co ma na ten temat do powiedzenia. Chrześcijaństwo — mówi — od samego początku dzieliło życie na sfery sacrum i profanum. Potem jednak wydarzyło się coś złego.
Jego dewizą było łacińskie „in veritate”, „w prawdzie”. Mówmy więc o Pieronku prawdę
czytaj także
Zacytujmy Sosnowskiego: „Potem, to prawda, upoiła naszych przodków fatalna wizja Christianitas. Ale po, bagatela, kilkunastu wiekach przyszło im przypomnieć sobie, że w świecie, w którym żyją pospołu ludzie wierzący i niewierzący, istnieje sfera dóbr doczesnych – państwo, wspólna kultura – będących słusznie przedmiotem troski jednych i drugich. Nie wszystko musi być poświęcone, żebym to cenił”.
Otóż tak się składa, że te „kilkanaście wieków” to przytłaczająca większość historii Kościoła. Już w roku 391 cesarz Teodozjusz zakazał „kultów pogańskich” i rozkazał zniszczyć pogańskie dzieła zgromadzone w Bibliotece Aleksandryjskiej. Potem było — bagatela —kilkanaście wieków, w czasie których mieliśmy walkę papieży z cesarzami o prymat, inkwizycję, stosy, krucjaty, prześladowania naukowców głoszących poglądy niezgodnych z doktryną, indeks ksiąg zakazanych i inne takie rzeczy. Było ich wiele. Nazywanie tego wszystkiego „fatalną wizją Christianitas” to nawet nie jest eufemizm, to zwyczajne oszukiwanie czytelnika.
czytaj także
Z tej „fatalnej wizji” Kościół też nie zrezygnował sam, ponieważ nagle się opamiętał i chciał wrócić do korzeni. Przez cały wiek XIX i dobrą część następnego pracowicie i wytrwale potępiał socjalizmy i modernizmy. Sprzymierzał się też z najbardziej ponurymi reżimami, jeśli tylko utrwalało to jego wpływy. Także świeckiej władzy papieże nie zrzekli się sami, ale zostali jej pozbawieni przemocą przez państwo włoskie w 1870 r. Na znak protestu zamknęli się potem na kilkadziesiąt lat w Watykanie. Indeks ksiąg zakazanych, nawiasem mówiąc, funkcjonował jeszcze po II Wojnie Światowej.
Tolerancja Kościoła wobec niewierzących nie była więc, jak pisze Sosnowski, efektem „przypomnienia sobie” przez papieży i biskupów, czym było pierwotne chrześcijaństwo. Została wymuszona, wymęczona, wyrwana z gardzieli, przez stulecia, powoli, krok po kroku. Była efektem politycznej wojny, przegranej, w której Kościół zawsze bronił najdrobniejszego skrawka swojej świeckiej władzy. W całym tym procesie nie było nic dobrowolnego.
Jerzy Sosnowski to wszystko naturalnie doskonale wie. Ciekawe, na co liczy, zakłamując przeszłość – na niewiedzę czytelnika? Jest oczywiście jakoś możliwe, że sam wierzy w to, co napisał. Sam nie wiem, która z tych możliwości stawia go w gorszym świetle.
czytaj także
Skupiłem się na tym akapicie, ponieważ stanowi dobrą ilustrację całego wywodu Sosnowskiego. Jest on – zdanie po zdaniu – głęboko nieuczciwy. Proszę mi wybaczyć jeszcze jeden przykład, ale to dobra ilustracja tej metody pisarskiej. Pisze Sosnowski: „muszę przyznać z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu znajomych (których poza tym lubię), nie pamiętam nawet z «Trybuny Ludu»”. Przykład tego natężenia? W tekście pojawia się jeden: jakiś anonimowy człowiek na Facebooku ucieszył się ze śmierci biskupa Pieronka.
Sosnowski powinien wiedzieć — bo każdy powinien to wiedzieć — że nie ma opinii tak podłej i głupiej, której ktoś kiedyś nie wyraziłby na Facebooku czy na Twitterze. Media społecznościowe wyzwalają z ludzi najgorsze instynkty. To jednak drobiazg: Sosnowski porównuje rządową propagandę z PRL wymierzoną w Kościół z jedną anonimową wypowiedzią w mediach społecznościowych wyrażoną przez prywatną osobę w kraju, w którym mamy wolność słowa i każdy może pisać to, co chce. Przyrównanie jednego do drugiego jest zabiegiem retorycznym tyle nieuczciwym, co głupim. Kto się w ogóle może nabrać na coś takiego?
czytaj także
Można oczywiście znęcać się nad tym złym i niemądrym tekstem jeszcze długo, ale nie warto. Od publicystyki „Naszego Dziennika” różni go głównie pewna temperatura emocjonalna.
Sosnowski pisze, że jego znajomi ateiści wyrażają „nienawiść do chrześcijaństwa” — ale zaraz dodaje, że poza tym ich lubi. Zwraca się do „przyjaciół ateistów”, równocześnie wcale nie traktując ich jak przyjaciół — bo z przyjaciółmi rozmawia się uczciwie, a nie manipuluje ich poglądami, w dodatku w tak prymitywny sposób. To faryzejskie zadęcie jest męczące, ale u osób postronnych może wywoływać zupełnie mylne wrażenie taktu i umiarkowania. Powiedziałbym, że całość składa się na godną obronę pamięci biskupa Pieronka, ale nie chcę być niemiły; niech mu – biskupowi – ziemia lekką będzie.
Wróćmy na chwilę do sprawy „Kościoła otwartego”. Nie jest z nim chyba najlepiej. Publicysta „Więzi” potrafi uronić łzę nad atakowanym Kościołem, nie wspominając równocześnie o zupełnie konkretnych zarzutach, które wielu Polaków ma wobec tej instytucji. Media piszą co chwilę o kolejnych przypadkach księży oskarżonych o pedofilię, którzy byli chronieni przez swoich biskupów. Ta sprawa u Sosnowskiego w ogóle się nie pojawia. Są za to źli ateiści, którzy atakują Kościół. Za co go atakują? Z czystej nienawiści zapewne. Źli ludzie.
Przepraszam – robią to „przyjaciele ateiści”. Bardzo mi przykro, ale przyjaźnię się tylko z ludźmi, którzy nie próbują mnie oszukiwać. Najpierw, kochani katolicy, porozmawiajmy uczciwie. Nad przyjaźnią potem się zastanowimy.