Według Cezarego Cieślukowskiego znieczulenie przy porodzie nie powinno być powszechne!
Od 1 lipca NFZ płaci każdemu szpitalowi ponad 400 zł za podanie rodzącej kobiecie znieczulenia zewnątrzoponowego i jest to świadczenie nielimitowane, to znaczy że Fundusz zapłaci za wszystkie wykonane procedury. Wiceministrowi zdrowia Cezaremu Cieślukowskiemu najwyraźniej nie spodobało się takie szastanie pieniędzmi, więc jego resort pracuje nad rozporządzeniem rekomendującym „inne metody łagodzenia bólu porodowego” (bo zdaniem Cieślukowskiego znieczulenie zewnątrzoponowe „w pewnych sytuacjach może być niezbędne, ale nie powinno być powszechne”). A zatem do metod znieczulających poród wiceminister rządu polskiego zalicza m.in. rozmowę z psychologiem i wsparcie najbliższych. Nie żartuję.
Martwi mnie tylko to, że ten katalog nie zawiera wielu innych cennych i, co kluczowe, tanich metod łagodzenia bólu. Rekomenduję wiceministrowi dopisanie żarliwej modlitwy do św. Ignacego z Loyoli, rytmicznego powtarzania „nie-bo-li-mnie-nie-bo-li-mnie” oraz wkładania rodzącej między zęby drewnianego kijka. Dobre będzie też puszczanie wesołych piosenek z radia Złote Przeboje. Jak lubi, to sobie ponuci , jak nie lubi, to się będzie wkurzała – no ogólnie, wiecie, chodzi o odwrócenie uwagi. Albo za oknem coś pokazać (ty, patrz, co to leci?) – jak się zapatrzy, to zaraz zapomni, że coś tam ją niby boli. Wiceminister też w końcu, jak go tylko głowa zaboli, nie leci od razu do kiosku po Apap, tylko najpierw z żoną porozmawia, poradzi się, kompresik na czoło zarzuci. A tu jakieś kobiety na żądanie by chciały od razu dostawać znieczulenie! Lekarz lepiej wie czy boli, czy nie boli i sam zdecyduje, czy to jest „niezbędne”. Nie będzie mu jakaś rozwrzeszczana baba rozkazywać (czy tam jej mąż – lepiej by z kolegami już tradycyjny toast za zdrowie dzieciaka wypił, zamiast się mieszać w nieswoje sprawy).
Zalewa cię adrenalina? Wnioskuję, że jesteś kobietą, która rodziła, a nie wiceministrem i jego kolegami politykami. Nasz pech, moja droga, polega na tym, że wiceminister nie rodził i z pewnością mu się to nie przydarzy. Nie jest też lekarzem. Jak donosi Wikipedia: „ukończył studia ekonomiczne w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Pracował jako komisarz miasta Sejny, następnie zajmował stanowisko dyrektora biura sejmiku samorządowego. (…) Był wojewodą suwalskim. Po odejściu z administracji rządowej prowadził działalność gospodarczą jako prezes zarządu spółki akcyjnej Wigry-Projekt. Był przewodniczącym Konwentu Euroregionu Niemen, a także wiceprezesem Podlaskiego Związku Piłki Nożnej. W 2001 został działaczem w Platformie Obywatelskiej. (…) We wrześniu 2014, po nieumieszczeniu go ponownie na liście PO do sejmiku, wystąpił z partii i związał się z Polskim Stronnictwem Ludowym, uzyskując w tym samym roku z ramienia tej partii reelekcję w wyborach wojewódzkich. W lutym 2015 został nominowany przez premier Ewę Kopacz na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Zdrowia”.
Jak widać nic nie wskazuje na to, że sprawy związane z położnictwem, polityką rodzinną lub leczeniem bólu były kiedykolwiek wcześniej przedmiotem profesjonalnych zainteresowań wiceministra.
Być może dlatego nie łączy ze sobą pewnych faktów, które najwyraźniej tylko osobom obsesyjnie skupionym na sprawach kobiet – jak ja – wydają się oczywiste.
Jak czytam w portalu Medycyna Praktyczna przeznaczonym dla lekarzy i pacjentów: „Obecnie w MZ powoływany jest również zespół specjalistów, którzy mają opracować standardy dotyczące wykonywania cięć cesarskich. – Decyzja o tym, żeby przystąpić do takich prac wynika ze statystyk, które mówią, że w naszym kraju ok. 40% kobiet rodzi po zabiegu cięcia cesarskiego – wyjaśnił Cieślukowski”.
Średnia europejska to 30%, a według zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia cesarskim cięciem powinno się kończyć 10-15% porodów. Nie jest tajemnicą, że tak wysoki procent cesarskich cięć w Polsce wynika m.in. z tego, że kobiety, które stać na opłacenie cesarki, decydują się na to (chociaż oficjalnie nie istnieje cesarka na życzenie) często z lęku przed tym, że podczas naturalnego porodu nie dostaną znieczulenia, kiedy o nie poproszą! A może, gdyby nie musiały się obawiać, że zgodnie z zaleceniem wiceministra lekarz dwa razy się zastanowi, czy znieczulenie jest „niezbędne”, czy nie, zanim im je poda, nie zabiegałyby o zabieg chirurgiczny?
Problemem Polski jest też jak wiadomo bardzo niska dzietność. Liderem dzietności jest Francja. We Francji znieczulenie zewnątrzoponowe jest procedurą standardową dostępną dla każdej rodzącej. Zaraz, zaraz… Zastanówmy się, co z tego wynika… Wydaje się wam, że łatwo zgadnąć? A jednak Ministerstwo Zdrowia nie skojarzyło tych dwóch spraw. Jak czytam w cytowanym już tekście z portalu Medycyna Praktyczna: „Cieślukowski przyznał, że do MZ trafiały sygnały, że w niektórych szpitalach brakowało anestezjologów, którzy mogliby pomóc pacjentce podczas porodu. Z tego powodu resort chce pozwolić anestezjologom na jednoczesną opiekę nad kilkoma pacjentkami, przy wsparciu pielęgniarek anestezjologicznych”. To oznacza – poprawcie mnie, jeśli się mylę – że lekarz podejmujący decyzję o „niezbędności” znieczulenia będzie się opierał przede wszystkim na wiedzy o dostępności anestezjologa, a nie na potrzebach rodzącej! I jak właściwie ma wyglądać „jednoczesna opieka nad kilkoma pacjentkami”? Przecież praca anestezjologa polega na monitorowaniu stanu pacjenta przez cały czas trwania znieczulenia lub narkozy!
Lęk przed bólem porodowym to istotny czynnik wpływający na wiele decyzji kobiet w ciąży – począwszy od wyboru szpitala po wybór sposobu rodzenia. Część kobiet nie odczuwa tego lęku i nie potrzebuje znieczulenia, ale wystarczy wejść na jakiekolwiek forum dla kobiet w ciąży lub do poczekalni u ginekologa, żeby wiedzieć, że dla wielu dostępność znieczulenia jest bardzo istotna. Bagatelizujące ten problem stanowisko wiceministra jest niestety symptomatyczne dla wszystkich problemów z obszaru praw reprodukcyjnych kobiet – tak, jak w wypadku in vitro, aborcji i antykoncepcji – kobiety są uprzedmiatawiane i pozbawiane prawa do suwerennego podejmowania decyzji w kwestiach dotyczących najbardziej intymnych aspektów ich życia.
A może niezrozumienie istoty tego problemu nie wynika z różnic płciowych – w końcu u szczytów władzy są też kobiety – tylko, zupełnie trywialnie, z różnic ekonomicznych. Przecież każdą posłankę i posła stać na ominięcie systemu – prywatny poród to tylko kilka tysięcy.
A przecież, jak wieść niesie, za sześć tysięcy pracuje tylko złodziej albo idiota. Z tej perspektywy być może trudno zrozumieć, że niedostępność bezpłatnego znieczulenia może być dla kogoś dramatem. Na szczęście dramatem jest głównie dla mniej zamożnych, mniej wykształconych i tych z mniejszych miejscowości, a oni – jak niezmiennie wynika z badań CBOS – raczej nie głosują.
Wracając do stanowiska wiceministra Cieślukowskiego. Skoro resort zdrowia nie ma wątpliwości co do tego, że to lekarz lepiej od rodzącej wie, jak bardzo ją boli i czy należy jej się znieczulenie, to może warto byłoby rozszerzyć tę oszczędnościową praktykę na inne pomniejsze zabiegi np. usuwanie kamieni nerkowych albo drobniejsze amputacje czy chirurgię szczękową? W końcu ból przy takich zabiegach jest naturalny i przez wieki jako znieczulenie wystarczał kijek między zębami albo zdrowy łyk wódeczki.
Wiem, wiem, to głupia propozycja. W końcu na te zabiegi trafiają też mężczyźni, a facet sam najlepiej potrafi ocenić czy go boli, czy nie. No i jako obywatelowi, który w końcu płaci podatki, znieczulenie się należy, to jasne, prawda?
**
Dziękuję za pomoc w opracowaniu materiału Katarzynie Okrasko.
**Dziennik Opinii nr 217/2015 (1001)