Dałabym wiele, żeby zobaczyć minę redaktora Zdorta, kiedy sondaż PBS pokazał, że warszawiaków cieszy Tęcza.
Zapewne każdy z was znał w dzieciństwie kogoś, kto miał niewidzialnego przyjaciela. Psychologowie doradzali wtedy dorosłym łagodne traktowanie dzieci o bujnej wyobraźni i spokojne czekanie, aż niewidzialni przyjaciele znikną. Mam dla was złą wiadomość – to nie była dobra taktyka. Dzieci dorosły i stały się prawicowymi dziennikarzami i publicystkami, a ich niewidzialni przyjaciele utworzyli niewidzialną armię o nazwie „normalna większość”, która próbuje przejąć władzę nad ziemią. Tą ziemią.
I tak dzisiaj prawicowi publicyści bez opamiętania wzmacniają swoje brawurowe wywody autorytetem nieistniejącej „normalnej większości”, w imieniu której nawołują do nienawiści, niszczenia mienia publicznego, a także z całą (prze)mocą utrzymują, że owa wyimaginowana większość obywateli nie ma nic przeciwko tradycyjnemu polskiemu biciu kobiet i dzieci w domowym zaciszu.
Na przykład Dominik Zdort, szef działu Opinie w „Rzeczpospolitej”, wygłosił w porannym programie RDC następujący komentarz na temat warszawskiej Tęczy: „Gdybym wiedział o rzucaniu jajkami w Tęczę, to może sam poszedłbym rzucać […] i z przyjemnością będę się przyglądał, jeżeli komuś przyjdzie do głowy podpalić tę Tęczę. Odtwarzanie Tęczy po spaleniu było prowokacją wobec normalnych warszawiaków, bo ona jest symbolem gejostwa, homoseksualizmu, lesbijstwa. […] Stawianie tęczy naprzeciwko kościoła, kiedy wiadomo, że ona jest symbolem skrajnych radykalnych ideologii, jest prowokacją. […] Ruchy LGBT są bardzo szkodliwe, domagają się przywilejów, niszcząc równość w państwie. Uważam, że dewiacje seksualne powodują, że ktoś jest nienormalny – geje i lesbijki nie są normalni w sensie seksualnym”. Te trzy kropki są w miejscach, w których prowadząca program Ewa Wanat próbowała namówić redaktora „Rzeczpospolitej” do zastąpienia słów dewiacja i ideologia bardziej trafnym i wiele lat temu przyjętym przez medycynę terminem orientacja seksualna.
Logika wywodu redaktora Zdorta jest oczywiście karkołomna. Wynika z niej na przykład, że gdy redaktor Zdort odwiedza w szpitalu swoją chorą żonę i dowiaduje się od lekarza, jaki jest jej stan zdrowia, to korzysta z przywileju, który mu się należy za heteroseksualizm czy też – według jego nazewnictwa – za wcielanie w życie ideologii heteroseksualizmu. Natomiast gdyby ktoś żyjący z osobą tej samej płci mógł skorzystac z prawa do informacji o stanie zdrowia swojej drugiej połowy, to byłoby to niszczenie równości w państwie. No ale skoro „normalni warszawiacy” też tak uważają…
Dałabym wiele, żeby zobaczyć minę redaktora Zdorta, kiedy opublikowano wyniki sondażu PBS zrobionego na zamówienie Fundacji Batorego i Funduszu Mediów: otóż 61% warszawiaków cieszy się, że Tęcza jest, 74% uważa, że symbolizuje ona coś radosnego, a 54% jest oburzonych jej niszczeniem.
„Normalni warszawiacy”, których reprezentuje publicysta „Rzepy”, to zaledwie 8% ankietowanych, dla których podpalenie Tęczy było manifestacją wartości patriotycznych.
W innym radiowym poranku Barbara Stanisławczyk, publicystka współpracująca z magazynem „W Sieci”, wyznawszy oczywiście, że reprezentuje większość społeczeństwa, wygłosiła płomienną przemowę przeciwko ratyfikacji Konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy w rodzinie, która zwłaszcza w paragrafie 12. grozi totalitarnym przejęciem przez państwo władzy nad dzieckiem, dowolnością w wybieraniu płci i błędnym definiowaniem rodziny. Z analizy tego złowrogiego punktu 12. Konwencji wynika, że większość reprezentowana przez redaktor Stanisławczyk nie życzy sobie „promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet”, sprzeciwia się „podejmowaniu koniecznych środków prawnych lub innych działań zapobiegających wszelkim formom przemocy, popełnianej przez osobę fizyczną lub prawną”, odrzuca „kierowanie się przede wszystkim dobrem ofiary”, nie aprobuje zachęcania społeczeństwa, „a w szczególności mężczyzn i chłopców, do aktywnego udziału w zapobieganiu wszelkim formom przemocy”, uważa, że „kultura, zwyczaje, religia, tradycja czy tzw. honor” jak najbardziej mogą być „uznawane za usprawiedliwienie dla wszelkich aktów przemocy” – no i stanowczo protestuje przeciwko jakiemukolwiek „wzmacnianiu pozycji kobiet”.
Mam silne poczucie, że „większość społeczeństwa”, którą tak przeraża paragraf 12. Konwencji, to znowu ta specyficzna grupa, której członków łączy tylko jedna wspólna cecha – nie istnieją.
Istnieje natomiast reguła społecznego dowodu słuszności, która sprawia, że prawicowi dziennikarze i publicystki uparcie przemawiają w imieniu niewidzialnej „większości społeczeństwa”, bo po prostu wiedzą, że ta „większość” przyciąga do nich bezbronną, przestraszoną mniejszość – tych, którzy nie przeczytali Konwencji i obawiają się, że ktoś im zabierze dzieci; tych, którzy nie uważali na lekcjach biologii i nie wiedzą, że płeć biologiczna nie jest kwestią arbitralnego wyboru; czy też tych, którzy nie przeczytali Konwencji Praw Człowieka i w związku z tym nie do końca wiedzą, co jest prawem przysługującym bezwzględnie wszystkim ludziom, a co przywilejem.
Myślę, że przeciwdziałanie efektowi niewidzialnej „większości społeczeństwa” to jest kwestia, nad którą pilnie powinni pochylić się specjaliści. Kieruję swój apel szczególnie do psychologów, którzy tak niefrasobliwie zalecali bagatelizowanie niewidzialnych przyjaciół dzieci. Robię to oczywiście w imieniu większości. Tej widzialnej.