Jeśli za kilka lat bomby atomowe z Niemiec faktycznie miałyby zostać przeniesione na naszą stronę Odry, to zamiast unosić ręce w geście tryumfu, należałoby je załamać.
Amerykańskie bomby atomowe pod skrzydłami polskich F-35 – to byłoby coś! Wystarczył jeden tweet Georgette Mosbacher, ambasadorski Stanów Zjednoczonych w Polsce, aby rozpalić takie fantazje:
Jeśli Niemcy chcą zmniejszyć potencjał nuklearny i osłabić NATO, to być może Polska – która rzetelnie wywiązuje się ze swoich zobowiązań, rozumie ryzyka i leży na wschodniej flance NATO – mogłaby przyjąć ten potencjał i u siebie https://t.co/VIzpHIgoUN
— Georgette Mosbacher (@USAmbPoland) May 15, 2020
O co chodzi? O nuclear sharing. To koncepcja polegająca na dzieleniu się bronią jądrową w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego. W praktyce polega na rozmieszczeniu w części krajów NATO amerykańskich bomb B61 i zapewnieniu przez siły zbrojne owych krajów zdolności do ich przenoszenia. Za sprawą nuclear sharing państwa nieposiadające własnej broni atomowej uzyskują wpływ na nuklearną strategię odstraszania NATO bez jednoczesnej potrzeby rozwijania własnego potencjału. W skrajnym przypadku wojny i za obopólną zgodą amerykańskie bomby mogłyby więc być zrzucane przez samoloty sojuszników. Obecnie w programie udział biorą Niemcy, Holandia, Belgia, Włochy, a także Turcja, o ile wskutek ostatnich napięć Amerykanie nie wycofali po cichu swoich bomb z bazy w Incirlik.
Choć eksperci podzieleni są w kwestii, czy w razie konfliktu takie wykorzystanie broni atomowej faktycznie miałoby sens militarny, a i liczba dostępnych ładunków w porównaniu z okresem zimnej wojny jest w zasadzie symboliczna, to sam program jest bardzo silną deklaracją polityczną. Świadczy o przywiązaniu Stanów Zjednoczonych do obrony Europy, jedności wspólnoty transatlantyckiej i demonstruje zaufanie, jakim darzą siebie sojusznicy. Przy okazji jest też istotnym wkładem w nierozprzestrzenianie broni atomowej w Europie – dzięki wspólnemu parasolowi poszczególne państwa nie muszą starać się o własną bombę.
czytaj także
Tyle tytułem wstępu, wróćmy do twitterowej dyplomacji amerykańskiej ambasador. Sugeruje ona, że Polska mogłaby przejąć około 20 bomb stacjonujących w bazie lotnictwa w zachodnioniemieckim Büchel. Tłem jej wypowiedzi jest ciągnąca się w Niemczech od dłuższego czasu debata nad zastąpieniem odchodzących powoli na emeryturę samolotów tornado, które dotąd przystosowane były do przenoszenia pocisków atomowych. Amerykanie chcą, aby decyzja w tej sprawie zapadła jak najszybciej, tymczasem zostanie ona ostatecznie podjęta najpewniej w 2023 roku. Ponadto prominentny polityk SPD i szef frakcji socjaldemokratów Rolf Mützenich wezwał do wycofania w ogóle amerykańskich bomb z terytorium Niemiec – wbrew umowie koalicyjnej z chadekami. Wraz z nominacją przedstawicielki lewego skrzydła partii na stanowisko pełnomocniczki rządu ds. obronności stworzyło to gęstą atmosferę wokół dalszego udziału Niemiec w programie nuclear sharing.
Czy bardziej krewcy z nas powinni już zacierać ręce, że oto za chwilę pod skrzydłami polskich F-35, które od 2024 roku mają zacząć trafiać do naszego kraju, zawisną amerykańskie B61? Warto wstrzymać konie. Tweeta ambasadorki trzeba przede wszystkim czytać jako próbę wywarcia dodatkowej presji na Berlin w obliczu omówionych tarć niemiecko-amerykańskich.
Jeśli jednak za kilka lat okazałoby się, że Niemcy rezygnują z udziału w nuclear sharing i bomby faktycznie miałyby zostać przerzucone na naszą stronę Odry, to zamiast unosić ręce w geście tryumfu, należałoby je załamać. Oznaczałoby to bowiem, że wizje wspólnej obronności Waszyngtonu i Berlina – naszych najważniejszych sojuszników – całkowicie się rozjechały, a NATO znajduje się w poważnym kryzysie politycznym. Tymczasem potencjał odstraszający Sojuszu w znacznie mniejszym stopniu zależy od tego, gdzie składowana jest broń, a w większym od jego wewnętrznej spójności i przekonania o wspólnocie wartości, interesów i zgodzie co do sposobów ich realizacji.
Dlatego w naszym interesie jest nie tyle zabieganie o przejęcie „niemieckich” B61, ale zachęcanie Berlina do podjęcia rychłej decyzji o zakupie nowych samolotów i kontynuacji udziału w natowskim nuclear sharing. Tym bardziej, że mamy argumenty, które powinny trafić do wyobraźni niemieckich polityków. Wyłamanie się Niemiec z atomowej układanki świadczyć będzie o słabości NATO, co dla Rosji mogłoby być bodźcem do śmielszych działań. Na rosnącą niepewność Warszawa musiałaby odpowiedzieć staraniami o zwiększenie obecności Amerykanów w naszym kraju – nuklearnej lub konwencjonalnej. To z kolei niechybnie spotkałoby się z reakcją Kremla. I bylibyśmy już tylko o krok od nakręcenia spirali wzajemnych prowokacji, zbrojeń i wzrostu napięć w Europie Wschodniej.
Dlatego dobrze, że żaden z czołowych polskich polityków nie złapał przynęty, którą rzuciła ambasador Mosbacher i nie dał się wciągnąć w grę amerykańskiej dyplomacji – choć trudno orzec, czy wynikło to z głębszej refleksji czy raczej ogólnego braku zainteresowania sprawami międzynarodowymi w czasie kampanii prezydenckiej.
Z tego miejsca warto także pochylić się nad alternatywnym scenariuszem z bronią atomową w tle – wycofaniem się Stanów Zjednoczonych z Europy. Kilka miesięcy temu amerykański (na taką okoliczność) teoretyk stosunków międzynarodowych John Mearsheimer, określany mianem „tytana szkoły realizmu”, poradził Polsce wejście w posiadanie własnego arsenału nuklearnego.
Bum! Tytan realizmu politycznego prof. John Mearsheimer mówi mi, że na okoliczność amerykańskiego wycofania z Europy Polska powinna posiąść broń atomową. I – co warto zaznaczyć – mówi to z pozycji człowieka, który sprzeciwiał się rozszerzaniu NATO… https://t.co/UX4nKSO2m7
— Bartłomiej Radziejewski (@Radziejewski) January 24, 2020
Warto przypomnieć tę wypowiedź, bo jest ona przykładem sytuacji, w której zaciera się granica między realizmem a fantazją i/lub banałem. Czy Polska byłaby bezpieczniejsza mając broń atomową? Teoretycznie tak. Tak samo bezpieczniejsze byłyby wszystkie inne kraje od Boliwii przez San Marino po Mongolię, gdyby miały bombę. Tak uważają też Iran czy Korea Północna, a Saddam Husajn i Muammar Kaddafi w zaświatach żałują zapewne, że jej nie mieli. Ukraina po aneksji Krymu i rosyjskiej napaści na Donbas też zapewne pluje sobie w brodę, że w połowie lat 90. oddała bomby po Armii Czerwonej w zamian za polityczne gwarancje.
Problem w tym, że bomby atomowej nie można kupić w każdym sklepie z bombami. Jej konstrukcja wymaga potężnych nakładów finansowych i technologicznych. Francja dziś wydaje na arsenał nuklearny 3,5 miliarda euro rocznie. W 2025 roku z powodu wymaganej modernizacji ta kwota ma urosnąć do przynajmniej 6 miliardów. Szacuje się, że w latach 1945–2010 Francja wydała na rozwój swoich sił nuklearnych łącznie – bagatela – 360 miliardów euro.
czytaj także
Polska na zbrojenia wydaje aktualnie 12 miliardów euro. Musielibyśmy więc połowę budżetu na wojsko zacząć przeznaczać na rozwój broni atomowej. A to przecież nie oznacza, że bombę będziemy mieli od razu – na to trzeba lat. Tym bardziej, że nie mamy przecież nawet cywilnego programu atomowego. Nie mamy też czym przenosić bomb, rakietami strzelamy najwyżej na sylwestra, łodzi podwodnych nie mamy, będziemy mieli najwyżej garstkę samolotów kupionych od Amerykanów.
Do tego świat, w którym takie państwa jak Polska – bo możemy być pewni, że nie tylko my wpadlibyśmy na tak chytry pomysł – potrzebują broni atomowej, byłby światem skrajnie niestabilnym, w którym każdy na każdego łypie z nieufnością. Dlatego w przypadku wycofania się Amerykanów z Europy w pierwszej kolejności powinniśmy myśleć nad integracją europejskich sił zbrojnych i zabiegać o europeizację francuskiej force de frappe.
Analizując obydwa skrajne scenariusze, możemy być pewni jednego. Jeśli rzeczywiście dojdzie do sytuacji, w której na polskiej ziemi znajdzie się broń atomowa, oznaczać to będzie, że Polska jest mniej bezpieczna, niż jest dzisiaj.