W najnowszej historii Internetu według Orlińskiego zostaje tylko rynek. Polemika Katarzyny Szymielewicz.
„Maksimum wolności w internecie i maksimum dostępu do treści są dla Polski i Polaków większą wartością niż restrykcyjna ochrona praw” – powiedział premier Donald Tusk. Wielu to stwierdzenie szefa rządu ucieszyło („czyżby nareszcie zrozumieli?”), ale Wojciech Orliński trochę się przestraszył. „Zawsze należy się bać, gdy o wolności mówią politycy i korporacje, a najbardziej gdy politycy powtarzają slogany podsuwane przez korporacyjnych lobbystów” – napisał w ostatnim Dużym Formacie.
Dla Orlińskiego walka z mechanizmami nadzoru i cenzury w internecie, walka o dostęp do informacji i możliwość dzielenia się informacją, nie jest procesem społecznym, ale rozgrywką między różnymi modelami biznesowymi; jak sam pisze: „Wolność tu nie ma nic do rzeczy. To wszystko czysty biznes”. W kontekście wiadomego poruszenia społecznego – do którego, chcąc nie chcąc, odnosi się też premier, kiedy stwierdza, że wolność w internecie jest dla ludzi wartością – ta konstatacja co najmniej intryguje. Czy rzeczywiście, domagając się wolności od ingerencji w nasze życie prywatne i w naszą wolność ekspresji, staliśmy się lobbystami, działającymi na niekorzyść jedynego słusznego modelu biznesowego? W którym momencie zaprzedaliśmy nasze internetowe dusze międzynarodowym korporacjom? I dlaczego tego nie zauważyliśmy?
W interpretacji Orlińskiego jest sporo racji. Nie troszcząc się o nasze dobre samopoczucie, przypomina, że Internet nigdy nie był przestrzenią wolności. Bardzo trafnie szkicuje etapy, jakie przechodziło zarządzanie globalną siecią: na początku był kompleks militarno-przemysłowy, potem władzę przejęli naukowcy (ich rządy autor uważa za czas absolutyzmu oświeconego), a dziś dominują interesy korporacyjne: „Potem przyszła portaloza, a jeszcze potem serwisy społecznościowe. Absolutyzm panuje w nich równie zamordystyczny, ale nikt już nawet nie udaje oświecenia”.
Skąd się wziął ten ostatni, w sumie najbardziej zaskakujący etap wyjaśnił, również bez ogródek, Eben Moglen, profesor Columbia University w wykładzie skierowanym do członków Internet Society. Trzy lata temu wezwał to środowisko do stworzenia usług komunikacyjnych, które wykorzystają wolnościowy potencjał sieci i oddadzą użytkownikom kontrolę nad ich danymi. Dla Moglena jest jasne, że dopóki ludzie mają wybór, czy komunikować się w łatwy sposób za pośrednictwem usług oferowanych przez międzynarodowe korporacje, czy wcale nie korzystać z sieci, której sami nie są w stanie obsłużyć, wybiorą to pierwsze, nawet jeśli „w pakiecie dostają śledzenie”.
Zdecentralizowana struktura Internetu ma tę niebywałą zaletę, że umożliwia każdemu użytkownikowi połączenie z dowolnym punktem w sieci bez niczyjego pośrednictwa i bez dzielenia się przysyłaną informacją. Pod warunkiem, że użytkownik potrafi to zrobić. A że zwykle nie potrafi… No cóż. Głupotą byłoby tego nie wykorzystać. I tak oto nasze zagubienie w sieci otworzyło pole dla komercyjnych graczy. Moglen opowiedział ten proces nieco dobitniej:
„Oczywiście, to właśnie w tym miejscu wkracza pan Zuckerberg. Ludzka rasa jest podatna na zranienie, ale pan Zuckerberg osiągnął w tym niezbyt godne pozazdroszczenia mistrzostwo: uczynił ludzkiej rasie większą krzywdę niż ktokolwiek w jego wieku. Ujarzmił piątkowy wieczór. Oczywiście, każdy chce, żeby ktoś mu zrobił dobrze, ale on uczynił z tego strukturę degenerującą całość ludzkiej osobowości, a udało mu się to w ogromnej mierze za sprawą bardzo kiepskiego układu. A mianowicie: «Dam wam darmowy hosting i trochę gadżetów w PHP, a w zamian będziecie szpiegowani 24h». I to działa”.
W najnowszej historii Internetu według Orlińskiego zostaje tylko rynek – wymiana coraz większej ilości danych na coraz bardziej rozwinięte usługi, ilości użytkowników na wycenę akcji, lajków i głasków dających nam dobre smaopoczucie. Sieć zamieszkują nie obywatele, ale konsumenci, dzielący się na tych, co płacą, i tych, co kradną, czyli piratów. To karykatura społeczeństwa. Nawet jeśli z perspektywy większości ludzi globalna sieć służy jedynie szeroko pojętej wymianie dóbr, nawet jeśli jej ekonomiczny wymiar jest dziś dominujący, trudno zaprzeczyć, że internet ma więcej wymiarów i że ma też potencjał polityczny. Samo w sobie nie zwiastuje to jeszcze rewolucji, ale sprawia, że my – użytkownicy globalnej sieci – możemy przekroczyć ograniczenia, jakie wyznacza rynek. Możemy tworzyć własne usługi, możemy organizować się w celach politycznych, możemy budować bezinteresowne, emocjonalne relacje. I niektórzy to robią.
Nie ma analogii między siecią a społeczeństwem: to jest jedno i to samo. Żyjąc w sieci, podlegamy od dawna rozpoznanym mechanizmom i ograniczeniom. Pod względem proporcji biernych zjadaczy chleba i aktywnych obywateli też nie różnimy się od innych społeczeństw. Wciąż jest tak, że każda próba zmiany relacji władzy jest trudna i oznacza podjęcie poważnego ryzyka. Wciąż jest tak, że w procesie społecznej zmiany nie ma gwarancji sukcesu. To wszystko jednak nie oznacza, że nie znajdą się chętni. W schemacie naszkicowanym przez Orlińskiego brakuje kolejnego kroku, jaki powinien nastąpić po absolutyzmie chciwych korporacji: walki o demokrację, czyli uspołecznienie internetu.
Skąd założenie, że ludzie nie zaczną się domagać swoich praw, a w zasadzie, że już nie zaczęli? Czy tak trudno uwierzyć w rewolucyjny potencjał obywateli-konsumentów korporacyjnego internetu? Zdaniem niektórych badaczy, na przykład Jewgienija Morozowa, rzeczywiście trudno. Zasoby informacji i możliwości komunikacyjne, jakie daje internet, bardzo łatwo mogą zostać wykorzystane do uśpienia politycznych aspiracji społeczeństwa, zajętego klikaniem w niekończące się odsłony zupełnie nieistotnej, ale za to bardzo przyjemnej, wirtualnej rzeczywistości. To, czy ci sceptycy mają rację, rozstrzygnie się na naszych oczach, a raczej – sami o tym zdecydujemy.