Naruszenie ciągłości nauczania i spójności dogmatów jest dla reform Franciszka zarzutem śmiertelnym.
Cezary Michalski: Minęły już dwa lata pontyfikatu Franciszka. Jak to zmieniło Kościół w wymiarze uniwersalnym i polskim? Bo wydaje się, że ten czas płynie nieco inaczej w tej części Kościoła powszechnego, która jest zbliżona do ośrodka papieskiego, i nieco inaczej w Kościele polskim. Jak ta zmiana wygląda w Kościele powszechnym?
Tadeusz Bartoś: Franciszek coraz wyraźniej występuje jako reformator, czyli także jako zagrożenie dla utrwalonych interesów i dla przyjętych obyczajów sprawowania władzy, w obszarze nominacji, finansowania, działania poszczególnych organów Kościoła, w tym Kurii Rzymskiej. On występuje dla tych utrwalonych interesów i obyczajów władzy kościelnej jako zagrożenie już zdefiniowane i jako zapowiedź zagrożenia jeszcze większego. Wiadomo, że coś przygotowuje, ma dokonać gruntownych zmian w strukturach Kurii i w zarządzaniu Kurią. Część z tego jest jawna, część jest obiektem domysłów i spekulacji. Wśród kurialistów naturalne jest poczucie zagrożenia, co też jest dobrym znakiem, że próby reform niekoniecznie rozejdą się po kościach.
Zatem jest poczucie, że to nie są tylko wypowiedzi papieża z kaplicy Domu Św. Marty, ale że za tym stoi jakaś siła w samym Kościele?
Jest grupa ośmiu kardynałów wybranych przez Franciszka do czyszczenia stajni Augiasza, jest zewnętrzna firma audytorska badająca finanse Kościoła, pracuje dla Watykanu także jakaś agencja wizerunkowa. Dowiadujemy się z prasy, że kardynałowie przygotowujący reformy wysyłają do poszczególnych dykasterii pisma z prośbą o sprawozdania finansowe za ostatnie kilka lat. W dykasteriach Kurii budzi to niechęć i niezadowolenie. Nie są przyzwyczajeni do takiego trybu, żeby odnajdywać dokumenty sprzed iluś tam lat. Przecieki z prasy wskazują, że poszczególne dykasterie były autonomiczne finansowo, jakby jakieś udzielne księstwa zarządzane przez autonomicznych panów, którzy wymieniają się wzajemnie różnymi usługami. Utrata tej autonomii, wymóg tłumaczenia się z wydatków to oczywiście przykra niespodzianka.
Powiedziałeś, że te żądania trafiły do poszczególnych dykasterii Kurii, czyli to wciąż rozgrywka watykańska. Analogiczne pomysły na prześwietlenie episkopatów narodowych, diecezji, nie zostały jeszcze uruchomione, to nie zeszło „na dół”?
Na razie Franciszek musi przejąć władzę w Watykanie.
Ten proces trwa od dwóch lat.
W punkcie wyjścia papież nie rządził Kurią. Raczej ona nim. Proces przejęcia władzy jest dopiero na etapie przygotowań, jeśli reforma Kurii okaże się sukcesem, wtedy powstanie system transparentny, gdzie głowa będzie mieć orientację i nadzór nad tym, co czynią inne organy. Dziś tak nie jest.
Papież wie tyle, ile mu powiedzą kurialiści. A oni mówią to, co „w swoim sumieniu” uznają za słuszne i ważne. Na tym polega ubezwłasnowolnienie szefa urzędu przez własną biurokrację.
To nic nowego, za Jana Pawła II proces autonomizacji Kurii toczył ten organizm jak rak, wybuchając co jakiś czas skandalami finansowymi i seksualnymi, gra koterii stawała się coraz bardziej widoczna, lojalność wobec szefa coraz bardziej fasadowa. Tak jest z każdą biurokracją, także świecką, choćby w polskim rządzie. Przychodzi nowa pani minister czy pan minister do swojego resortu i jak nie wiedzą, jak się za to zabrać, to są całkowicie sterowani przez urzędników, dowiadują się od nich, czego się nie da, co się da, co można tylko tak, a inaczej to w ogóle…
W polskim rządzie większość „reformatorów” się poddawała, a ci, którzy się nie poddali, wpadali zawsze na ten sam pomysł co Franciszek. Outsourcing w kluczowych obszarach – w tym wypadku ta świecka firma audytorska. I budowanie instytucji równoległych – w wypadku Franciszka ta ósemka kardynałów działająca poza strukturami Kościoła. Ale to zawsze tylko radykalizowało konflikt. I ostatecznie wszyscy „reformatorzy”, których obserwowałem, w tym starciu z biurokracją ginęli.
Nie wiemy, czy tych ośmiu kardynałów będzie działać zgodnie, czy oni potrafią przemóc bezwład instytucji, którą mają zmienić. Ostatecznie rzecz polega na tym, że wszędzie pracuje się w oparciu o ludzi. Jeśli ta dominująca grupa, która jest zdolna do pracy w rzymskich dykasteriach, jest zdemoralizowana jako całość, będzie kłopot. Tutaj potrzeba ogromnej determinacji i długoletniego planu. Zagrożeni kurialiści znający się na rzeczy być może przewidują, że zmiany rozejdą się po kościach. Franciszek stary, zapowiada, że jako papież będzie aktywny jeszcze tylko kilka lat. Więc pewnie planu długoterminowego nie będzie. Ale może być też odwrotnie, Blitzkrieg i potem emerytura?
Jeszcze bardziej uspokaja to episkopaty lokalne i lokalnych biskupów. Tych, którzy mają nadzieję Franciszka, jego reformy, nawet jego język po prostu przeczekać.
Lokalne episkopaty, diecezje są na razie poza zasięgiem Franciszka i tego ośrodka. Najprostsze informacje mogą nie docierać do papieża dzięki filtrowi lokalnych episkopatów i odpowiednich dykasterii w Kurii, i znających się na rzeczy nuncjuszy.
Dla nas ważnym studium przypadku jest sprawa Lemańskiego. W niej jak w soczewce skupiają się wszystkie problemy władzy w Kościele. Rozwiązano ją w klasycznym, autorytarnym, dyscyplinarnym stylu. Pytanie, czy ten styl Franciszek akceptuje czy nie, jest moim zdaniem otwarte. Nie zdziwiłbym się, że on uważa to za zupełnie normalne, skoro twierdzi, że dziecko bić można, tylko żeby nie w twarz, bo to ujmuje godności młodemu. Tu są różnice kulturowe. Wracając do problemu komunikacji: W tysiącach lokalnych spraw można precyzyjnie kontrolować to, co dociera do Kurii Rzymskiej. Nie ma autonomicznej weryfikacji. Papież wie to, co mu powiedzą jego ludzie w terenie (nuncjusze i biskupi), a oni powiedzą mu wszystko w taki sposób, żeby mieć samemu święty spokój. Nie ma realnego tzw. feedbacku. Każdy, kto się zajmuje zarządzaniem, wie, że to jest zwiastun katastrofy. Jednokanałowy jednokierunkowy system informacji to precyzyjne narzędzie ogłupienia i uczynienia z szefa marionetki. Potrzeba więc stworzenia bardziej wszechstronnego mechanizmu przepływu informacji. Zasadą powinno być niekaranie za wygłaszanie swoich opinii. Tego dziś w Kościele katolickim nie ma. Trzeba by stworzyć prawną ochronę mówiących co myślą, duchownych, świeckich. Trzeba by zezwolić na pluralizm opinii, system szerokich i autentycznych konsultacji. Wszystko to jest możliwe, ma podstawę teologiczną.
Idzie o rzeczywistą a nie fikcyjną wspólnotowość, synodalność Kościoła, gdzie nie ma ryzyka represji za formułowanie własnych uwag, i jest głosowanie, które daje jakąś szansę własnemu głosowi. Czy takie zmiany papież zdąży przeprowadzić, to jest oczywiście wielkie pytanie.
A jeszcze większe, czy on ma zamiar pójść w tym kierunku konsekwentnie, czy więc ma wystarczająco dogłębną świadomość problemu. Osobiście wątpię, sam bowiem jest uczestnikiem dotychczasowego systemu. Obawiam się, że jego diagnoza stanu zepsucia w Kościele, choć barwnie o tym mówi, jest nazbyt powierzchowna. Nie sięga źródeł demoralizacji. A jest nią system wychowania kościelnego, system seminaryjny, życie zamkniętej, skupionej na sobie kasty duchownych, w naturalny sposób tworzącej wewnętrzną solidarność, przeciwko wrogiemu otoczeniu (choćby otoczeniem mieli być właśni parafianie). Nie jest jasne, czy papież ma świadomość trudności. Mamy bowiem do czynienia z dużą liczbą ludzi mocno już ukształtowanych, często zdemoralizowanych, dopasowanych mentalnie do patologicznych struktur, w których funkcjonowali przez lata i w których robili karierę. Potrzeba zmiany trwałej i na tyle dogłębnej, żeby przeformowała cały system relacji, zmiany zrywającej złe nawyki, burzącej tradycyjny układ wpływów, relacji, zależności.
Jestem przekonany, że kurialiści rzymscy wraz biskupem Hoserem, a może nawet i z papieżem Franciszkiem uważają, że sprawę Lemańskiego rozstrzygnięto sprawiedliwie. Oni nawet nie wiedzą ile zasad cywilizowanego społeczeństwa łamią (choćby prawo do bezstronnego, a nie zaocznego sądu). Zdemoralizowani przez złe prawo i złe obyczaje tracą człowieczeństwo, nie widzą, jak nieludzko się zachowują. Działają zgodnie ze swoją prawną argumentacją, ślepi na to, że uprawiają mobbing. Mobbingiem prowokując Lemańskiego do reakcji, a później oskarżając go o reakcję, czyli skłócanie parafii, i inne rzeczy „poważne”, które biskup sygnalizuje, ale nie mówi o co chodzi, dopuszczając się w ten sposób insynuacji. Wybór demokratyczny na stanowiska, zależność nie tylko od patronów, którym trzeba się przymilać, kadencyjność stanowisk, to oczywiście sprawdzone instrumenty instytucjonalnej kontroli ludzkiej tendencji do panoszenia się, nadymania, nie uznawania praw niżej położonych.
Paradoksalnie ustąpienie Benedykta XVI stworzyło szansę na kadencyjność. Do tego odwołuje się Franciszek, wypuszczając informacje, że on jako papież też nie chce być dożywotni. Jeśli to się zaczyna „od góry”, później można zrobić z tego formalny obowiązek wobec kardynałów, biskupów.
Bez zmiany procedur i struktury instytucjonalnej niewiele da się zrobić. Ludzie mają skłonność do patologicznych zachowań. Katolicy mogą to kojarzyć z grzechem pierworodnym, niereligijnym wystarczy wiedza o wpływie otoczenia na zachowania moralne jednostki. Jeśli się nie wprowadzi choćby kadencyjności na stanowiskach biskupów, to niewielu jest herosów, których nieusuwalność z funkcji kierowniczej nie zdemoralizuje. Najsilniejszym mechanizmem ludzkich zachowań jest dopasowanie do otoczenia (są oczywiście jeszcze wizjonerzy, prorocy, i wielcy reformatorzy, rewolucjoniści, ale ich zostawmy, bo to rzadkie jednostki dysfunkcyjne). Chodzi więc o jakość otoczenia, demoralizującą lub wręcz przeciwnie. Oczywiście kadencyjność to tylko jeden ze składników układanki mechanizmu kontroli społecznej. Równie ważne jest pytanie – kto nominuje? Bo jeśli dziś robimy karierę w Kościele, a są ludzie ambitni, którzy ją robią, musimy się przymilać kierownictwu, by nas popchnęło dalej. Chcesz być biskupem, musisz mieć doktorat, najlepiej z prawa kanonicznego, najlepiej w Rzymie. No i masz cel w życiu.
Do dnia dzisiejszego mechanizm kariery w Kościele demoralizuje. I trzeba by to przebudować. Zrobić tak, żeby ta młodzieńcza energia stania się kimś, realizacji swoich ambicji, ten uniwersalny mechanizm szukania wsparcia dla swoich idei, celów, spraw, interesów, szukania stronników i protektorów, budowania koalicji, tak kształtować instytucjonalnie, by był on czynnikiem raczej pozytywnym, a nie demoralizującym. To wielkie wyzwanie. Jednym z warunków jest otwartość, jawność formułowania interesów, które powinny stać się przedmiotem uzgodnień, negocjacji, oficjalnej reprezentacji, a nie pokątnego załatwiania w zaciszu kurialnych gabinetów. Biblia nas poucza w tej materii sugestywnie: „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach”. A więc głasnost. To pierwsze przykazanie kurialnej reformy. Ponadto, tych, którzy decydują o nominacji na stanowiska kościelne musi być więcej (poszerzenie bazy społecznej). Wtedy kandydaci na urzędy swoją lojalność będą mieli rozproszoną, wobec całego „ludu”, a nie tego, który mi załatwił stanowisko. To przeciwdziała tworzeniu się systemu oligarchicznego, zamkniętej kasty, grupy samopomocowej pod hasłem: ja ci nie dam umrzeć, a i ty mnie wspomożesz. Zatem muszą być wybory biskupa, także proboszcza. Oczywiście to wprowadza pewne ryzyka, trzeba przewidzieć jakie. Jest ryzyko frakcji, manipulacji zewnętrznej, potrzebne są jakiś gwarancje instytucjonalnej spójności. Ale to nie są trudności niepokonalne. Niepokonalne są dla obrońców stanu obecnego. Choćby, ad hoc, przykładowy model wyboru biskupa: jedna trzecia głosów duchowni, jedna trzecia świeccy, jedna trzecia papież, ewentualnie z głosem sprzeciwu. Nie będę wchodził w detale. Nie ja mam wymyślać takie rzeczy, mówię jedynie o tym, że nasza cywilizacja wypracowała instytucje, które uczłowieczają, ograniczają arbitralność, nieomylność władców. Z tych rozwiązań prawnych, które są wspaniałymi osiągnięciami myśli filozoficznej i prawniczej ostatnich kilkuset lat, Kościół katolicki nie skorzystał. Nie dokonał właściwego aggiornamento prawa kościelnego, a prawo przecież jest samym rdzeniem żywotności rzymskiego (sic!) katolicyzmu.
To są kwestie złożone, ale właśnie kluczowe – proceduralne, prawne, odnoszące się do natury instytucji. Naprawa patologicznej instytucji jest ważniejsza niż proste odsunięcie najbardziej zdemoralizowanych kardynałów, biskupów czy urzędników Kurii. Istotne jest przywrócenie poczucia sprawiedliwości, a więc wprowadzenie nowoczesnego modelu sądownictwa. Lemański jest „sądzony” w Watykanie, ale w zaocznym trybie. On nigdy nie będzie miał szansy stanąć osobiście przed niezależnymi sędziami, twarzą w twarz z Hoserem, żeby mógł przedstawić swoją rację wobec racji oskarżającego go biskupa. To są wciąż sądy kapturowe. Kilkaset lat temu mogło to być normalne, dziś nie jest. Mamy bowiem ideę równości ludzi, także równości wobec prawa. To jest rzecz świeża w naszej kulturze i ona musi mieć swój kościelny wyraz. Nie ma w Watykanie trójpodziału władz, a to jest rzecz niezbędna. Potrzeba inteligentnych, ostrożnych, ale i skutecznych reformatorów prawa.
Jakbym był zewnętrznym ekspertem, to takie rzeczy bym doradzał, żebyulepszyć stan obecny. Nie ukrywam jednak, że moja krytyka chrześcijaństwa idzie dalej, sięga wielu jego fundamentalnych założeń, co jednak nie ma dla sprawy reformy instytucji katolickich bezpośredniego znaczenia.
Tego typu reformy przeprowadziły niektóre kościoły protestanckie, ale „tam kościoły są bardziej puste niż w Polsce”. To jest zwyczajowy argument naszych prawicowych teologów. Odwołujący się jednak do interesu Kościoła jako świeckiej instytucji. Zatem jest słuchany.
Twierdzenie, że kościoły opustoszeją, jak się wyeliminuje patologie instytucji, to, rzekłbym, zbyt dowolne dopatrywanie się zależności przyczynowych. Pełne kościoły jako kluczowe kryterium zresztą jest fatalne, bo popycha do stosowania technik uwodzenia i manipulacji, jak to mamy w rozmaitych ruchach odnowy, imitacji protestanckich kościołów ewangelikalnych.
Dziś system prawny w Kościele katolickim jest demoralizujący. Nawet z dobrych ludzi wyciąga to, co najgorsze, prowadzi do negatywnej selekcji, promuje często szumowiny i karierowiczów.
Czy reforma papieska się uda? To byłby cud. Mało komu się udawało. Skuteczne reformy dotychczasowe prowadziły raczej do odłączenia jakiegoś fragmentu Kościoła, np. protestantyzmu, choć tam była z jednej strony ogromna wola zreformowania różnych patologii, ale oprócz tego jeszcze napięcia polityczne, więc motywacje tamtego rozłamu są bardziej złożone.
Druga sprawa, taka zmiana musi jednak mieć charakter rewolucyjny. Przejście z systemu autorytarnego do systemu bardziej partycypacyjnego polega na tym, że uderza się boleśnie w zastane, ustalone interesy. Poważne interesy znaczących grup. To jest jak przejęcie władzy w firmie. Ci nowi kardynałowie musieliby wejść, powiedzieć: „proszę oddać klucze, proszę oddać przepustki, my przejmujemy władzę”. W przeciwnym razie nic się w tej instytucji nie zmieni. Ludzie, którzy nie są życzliwi tej reformie, będą ją sabotować w taki sposób, że się ich nie da złapać za rękę. Jedynym wyjściem jest przejąć kluczowe elementy zarządzania instytucją, umieścić tam swoich ludzi i zręcznie to przeprowadzić.
Były już takie „puknięcia”. Konserwatywny kardynał Raymond Burke, szef ważnej watykańskiej dykasterii, zesłany na Maltę. I to w czasie synodu biskupów. To było widowiskowe i zostało zauważone.
Ta ręczna metoda ma swoje wady. Ale alternatywą jest to, że wszyscy na dworze będą się zgadzać, popierać, nieraz na poziomie słów bardziej się jeszcze za reformami papieża Franciszka upierać, niż on sam by sobie życzył – a jednocześnie będą robić swoje. Dokładnie odwrotnie. Od blokowania przepływu informacji, poprzez politykę personalną w sobie podlegających obszarach, aż po kontynuowanie patologicznych praktyk instytucjonalnych. Robienie tego, co zawsze, w czym są mistrzami, czyli w symulowaniu, w udawaniu, że wszystko jest w porządku, w zaciemnianiu obrazu.
Tutaj casus Lemańskiego jest znowu dobrym przykładem. Pytanie jest takie: czy papież Franciszek jest świadom, jak bardzo niewłaściwy, patologiczny i reprodukujący patologie jest system rekursów, w tym wypadku obrony duchownego przed zwierzchnikiem? Jak bardzo niestosowny jest ten system, w którym kapłan podlega sądowi zaocznemu, kapturowemu. Biskup wysyła do Kurii papiery na swojego księdza, a ksiądz też wysyła swój list, ale to raczej biskup ma zbudowaną pozycję w Kurii Rzymskiej. Zna ludzi, do których wysyła donos na swojego księdza, ma z nimi kontakty, nieraz świetne, nieraz od dawna polegające na wymianie usług. A ten ksiądz nie ma żadnych kontaktów. I wszystko się odbywa jak zawsze, bez wysłuchania, bez konfrontacji, bez niezależnego śledztwa. Ten system oparty jest na starym, kiedyś może nawet szacownym modelu prawnym, który jednak funkcjonował w kontekście feudalnych, warstwowych stosunków społecznych. Gdzie jedni są wyżej urodzeni, drudzy niżej urodzeni i jakby dopuścić chłopa, żeby miał przed sądem powiedzieć coś, co by zaprzeczało zeznaniom pana feudalnego, to by przecież było przeciwne naturze. Ale dziś ludzie są równi, mamy inny system prawny.
To są rzeczy kluczowe, zmiana modelu prawnego, ochrona jednostki w Kościele, ograniczenie władzy arbitralnej, absolutnej, bo wiadomo, że ta władza absolutna demoralizuje absolutnie.
Dziś stosunki międzyludzkie nie są wyznaczane prawem własności. Mąż nie jest właścicielem żony i dzieci, pan nie jest właścicielem chłopów itp. Tymczasem Kościół nie zmienił prawa, duchowni są dalej własnością biskupa, zakonnice i zakonnicy zakonów. To jest kluczowy problem. Likwidacja feudalizmu. Obywatelami są wszyscy, nie tylko elita. Godność ludzka jest uniwersalna, nie oznacza tylko wyższego stopnia w hierarchii (taki jest źródłowy sens słowa godność – dignitas: stopień urzędowy; a więc są ludzie z godnością i bez żadnej godności). Tych zmian nie ma w prawie kościelnym. W Polsce przedwojennej zniesiono tytuły szlacheckie, w Kościele katolickim nigdy ich nie zniesiono, dalej mamy ekscelencje, eminencje. Śmieszne to, ale faktycznie oznacza uznanie istnienia człowieka ulepionego z lepszej gliny. Tak jak szlachcic uważał siebie za lepszy ludzki gatunek, chłop uważał siebie za gorszy sort, i w tym się pospołu ze sobą zgadzali. Nie ma więc dziś w Kościele katolickim konsekwentnie przeprowadzonej zasady równości. Gdyby to zmienić, byłaby rewolucja. Jeśli jednak papież nie ma wrażliwości prawnej, to nic się nie zmieni. I wtedy korekta będzie wizerunkowa, reformie poddane zostaną najbardziej kompromitujące składowe „dziedzictwa Jana Pawła II”, czyli nadzór nad finansami i kontrola pedofilów w sutannach. Kryzys zostanie zażegnany, ale instytucja będzie się dalej degenerować.
Na razie jest synod biskupów. Nie ma Soboru, być może nie ma potencjału do Soboru, ale jest ten synod. Pod hasłem, słusznym skądinąd, że przecież Sobór Watykański II pewne rzeczy rozstrzygnął i trzeba to w Kościele realizować. Prace synodu rozpisano na dwa lata, wśród tematów są zmiany instytucjonalne w Kościele, ale także komunia dla rozwiedzionych, kwestie „biopolityczne”, środki antykoncepcyjne, być może powrót do bardziej liberalnego stanowiska Soboru Watykańskiego II w tej sprawie. Czy synod rzeczywiście może uruchomić zmiany w Kościele?
Można na to patrzeć z różnych perspektyw. Z perspektywy, którą ja w naszej rozmowie przyjąłem: pragmatyki skutecznego zarządzania instytucją oraz próby jej zreformowania – synod jest bardzo dobrym pomysłem. To jest takie poluzowanie stawów, rozciąganie mięśni bardzo starego organizmu, który od dawna znalazł się w bezruchu. Gimnastyka, ćwiczenia z dialektyki, z rozmowy. Gorbaczow wprowadził to na pierwszym etapie swojej reformy. Głasnost, polityka jawności. Możliwość, wręcz obowiązek przedstawienia swoich poglądów – za i przeciw.
W pierwszej fazie głasnosti przemówiły także największe dinozaury KPZR, wyrażając nawet nostalgię za Stalinem. Tam był kociokwik niesamowity.
W tej synodalnej dyskusji jest całkiem podobnie. Wcześniej były tematy tabu i po prostu milczano. Jakby te tematy jakiś ksiądz poruszył za Jana Pawła II, popadłby pod rozmaite szykany, zakazy itp. Powtórne małżeństwa osób rozwiedzionych, problem antykoncepcji… to były tematy tabu. A w dyskusji synodalnej zainicjowanej przez Franciszka wszystkie te tematy nie tylko można podjąć, ale papież prowokuje, żeby się ludzie wypowiadali. Głasnost ma potencjał rewolucyjny, to jest przewrót świadomości. Można mówić. To zresztą zwiodło Lemańskiego. W Polsce żadnej jawności nie będzie – pokazali skutecznie nasi hierarchowie.
Ostateczne rozstrzygnięcia synodalne odłożono na następny raz, na to zamykające spotkanie w październiku. A przecież ono też nie zakończy całej tej dyskusji. Energia wyzwolona przez nią w Kościele jest jednak ogromna. Papież sprowokował wszystkich do odkrycia kart. Posunięcie bardzo sprytne, godne jezuity. Michalik, Hoser, Gądecki… wszyscy powiedzieli, co myślą. Synod odchodzi od nauczania Jana Pawła II, powiedział Michalik. Odsłonili swe karty także zwolennicy zmian, głównie biskupi niemieccy. To jest zdrowsza sytuacja, w każdej, rzekłbym, rodzinie.
Nagle wszyscy powiedzieli, co myślą. Część przeciwko papieżowi. Powychodzili ze swoich kryjówek, i może nie będą kąsać po kątach. Plotkowanie, układanie się za plecami – w swych spontanicznych wypowiedziach Franciszek podjął krytycznie także ten temat. Franciszek wybrał ciekawą strategię. Zarzucił temat i czeka. A głowy hierarchów pracują, po której stronie się opowiedzieć, gdzie będzie zwycięska większość, której trzeba będzie przyklasnąć. W tym sensie Franciszek „grilluje” część biskupów przez ten rok, aż do października. A oni nie wiedzą, jak się zachować. A jednak muszą jakieś stanowisko zająć. Miesiące mijają, nie wiadomo, jak to się skończy, napięcie rośnie. Gdzieniegdzie trwa jakaś dyskusja. Rzeczywiście wygląda na to, że papież chce skłonić wszystkich do wyjawienia swojego stanowiska, odsłonięcia sporu, co jest zdrowsze niż udawanie jedności przez zakneblowanie oponentów.
Do opinii publicznej dochodzą głównie sygnały kłótni na temat komunii dla rozwiedzionych, środków antykoncepcyjnych, seksu. Wysłany przez Franciszka na Maltę lider opozycji konserwatywnej, kardynał Raymond Burke, kiedy mówi, że sprzeciwi się papieżowi, jeśli ten „będzie próbował zmienić nauczanie Kościoła” – co jest już cytowane z zachwytem na polskich tradycjonalistycznych portalach katolickich – wymienia w tym kontekście sprawę jednego tylko „dogmatu”. Mówi: „Nie mogę się zgodzić, by komunia była udzielana osobom żyjącym w nieregularnych związkach, ponieważ jest to cudzołóstwo”. Pomijając już fakt, że dyskusja dotyczy wyłącznie katolików żyjących po rozwodzie w stałych związkach, to czy rzeczywiście mamy tu do czynienia – podobnie jak w kwestiach biopolityki czy pigułki antykoncepcyjnej – z podawaniem w wątpliwość centralnych dogmatów wiary katolickiej? Czy to rzeczywiście jest kluczowa treść nauczania Kościoła, najważniejszy morał z Ewangelii?
To jest być może pewna słabość całej reformatorskiej i okołoreformatorskiej aktywności Franciszka i ośrodka, który się wokół niego krystalizuje. Że nie ma w tym wszystkim poważnej dyskusji dogmatycznej. Ale Franciszek chce być Franciszkiem, „papieżem ubogim”, „dla ubogich”, więc spór o słowa aż tak bardzo go nie interesuje. Spekulatywna teologia nie wydaje mu się priorytetem. Nie wiem, czy on wystarczająco docenia ideologiczny aspekt Kościoła katolickiego, że nie jest to organizacja wyłącznie charytatywna czy też grupa interesów, ale że o jej kształcie decyduje formułowana ideologia, gdzie idee odgrywają istotną rolę w walce o władzę, o jej zdobycie i utrzymanie, o sposób jej sprawowania. Kościół katolicki jest organizacją ideologiczną, doktrynalną sui generis. Kościół katolicki jest modelem, pierwowzorem instytucji ideologicznej. Wcześniej czegoś takiego nie było. Zgodność doktrynalna, zgodność na poziomie słów, formuł, jako kryterium autentycznej przynależności. Katolicyzm sam siebie tak definiuje. Kryterium przynależności, jakim jest wiara, jest uznanie tego, co Kościół do wierzenia podaje. Do tych wszystkich zmian, które planuje wprowadzić Franciszek, potrzeba, jako utrwalacza – mówiąc kolokwialnie – podkładki teologicznej. Żeby nikt nie mógł powiedzieć, że „coś się Franciszkowi przyśniło”. Naruszenie ciągłości nauczania Kościoła, naruszenie spójności dogmatów jest dla jego reform zarzutem śmiertelnym. A kurialistom rzymskim o to przede wszystkim chodzi. O ciągłość nauczania, niezmienność, bo to jest legitymizacja nieomylności urzędu. Franciszek musi na to odpowiedzieć na gruncie teologicznym. A ja nie wiem, czy on ma zaplecze.
Starzy teologowie, twórcy Soboru Watykańskiego II, są już w grobach (i tam się ewentualnie przewracają, lub nie), a nowe pokolenia nie cechuje nadmierna odwaga myślenia, skutecznie im to papież z dalekiego kraju wyperswadował. Mamy już kilkadziesiąt lat negatywnej selekcji do zawodu.
Na razie jest „podkładka pragmatyczna” dla ewentualnej reformy Kościoła. Już komisja soborowa proponująca dopuszczenie pigułki antykoncepcyjnej używała argumentu, że tego typu antykoncepcja, przecież nie aborcyjna, stała się „praktyką życia wielu katolickich małżeństw”. Ale to jest ryzyko, bo przecież nie tylko dla Hosera, Terlikowskiego czy Jurka Kościół jest w nowoczesności jedynie „znakiem sprzeciwu”. Nawet Leszek Kołakowski w końcu „odkrywa”, także w kontekście doświadczeń XX-wieku, że człowiek to bestia, Jezus się pomylił ze swoim optymizmem antropologicznym, trzeba te bestie trzymać trzymać za mordę, bo się bydło rozbiegnie, zacznie kopać i kąsać. Od tego jest Kościół, bo świecka etyka – bez tabu i straszenia – nie da tutaj rady. Kołakowski to wyraźnie napisał w Religii. To się specjalnie nie różni od rozczarowanego Woltera z jego „nawet gdyby Boga nie było, trzeba by go wymyślić”. Kołakowski to jeszcze bardziej „odczarowane”, konserwatywne skrzydło Oświecenia. Ale dla wyznawców „zemsty Boga” taki poziom „transcendencji” zupełnie wystarczy. Zatem „pragmatyczne podążanie za zmianą obyczajową…” – to wszystkich rozjuszy, nie tylko w Polsce.
Tutaj argument teologiczny jest rozstrzygający. Dyskusja teologiczno-prawna na wysokim poziomie towarzyszyła Soborowi Watykańskiemu II. To nie były argumenty „pragmatyczne”, ale przygotowanie głębokiej zmiany teologicznej w Kościele. Pracowano w obszarze rozstrzygnięć dogmatycznych dotyczących natury Kościoła, jego synodalności. Dogmaty, ich interpretacja, to jest w hierarchii wartości kościelnych sprawa bez porównania ważniejsza niż, dajmy na to, antykoncepcja. W zakazie antykoncepcji czy akceptacji powtórnych małżeństw mniej chodzi o antykoncepcję i te małżeństwa, bardziej o konsekwencję: zakaz raz wydany nie może być zmieniony, bo zakazujący traci autorytet. Bardzo to rzekłbym „męskie” podejście, jeślibyśmy chcieli być trochę genderowi. Jeśli Franciszek nie będzie pracował na poziomie dogmatycznym, to ewentualnych zmian nie utrwali. Franciszek musiałby wypracować taki typ dokumentów, osadzonych w tradycji teologicznej, które dogmatyzowałyby te reformy, żeby już tego nie można było cofnąć. W tym procesie gdzieś pojawić może się nowy Sobór, albo nowa autorytatywna interpretacja Soboru Watykańskiego II, bo tam wiele rzeczy już zostało zrobionych i zapisanych w głównych swoich elementach. Tyle że w dość jeszcze abstrakcyjnych formułach, w rodzaju „Ludu Bożego” itp. To musiałoby być dopracowane, ukonkretnione, przełożone na nowe prawo. Papież ma wiele możliwości, może ostatecznie sam formułować dogmaty, bez specjalnego oglądania się na Kurię.
W tym, co mówię, widać, mam nadzieję, jak bardzo jest to organizacja oparta na ideologii.
Dogmat, a więc jakaś formuła zdaniowa, jest najcięższą bronią. To jest broń atomowa katolicyzmu. Wobec niej wszyscy, jeśli chcą być katolikami, muszą skapitulować. Pytanie, czy papież trzyma w ręce ten atomowy guzik i czy nie zawaha się go użyć.
Jakakolwiek reforma – na poziomie instytucji, prawa, nauczania – może przetrwać w Kościele katolickim, jeśli się ma dla niej umocowanie dogmatyczne. Argument – jak ty to powiedziałeś – z pragmatyki, z faktu, że pewne zachowania są codziennością życia wiernych (antykoncepcja dajmy na to) i w dodatku nie prowadzą czegoś złego, ale wręcz przeciwnie…
Kolejny związek, o ile się ustabilizuje; rodzicielstwo świadome, a nie „jak króliki”; niepotępianie związków gejowskich, jeśli też dążą do stabilizacji…
…nie prowadzą do moralnej katastrofy, ale odwrotnie, porządkują ludzkie życie w wymiarze etycznym. To jest tzw. argument duszpasterski. Troszczymy się o wiernych i chcemy się nimi zająć. To jest pewna wrażliwość, która też wyrasta z Soboru Watykańskiego II. Ale ten argument duszpasterski, troszczenia się, żeby ludziom było dobrze… już samo to sformułowanie rozjusza rezonerów, bo dla nich ostatnie, co należy w Kościele głosić, to żeby ludziom było na tej Ziemi dobrze. Ziemia to łez padół, cierpieć tu, wyrzekać się, to zasługiwać na wieczną nagrodę. SM jest z ducha protestancko-katolickiego. Argument duszpasterski budzi więc niechęć strony dogmatyczno-autorytarnej. Ta niechęć może wywrócić ewentualne reformy Franciszka. Dlatego potrzeba silnej odpowiedzi legalistyczno-dogmatycznej, która dyscyplinuje typy autorytarne. Dźwignią tego urządzenia prawno-doktrynalnego jest, jak mówiłem, troska o ciągłość nauczania. Tę jedyną legitymację posiadania racji. Ostatecznie chodzi tu o ciągłość prawną. Prawnicy każdej instytucji mają słuszną obsesję na punkcie ciągłości prawnej swojej instytucji. Nie ma ciągłości prawnej – nie ma uprawnień do reprezentowania. W Kościele katolickim uprawnienia są związane z legalnymi święceniami kapłańskimi różnych stopni (stąd tworzenie niehistorycznej iluzji pochodzenia kapłaństwa od Jezusa) oraz bycia w zgodności z nauczaniem kościelnym (stąd tworzenie niehistorycznej iluzji spójności tego nauczania od samych początków). Jeśli nie utwierdzimy wrażenia literalnie potwierdzonej ciągłości, tracimy autorytet. Raz powiedzieli tak, a raz powiedzieli inaczej – nie ma asystencji Boskiej. Koniec, kropka. To jest problem papierów uwierzytelniających Kościoła katolickiego jako uprzywilejowanego reprezentanta Boga na Ziemi.
Literalna spójność doktryny dotąd była składnikiem uznanym, niekwestionowanym. Dziś, dzięki naukom historycznym wiemy, że to jest niewykonalne. Nie ma czegoś takiego jak spójność ponad czasem (Hegel prosto czytany to jednak sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, a dla katolików herezja, bo znika kontyngencja, a więc ostatecznie dogmat stworzenia). Co więcej pojęcie spójności jakim operują dzisiejsi obrońcy spójności doktryny jest z ducha nowoczesnego, leibnizowskiego, albo właśnie heglowskiego, trochę jednak innego, aniżeli to, czym operowano w średniowieczu czy wcześniej. Pojęcie dogmatu ewoluowało w historii: nie tylko treść dogmatu, ale także rozumienie funkcji spełnianej przez dogmat. Jest na ten temat wiele opracowań.
W Kościele katolickim dziś dostrzec można dużą niespójność między praktyką, mentalnością kurialistów, zafiksowaną na powierzchownie rozumianej spójności, a szerszą wiedzą historyczno-teologiczną. Stąd tendencja do ignorowania tej nowej wiedzy.
Jednakowoż rozwiązanie całego tego kompleksu zagadnień „papierów uwierzytelniających” jest warunkiem koniecznym rzetelnej reformy. Nie sądzę, żeby papież Franciszek miał siły do zmierzenia się z takim kompleksem problemów. On jest z innej bajki. To musiałoby być zrobione na nadzwyczajnym poziomie intelektualnym, dziś raczej nieosiągalnym dla pracowników „niwy pańskiej”. Rzekłbym, brakuje nowego Tomasza z Akwinu, mamy dziś bowiem większą jeszcze komplikację, zderzenie sprzecznych tendencji kulturowych, intelektualnych, jak to miało miejsce w końcu XII wieku i w XIII wieku. Ale Tomasza z Akwinu nie będzie. On się wychował w autonomicznych ośrodkach intelektualnych (uniwersytet w Neapolu i Paryżu), dziś takich nie ma w katolicyzmie, wszystkie zależą dyscyplinarnie od Kurii Rzymskiej, która starannie śledzi poczynania, więc specjalnie poczynań nie ma.
Stanisław Obirek w wywiadzie dla Dziennika Opinii przywołuje świadectwo Josepha Fuchsa, relatora stanowiska komisji soborowej d.s. rodziny, która proponowała dopuszczenie pigułki antykoncepcyjnej w katolickich małżeństwach. Argument niespójności nauczania Kościoła został wtedy użyty skutecznie, aby do tej zmiany nie dopuścić. Konserwatyści przekonali Pawła VI, że to by było sprzeczne z encykliką Piusa XI z 1930 roku, która potępiała antykoncepcję w ogóle, bo pigułki jeszcze wtedy nie było i antykoncepcja to była po prostu twarda aborcja. Ale argument ciągłości dogmatu okazał się silniejszy niż argument ze zmieniającej się jednak historycznie rzeczywistości. Dla Karola Wojtyły, dla Pawła VI…
To jest podstawowy argument. Jak się nie chce czegoś zmieniać, wtedy wysyła się ostrzeżenia każdemu, łącznie z papieżem, choćby mówiąc, że „papież może wszystko, ale nie może zmieniać nauki Kościoła”. Zatem cała walka o władzę tutaj się rozstrzyga. Przeciwnicy reformy Franciszka wiedzą, że jak tu się obronimy, to cała reszta pozostanie bez zmian. Tylko musimy ten guzik utrzymać, nie oddawać go do ręki niefrasobliwemu Franciszkowi. A Franciszek powinien się właśnie domagać zwrotu guzika. Czyli swoich kompetencji, prerogatyw do interpretacji dogmatu.
Struktura Kościoła katolickiego nie jest czysto biznesowa, to jednak nie jest struktura mafijna, ale struktura religijno-ideologiczna. Cementuje ją pewien typ ideologii religijnej legitymizujący pewien typ orzekania, interpretowania zastanej tradycji prawno-dogmatycznej. W takich instytucjach kontrola nad interpretowaniem „nadbudowy” daje największe uprawnienia.
Ale ten „niezmienny” dogmat jak już mówiłem zawsze w Kościele ewoluował, bo musiał, bo Kościół jest instytucją historyczną. Zresztą literalne czytanie Biblii to dla katolicyzmu herezja, fundamentalizm. Podobnie jak próby literalnego czytania dogmatu. Mamy pewną praktykę hermeneutyczną budowania dogmatów w starożytności, kontynuowaną jeszcze w średniowieczu, w XII i XIII wieku. Jeszcze dla Tomasza z Akwinu dogmat był wskazówką, jak coś rozumieć, rozstrzygnięciem interpretacyjnym. Coraz bardziej jednak, zwłaszcza od czasów nowożytnych, dogmat staje się w Kościele formułą zamkniętą, zastygłą. Narzędziem do dyscyplinowania, uderzania w przeciwników. Służy już wyłącznie do weryfikacji przynależności do grupy. „Musisz powtarzać dokładnie to co my, wtedy wiemy, że należysz do nas. Gdybyś chciał coś zmienić, to nie jesteś nasz”.
Dogmat zastyga nie tylko w zwarciu z Reformacją, ale potem jeszcze bardziej w zderzeniu ze świecką nowoczesnością, która z chrześcijaństwa wyrasta, ale w jakimś momencie się od chrześcijaństwa odrywa. De Maistre po rewolucji ma teologię spekulatywną w takiej samej pogardzie jak filozofię. Widzi w nich źródła zagrożenia, podczas gdy Kościół to dla niego wyłącznie strażnik społecznego porządku.
To jest cały ten kompleks Kościoła wobec nowoczesności, który dogmatykę katolicką całkowicie sparaliżował. To się zmieniło dopiero w okolicach Soboru Watykańskiego II. Wówczas wielu ludzi w Kościele uświadomiło sobie, że takie usztywnienie dogmatu jest zabiciem jakiejkolwiek treści religijnej. Ale nawet przed Soborem było wielu ludzi rozumiejących, że tę sytuację trzeba zmienić, żeby uratować Kościół jako instytucję religijną. Mamy Kardynała Newmana, w jego badaniach nad ewolucją dogmatu. Jest cała tradycja badań nad rozwojem dogmatu prowadzonych przez teologów jezuickich. Jest „nowa teologia” dominikanów ze szkoły Le Saulchoire, która rozkwita w czasie Soboru Watykańskiego II. Z czasem wprowadzono do katolickiej tradycji hermeneutykę typu gadamerowskiego, gdzie mamy wielość rozumień, rozmaitość przybliżeń. Gdzie dogmat nie jest pełnym odsłonięciem prawdy boskiej, ale raczej jedynie śladem, wskazówką, jaką partycypacją, cząstkowym uchwyceniem. To stara tradycja teologiczna, związana z teologią apofatyczną. Nie oznacza to, że z dogmatem można postępować arbitralnie. Ale trzeba nad dogmatem pracować, nad jego interpretacją. W XX wieku rozwijała się świadomość historyczności dogmatu. Ta nowa metodologia powinna zostać uznana o wiele bardziej dobitnie za poprawną, słuszną, z poziomu dogmatycznego, wraz z wszystkimi jej konsekwencjami. Jeśli się tego nie usystematyzuje, to cały czas będzie wracała recydywa używania dogmatu jako narzędzia represji, dyscyplinowania, a nie rozumienia. Gdyby Franciszek miał dobrych teologów, oni mogliby mu przygotować argumenty – istniejące przecież na gruncie katolickiej ortodoksji – które pokazywałyby inne aniżeli literalne rozumienie ciągłości. Do tego potrzeba teologii wysokie próby, jakiej dziś nie ma. Teologii rozumiejącej problemy filozofii języka, logicznej, epistemicznej teorii, prawdy, historii, ewolucji kultury, historii dogmatu, teologii będącej owce twórczego myślenia twórczych umysłów.
Nie do zaakceptowania jest niewątpliwie literalne, formalno-prawne rozumienie ciągłości jako mechanicznego powtarzania tych samych twierdzeń i oskarżenia wszystkich, którzy tego nie robią o relatywizm.
Argumentu ze spójności używają rzymscy kurialiści dla potrzeb rozgrywek własnych, prowadzonych na poziomie jakiegoś ograniczonego horyzontu doraźnych, osobistych albo grupowych interesów czy fobii. Interesów średnio wykształconych urzędników z kiepskimi doktoratami siedzących na średnich szczeblach watykańskich dykasterii i starających się jedynie o to, żeby mogli tam siedzieć do końca życia. To oni rozmontowali wszystko, co w dziedzinie teologii wypracowano na Soborze Watykańskim II, gdzie najlepsze umysły pracowały nad tym, żeby ten Kościół przetrwał w nowoczesności, żeby przetrwał w jakiejś powadze. Ich kontrargument sprowadza się do „niebezpieczeństwa relatywizmu”, bo przecież „prawda jest jedna”. Głębia politruka. Jeśli Franciszek nie zrozumie ważności teologicznych fundamentów swoich reform, jeśli nie zbuduje sobie teologicznego wsparcia najwyższej intelektualnej jakości, to urzędnicy z dykasterii o prawno-buchalteryjnej mentalności z czasem zneutralizują wszystkie jego zabiegi. Jednak papież nawet gdyby miał świadomość tego problemu, obawiam się, nie będzie miał ludzi, którzy tym mogliby się zająć. Takich rzeczy nie robi się w miesiąc. Praca intelektualna, teologiczna, to dzieło życia raczej, tymczasem od lat trwa w teologii katolickiej negatywna selekcja do zawodu. Od czasów Pawła VI pojawiają się upomnienia, zakazy, donosy, szpiegowanie nieprawomyślnych. Całe soborowe pokolenie niemieckich teologów protestowało w latach 80. przeciwko niszczeniu wolności badań teologicznych. Wcześniej były wystąpienia Congara, i jego znany tekst Prawo do niezgody, protesty innych teologów.
No ale wtedy powiał wiatr od Wschodu, „papież z dalekiego kraju” wraz ze swoim „panzer kardinal” robili porządki. Stworzono atmosferę strachu, system donosów, pokazowe szykany wobec sztandarowych teologów soborowych.
Owocem tego jest martwota, lub przynajmniej nieobecność, prywatyzacja życia teologicznego. Dymisja Benedykta jest dobitnym dowodem jego życiowej klęski. Pozostawił po sobie zgliszcza. Zabrakło mu jednej rzeczy, zdroworozsądkowego zrozumienia, jak działa ludzki świat, nigdy nie opuścił pięknego świata swoich pięknych idei.
Jutro część druga – o wpływie dwóch lat pontyfikatu Franciszka na Kościół polski.
**Dziennik Opinii nr 91/2015 (875)