Babcia chodziła do kościoła niemal codziennie. To były jej zwyczaj, rytuał i przyjemność. Ja do czasu. Na tej linii mogło dochodzić do tarć, których przecież wszyscy chcieliśmy uniknąć.
Im bardziej oddalałem się od Kościoła, tym bardziej czułem jego wszechobecność i presję, którą wywiera na tych, co nie bardzo chcą mieć z nim do czynienia. Z wewnątrz tego nie widać, ale kiedy się wyjdzie na zewnątrz, zaczyna robić się niewesoło. Idą święta, ciśnienie rośnie. Pewnie to znacie, więc posłuchajcie.
Wszyscy jesteśmy w jakiejś mierze konformistami, zwłaszcza w stosunku do ludzi, których kochamy albo lubimy. I skoro nasi bliscy mają swoje przyzwyczajenia, próbujemy tak manewrować, żeby unikać kolizyjnych kursów.
Żyjemy w czasach bardzo szybkich zmian. Świat, w którym wychowywała się moja babcia i z którego wyniosła swoje przyzwyczajenia, nie ma prawie nic wspólnego z moim światem. Od doświadczenia skrajnej biedy i niepewności – w czasie wojen światowych, epidemii grypy hiszpanki, wielkiego kryzysu – po relacje rodzinne, stosunek do seksu, wychowania dzieci et cetera.
Religia zajmuje w tym zestawie poczesne miejsce. Babcia chodziła do kościoła niemal codziennie. To były jej zwyczaj, rytuał i przyjemność. Ja do czasu. Na tej linii mogło dochodzić do tarć, których przecież wszyscy chcieliśmy uniknąć.
Wiele zależy od konkretnej babci, ja akurat miałem szczęście. Najpierw żyliśmy w największej harmonii i razem chodziliśmy do kościoła, a jak wybrałem własną drogę, moja babcia zachowywała się bardzo, ale to bardzo delikatnie. Ale nie wszyscy tak mieli. W jakiejś rozmowie o ateizmie kolega przywołał definicję sformułowaną przez jego babcię. Przy sprzeczce, na którą z niedzielnych mszy mają pójść – babcia chciała koniecznie na sumę – starsza pani wypaliła: „Na osiemnastą to chodzą tylko ateiści!”. Jak widać, nie zostawiała bliskim wielkiego pola manewru.
Państwo pod wezwaniem. Kto w Polsce może rozliczać członków Opus Dei?
czytaj także
Bywa, że chęć gospodarskiego dopilnowania duchowego porządku nie wyczerpuje się w rodzinie. Kiedyś odwiedziłem z przyjacielem rodziców na wsi, a że był zainteresowany regionem, poszliśmy razem zobaczyć pobliski kościółek. Ludzie akurat wychodzili z mszy. Podchodzi do mnie jakaś starsza pani i pyta, kto ja jestem. Że wszyscy się tam znają, więc mówię: „Przyjechałem do rodziców” i wyjaśniam, którzy to są. A babina na to: „A ja nie widuję pana w kościele!”. Zamurowało mnie, ale na szczęście starczyło mi refleksu: „Ja z innej parafii!”.
W wypadku obu babć nie ma właściwie ruchu. Krańcowa i jedyna możliwa do pomyślenia bezbożność to msza na osiemnastą. Dalej ani rusz – tu się po prostu kończy rzeczywistość. Nie mogłem powiedzieć: „Ja nie chodzę do kościoła”. To się mojej rozmówczyni nie mieściło w głowie.
Niech się babcia cieszy?
W takiej sytuacji należy zastosować strategię, o której mówił mi tato: jak ksiądz z ambony upomina stojących pod chórem, że uciekają od ołtarza, i wszyscy parafianie odwracają się, żeby zobaczyć, kto tam właściwie stoi, należy także się odwrócić, choćby za tobą była już tylko ściana.
Młynarski śpiewał kiedyś taką piosenkę:
Koci-łapci, kici-kici, ole-ole Janko,
zajmujemy razem z babcią urocze mieszkanko,
my mieszkamy na parterku, babcia w oficynce,
drepce żądna informacji o całej rodzince.
I co w takiej sytuacji zrobić? Wygląda na to, że jest tylko jedno wyjście:
Lecz dokładnie informować babci nikt nie śpieszy,
po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy.
No właśnie… W naszym przypadku sprawa jest bardziej skomplikowana niż u Młynarskiego. Nie ma wyjścia, drukujemy dla babci „osobne pisemko”, w którym wszystko idzie po jej myśli, ale to nie wystarczy. Babcia żąda czynów. Ile razy słyszałem od mojej – bardzo, ale to bardzo delikatnej babci – „synku, jakbym chciała, żebyś się ożenił”. Nie trzeba dodawać, że „ożenił” oznaczało kościół i białą suknię dla panny młodej, no i żeby koniecznie zmieniła nazwisko na moje. Lawirowałem, jak umiałem, żeby nie iść na czołowe, coś tam przebąkiwałem. U faceta było to jeszcze jakoś zrozumiałe – chce się przecież „wyszumieć”.
czytaj także
Mojej babci już nie ma, a ja nie wstąpiłem w związki małżeńskie. Wśród przyjaciół i znajomych mam za to kilku ateistów, którzy chyba ze względu na babcię (przybierającą czasami postać „Tradycji” przez wielkie „T”) chodzą jednak do kościoła na osiemnastą. Ślub odbywa się w kościele, a jakże. Jak ci inteligentni skądinąd ludzie przeszli nauki przedmałżeńskie, nawet nie pytałem. Że robili z gęby cholewę, obiecując katolickie wychowanie dzieci – ich sprawa. Nie wychowają i nie będą wychowywać, mają katolicyzm w głębokim poważaniu. W ostatecznym rozrachunku – na całe szczęście. W czasie któregoś ze ślubów panna młoda, która tak na co dzień jest feministką, słuchała złotych myśli św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian:
„Chciałbym, żebyście wiedzieli, że głową każdego mężczyzny jest Chrystus, mężczyzna zaś jest głową kobiety, a głową Chrystusa – Bóg. Każdy mężczyzna, modląc się lub prorokując z nakrytą głową, hańbi swoją głowę. Każda zaś kobieta, modląc się lub prorokując z odkrytą głową, hańbi swoją głowę […]. Mężczyzna zaś nie powinien nakrywać głowy, bo jest obrazem i chwałą Boga, a kobieta jest chwałą mężczyzny. To nie mężczyzna powstał z kobiety, lecz kobieta z mężczyzny. Podobnie też mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, lecz kobieta dla mężczyzny. Oto dlaczego kobieta winna mieć na głowie znak poddania, ze względu na aniołów”.
Wyszedłem, za dużo było dla mnie tego dobrego, ale ona stała jak gdyby nigdy nic. Nie chcę osądzać i nie osądzam. Każdy wybiera, co dla niego ważniejsze. A jednak nie mogę opędzić się od pytania: po co to wszystko?!
Sinéad O’Connor: Folkowa Madonna i diabeł wcielony [fragment książki]
czytaj także
Kiedyś poszliśmy do biura rachunkowego. „Małżeństwo jest niezłym sposobem optymalizacji podatkowej” – usłyszeliśmy od miłej pani w żakieciku. „Ale trzeba mieć jakieś zasady moralne!” – syknęła moja partnerka. Prawdę mówiąc, to mi się bardziej podoba niż drukowanie osobnego pisemka dla kogokolwiek i miłych uśmiechów do księdza, który powtarza swoje dyrdymały.
Dla pani w żakieciku byliśmy jak przybysze z innej galaktyki. Nie rozumiała, o co może nam chodzić. Patriarchalny charakter małżeństwa jako instytucji społecznej i ewentualny sprzeciw wobec tego stanu rzeczy – choćby i zakrawał na donkiszoterię – to były sprawy z innej czasoprzestrzeni. Ślub – wiadomo, zwykła rzecz, czego się czepiać?
Policzmy się
I tu jesteśmy u sedna problemu. Chodząc do kościoła na osiemnastą i biorąc śluby kościelne, stwarzamy jakiś stan rzeczy. Kościół jest pełen, nawet jeśli sporą część wiernych stanowią ludzie, którzy myślą o niebieskich migdałach i przyszli tu tylko dla babci, a tak w ogóle to będą się zarzekać, że nic sobie z gadania księdza nie robią i żyją po swojemu. Pełny kościół jest znakiem – i dla tych wewnątrz i dla tych na zewnątrz. A znaki działają! To pełny kościół stwarza sytuację, w której nie ma wyjścia i trzeba kombinować jak koń pod górkę, żeby się nie wydało, że jesteśmy aż tak bardzo inni.
czytaj także
Czy przypadkiem sami dla siebie nie stajemy się babcią, której nie wolno denerwować? Babcią fantazmatyczą – nie realną. Być może bardziej niż cokolwiek innego działa wyobrażenie, które już dawno ma niewiele wspólnego z rzeczywistością – wyobrażenie o katolickim otoczeniu, które składa się w dużej mierze z ludzi, którzy nie chcą denerwować jakiejś babci.
Proponuję, żeby się policzyć, zrobić coming out, na przykład wielką akcję w mediach społecznościowych: „Jestem ateistą, który nie chodzi do kościoła, nawet na osiemnastą!”. Albo w duchu Anonimowych Alkoholików: „Od dwudziestu lat chodzę do kościoła w niedzielę i święta, chociaż nic mnie to nie obchodzi… Nie chcę denerwować mamy, która ma wysokie ciśnienie i grozi jej wylew, jeśli się zdenerwuje. Mama bardzo się martwi naszym zbawieniem. Czuję się z tym źle…”.
Gdy zobaczymy, ile nas jest, może czar pryśnie. Okaże się, że król jest nagi, chociaż wszyscy bali się to powiedzieć. Tym bardziej że w Polsce co chwila ktoś powołuje się na katolicką większość. Chyba przyszedł czas powiedzieć: „sprawdzam”, w spisie powszechnym zaznaczyć „ateista”. Ale tego się nie da zrobić bez denerwowania babci.
Tymczasem władza babci rozprzestrzenia się. Mamy do czynienia z prawdziwą inwazją.
Kilka lat temu organizatorki manify z okazji Dnia Kobiet zrobiły happening: zasłaniały twarze wszystkim pomnikom na trasie manifestacji, zupełnie tak jak muzułmańskim kobietom. Udało się, ale z jednym wyjątkiem: nie zakwefiono pomnika Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Właściwie należało mu się bardziej niż Kopernikowi, Mickiewiczowi, Prusowi, księciu Pepe i Kolumnie Zygmunta, bo – co by nie mówili w telewizorze – polski Kościół ma jednak coś niecoś wspólnego z dyskryminacją kobiet. Tak się jednak złożyło, że pod pomnikiem Wyszyńskiego stała grupka wiernych gotowych „bronić autorytetu”, a policja ni z tego, ni z owego zaczęła filmować manifestantów.
10 powodów, dla których nie wypowiemy konkordatu (bo się nie da)
czytaj także
Morał z tego taki, że nie zawsze i nie wszędzie wypada manifestować. Trudną sytuację w tym względzie mają szczególnie ci, którzy budzą podejrzenia babci. Okazuje się, że właściwie to mogą pokazywać się publicznie, ale nie tu i nie teraz. Bo czy to wypada, żeby homoseksualiści afiszowali się ze swoimi żądaniami w oktawie Bożego Ciała? Albo żeby mącili podniosły nastrój rodzinom, które akurat wyszły z mszy i przechadzają się w centrum miasta? Dzięki babci kościoły w Polsce otacza pas wód terytorialnych, gdzie obowiązują ich prawa.
Rzecz dotyczy nie tylko manifestacji. W sąsiedztwie kaplic i klasztorów należy zachowywać się z należnym szacunkiem. W niejednej wiosce sklepikarz opowie, jak to musiał przenosić interes, bo proboszcz uznał, że wyszynk odbywa się zbyt blisko Domu Bożego. Niekiedy owe sfery wpływów ciągną się kilometrami i tworzą na mapie najdziwniejsze formy, jak choćby trasa sierpniowej pielgrzymki na Jasną Górę. Ten i ów może jeszcze pamięta, jak policja usuwała z niej w pośpiechu przydrożne pracownice seksualne, które – dodajmy – na co dzień nikomu nie przeszkadzały w naszym katolickim kraju.
Brudne morderczynie: przemyślenia Wyszyńskiego o kobietach i aborcji
czytaj także
Przykłady, które przywołałem, mogą wydawać się śmieszne albo żałosne, ale sprawa jest poważna. Babcia zdobywa coraz to nowe obszary i to w najdosłowniejszym sensie. Przegrywaliśmy i przegrywamy. Można się było o tym przekonać, gdy umarł papież Polak. Komuś przyszło do głowy, żeby na znak żałoby zgasić o umówionej godzinie wszystkie światła w oknach. Ci, co nie mieli na to ochoty – przyznam, że sam nie miałem – szybko orientowali się, że tylko w ich mieszkaniu pali się światło, i czuli na sobie ciężar spojrzeń z ciemnych okien. Następnego dnia koledzy z pracy, którzy są jak najbardziej liberalni, czytają „Gazetą Wyborczą” i bronią wolności, perswadowali po przyjacielsku: „Ale co ci właściwie przeszkadza zgasić światło na kilka minut? Trzeba uszanować uczucia sąsiadów!”. Już nie trzeba babci realnej – każdy ma własną babcię wewnętrzną! A do tego człowiek człowiekowi babcią!
I tak przestajemy się dziwić temu, co dzieje się wokół nas, a przykazanie „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” staje na samej górze dekalogu, bodaj przed „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.