Dlaczego w nowej ustawie o zdrowiu publicznym nie znalazło się miejsce dla partnerów społecznych?
Przyjęty przez Radę Ministrów projekt ustawy o zdrowiu publicznym miał być kolejnym, po regulacji in vitro, elementem głębokiej reformy polityki ochrona zdrowia. Niestety, ustawa przynosi nie tylko sporo rozczarowań, ale przede wszystkim potwierdzenie dotychczasowej, czyli nie najlepszej, praktyki resortu zdrowia. Ale po kolei.
Kłopotliwy jest już sam punkt wyjścia. Autorzy projektu ustawy skapitulowali politycznie przed wyzwaniem zdrowia publicznego. W przyjętym dokumencie nie ma definicji zdrowia publicznego, która w uogólnionej i podręcznikowej formie pojawia się dopiero w końcowym uzasadnieniu. To poważna słabość tego projektu. Nic nie stało na przeszkodzie, aby autorzy, mierząc się z problemem zdrowia publicznego, spróbowali tę kwestię zdefiniować na podstawie własnych założeń i, co jeszcze ważniejsze, precyzyjnej mapy potrzeb zdrowotnych. Tych jednak, mimo solennych zapewnień byłego już ministra zdrowia, jak nie było, tak nie ma.
O mapach potrzeb zdrowotnych, jednym z kluczowych elementów każdej poważnej strategii zdrowia publicznego, nie ma też mowy w projekcie ustawy. To kolejny problem.
Skutki braku map potrzeb zdrowotnych odczuwają w ostatnim czasie na przykład mieszkańcy Lublina, gdzie nowy i świetnie wyposażony szpital onkologiczny nie otrzymał finansowania z Narodowego Funduszu Zdrowia i straszy pustkami.
Przedstawiciele NFZ twierdzą, że nawet bez nowego szpitala, wybudowanego za, bagatela, kilkaset milionów złotych, potrzeby regionu są zabezpieczone i żaden nowy onkologiczny ośrodek nie jest pilnie potrzebny. Zapewne patrząc na zbierane przez Fundusz dane, mają nawet rację. Kłopot w tym, że ta sytuacja stanowi kolejny dowód na to, jak chaotyczna jest polityka ochrony zdrowia: pozbawiona strategicznych planów, precyzyjnie określonych zadań i narzędzi umożliwiających ich skuteczną realizację. Nowa ustawa o zdrowiu publicznym, jeśli w ogóle wejdzie w życie, ma niewielką szansę, by to zmienić.
Projekt przyjęty przez Radę Ministrów nie jest również wolny od wad typowych dla polskiego ustawodawstwa: mnoży dodatkowe instytucje, rady, komisje i komitety, dubluje kompetencje, wywołując w ten sposób strukturalne konflikty utrudniające skuteczne działania. Trudno zrozumieć na przykład specjalny status pełnomocnika rządu ds. zdrowia publicznego. Reforma zdrowia publicznego wymaga koordynacji, to oczywiste, ale mógłby zająć się tym urzędnik w randze wiceministra przy wsparciu międzyresortowego zespołu specjalistów.Tworzenie rozbudowanych struktur konsultacyjno-doradczych, w dodatku o dość niejasnym zakresie faktycznych kompetencji, nie ma żadnego praktycznego uzasadnienia nawet w przypadku realizacji tak ważnej ustawy. Ponadto w przyszłości urząd pełnomocnika może okazać się źródłem dodatkowych i niepotrzebnych napięć.
Pełnomocnik w randze sekretarza stanu powoływany przez premiera do pracy w Ministerstwie Zdrowia będzie stanowił oczywistą konkurencję dla szefa resortu.
Tworząc tę funkcję, twórcy ustawy o zdrowiu publicznym nie ograniczyli, bo nie mogli, kompetencji konstytucyjnego ministra. Tymczasem pełnomocnik ds. zdrowia publicznego, przynajmniej w aktualnym projekcie ustawy, znacząco osłabia pozycję ministra zdrowia, odbierając mu bardzo ważny element polityki resortu. Pełnomocnik w administracyjnie wykreowanej dla niego przestrzeni nie będzie jednak działał sam.
Pomocą służyć mu będzie specjalnie do tego celu powołana rada. Jej skład stanowi, niestety, kontynuację dotychczasowej polityki ochrony zdrowia, stanowiącej jedynie marną aberrację społecznego dialogu. W skład rady ds. zdrowia publicznego – czytamy w projekcie ustawy – wchodzą: „przedstawiciele Prezydenta, po jednym przedstawicielu każdego ministerstwa kierującego działem administracji rządowej; konsultant krajowy w dziedzinie zdrowia publicznego; nie więcej niż sześciu przedstawicieli ogólnopolskich jednostek samorządu terytorialnego; przedstawiciele PAN, NFZ i AOTMiT, Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, przedstawiciel GIS, przedstawiciel Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych, przedstawiciel Naczelnej Rady Lekarskiej”. Taki zestaw z pozoru nie jest zaskakujący. Nie budzi również żadnych większych wątpliwości. Po prostu w radzie zasiadają przedstawiciele ważnych instytucji działających w obszarze zdrowia, nauki i polityki społecznej. Nic nadzwyczajnego i nikt nie protestuje.
I na tym właśnie polega problem! Nowa ustawa o zdrowiu publicznym miała faktycznie zmienić politykę ochrony zdrowia. Na nowo ustalić jej priorytety, zakres oraz dookreślić społecznie zrozumiałą i wiążącą formułę. Niestety nic z tego.
W radzie ds. zdrowiapPublicznego, jak i w ogóle w całym projekcie ustawy, najbardziej brakuje miejsca dla partnerów społecznych, coraz prężniej działających medycznych think-tanków, stowarzyszeń, fundacji i organizacji pacjentów. Nie wolno tej kwestii bagatelizować. Okazuje się bowiem, że zdrowie publiczne jest przede wszystkim własnością instytucji władzy. Szczególnego znaczenia nabierają w tym kontekście słowa ministra Sławomira Neumanna, który podczas debaty zorganizowanej przez „Puls Medycyny” zapewniał, że zdrowie publiczne jest absolutnym priorytetem dla każdej władzy, niezależnie od szczebla – od samorządów do ministra zdrowia i rządu. Nic dodać, nic ująć. Niestety. Twórcy tego projektu nie zostawili żadnego miejsca na jakąkolwiek faktyczną partycypację, czyli również obywatelską współodpowiedzialność za ten bardzo ważny społecznie obszar.
Bez daleko idącego porozumienia z partnerami społecznymi zdrowie publiczne w Polsce nie będzie rozwijane, lecz co najwyżej administrowane i rozgrywane pod dyktando sondaży albo aktualnej koniunktury politycznej.
Nieobecność w radzie stałych przedstawicieli strony społecznej, nie licząc korporacji pielęgniarskiej i lekarskiej, jest więcej niż tylko symboliczna dla tego projektu. Zdrowie publiczne, po przyjęciu tej ustawy, wciąż będzie kwestią abstrakcyjną, a nie sprawą publiczną, czyli zrozumiałą i wiążącą dla wszystkich. Autorzy tej ustawy zapomnieli bowiem o prostej zależności, w myśl której bez odpowiedniej reprezentacji nie może być mowy o uznaniu jakichkolwiek postulatów.
Zamykając kwestię zdrowia publicznego w budynkach administracji państwowej, nowa ustawa niczego nie zmieni. Nikt nie zauważy kluczowego związku pomiędzy pomiędzy danymi epidemiologicznymi a zagrożeniami dla zdrowia fizycznego, psychicznego i emocjonalnego. Nikt również nie zrobi nic, by na serio zająć się zależnością pomiędzy bezpieczeństwem ekonomicznym a zdrowiem całej populacji. Te kwestie powinna nie tylko regulować, ale przede wszystkim wyjaśniać nowa ustawa o zdrowiu publicznym. W dokumencie przyjętym przez Radę Ministrów, poza zapowiadanym i daleko niewystarczającym Narodowym Programie Zdrowia, nie ma jednak nawet śladu bardzo potrzebnej w Polsce polityki zdrowia publicznego.
Zdrowie publiczne nie jest tylko kolejną pozycją w budżecie; powinno być składnikiem zbiorowej wyobraźni. Jest rodzajem mapy, na której widoczne są najważniejsze zależności budujące dobrostan tak jednostek, jak i całej populacji, a także takie, które stanowią dla niej zagrożenie. Proponowana ustawa, stawiająca na rozbudowaną administrację, unikająca szerokiej współpracy z organizacjami pozarządowymi, nieprędko pozwoli na osiągnięcie zakładanej w projekcie poprawy zdrowotnej społeczeństwa. Pozbawiona płaszczyzny społecznej identyfikacji, nowa ustawa stanie się kolejnym zestawem prawnych zapisów, który w życiu Polek i Polaków niczego specjalnego nie zmieni.
Zapobieganie chorobom, lepsza i bardziej dostępna medycyna naprawcza, zrozumiała profilaktyka, skuteczne leczenie uzależnień oraz promocja aktywnego stylu życia – aby to wreszcie przestały być jedynie hasła, potrzebny jest zbiorowy, systematyczny i wieloletni wysiłek.
Ustawa o zdrowiu publicznym na pewno jednak do takiego wysiłku nie mobilizuje.
**Dziennik Opinii nr 204/2015 (988)