Co jest naszym celem? Zachowanie czystości tożsamościowej czy przekonanie albo przynajmniej przybliżenie innym swoich racji? Agata Sikora odpowiada Magdalenie Kunz.
Do trzech razy gender, polemika Magadaleny Kunz z moim tekstem, wywołała we mnie sprzeczne uczucia: z jednej strony wprawiła mnie w konsternację, z drugiej potwierdziła moje przekonanie, że przyjrzenie się lewicowemu sposobowi używania języka z antropologicznego dystansu jest naprawdę potrzebne.
czytaj także
Pisząc na tych łamach tekst Brzydkie słowo na „g”, nie czułam się w obowiązku poprzedzać go deklaracją lewicowej wiary. Nie widziałam również sensu w odtwarzaniu mechanizmów oczywistych (naprawdę wiele się pisze o tym, jak język kształtuje naszą wyobraźnię i relacje władzy). Jedną rzecz z pewnością powinnam jednak wziąć pod uwagę: to, że tekst czytany będzie w kontekście różnych propozycji realipolitik, które dotychczas realizowano: wyciszania, ukrywania, dystansowania. Tak, zgadzam się z Kunz, że nigdzie nas to nie zaprowadziło, i rozumiem, że tak odebrane Brzydkie słowo na „g” wzbudza silną irytację.
czytaj także
Nie zmienia to jednak faktu, że polemika Kunz opiera się na fundamentalnym nieporozumieniu: refleksja nad użyciem konkretnego słowa oraz mechanizmami funkcjonowania języka, którą postulowałam, została utożsamiona z odrzuceniem koncepcji kulturowej konstrukcji płci. W efekcie autorka przypisuje mi szereg tez, których nie tylko nie postawiłam, ale które nawet nie przeszłyby mi przez głowę. Nie traktuję tego jako efektu złej woli, raczej – konsekwencje mojej strategii retorycznej i przykład mechanizmów komunikacyjnych, które próbowałam poddać refleksji. Nie będę więc prostować wszystkich wypaczających sens moich słów parafraz, zajmę się tymi, które obnażają szersze lewicowe problemy z językiem. Tym razem, dla uproszczenia, w punktach.
czytaj także
1.
Kunz ma oczywiście rację, kiedy pisze: „Gender nie jest akademicką ciekawostką. Gender jest w przedszkolach, w pracy, w związkach intymnych, nadaje określony charakter relacjom władzy, eksponuje na przemoc albo przed nią chroni”. Rozumiem więc, że „gender” znaczy w tym zdaniu tyle, co „kulturowa konstrukcja płci”. W tym sensie zaś naprawdę wszyscy jesteśmy „genderystami” – dziarscy chłopcy z ONR, tęczowe rodziny, pobożne zakonnice i moje konserwatywne koleżanki – nawet jeśli większość z nich, jak Pan Jourdain, nie zdaje sobie sprawy, że mówią prozą. Takie rozumienie „słowa na g” wywodzi się ze świata akademickiego, ma charakter opisowy, a nie wartościujący, i nie zakłada wcale zaangażowania w zmienienie tego stanu rzeczy. W obiegu popularnym natomiast słowo to często bywa utożsamiane z hasłami emancypacyjnymi: prawami kobiet, mniejszości seksualnych, postulatami równościowymi. I w tym znaczeniu właśnie zostało przejęte przez prawicę, stając się wygodnym słowem-zaklęciem, słowem-straszakiem, złowrogim „abrakadabra”.
Nie mam żadnych wątpliwości, że wyobrażenie o płci jest kulturowo konstruowane ani że niezależnie od orientacji i tożsamości seksualnej należą się nam równe prawa. Uważam jednak, że operowanie słowami „gender” i skrótowcem LGBTQIA+ wymaga sporego kapitału kulturowego i z tego względu z łatwością padają one ofiarą propagandowej demonizacji. Kiedy postuluję „poszerzenie pola i grę na wielu bębenkach”, nigdzie nie proponuję zatem „odłożenia na bok kłopotliwego pojęcia »gender«, ani nie wzywam do zawarcia unii dusz z katoliczkami nad trupem praw LGBT, jak imputuje mi to autorka polemiki. Kiedy przytaczam dyskusję „Aborcja jest OK”, to nie po to, by zaznaczyć granicę własnych zainteresowań zmianą normy prawnej, ale przywołać hasło, które dla „obyczajowych liberałów” okazało się zbyt radykalne, a z definicji jest nieakceptowalne dla katoliczek (gdyby w ostatnim czasie również zażarta dyskusja toczyła się o hasło z zakresu równości małżeńskiej, ono zostałoby użyte jako przykład w tekście).
Gra na wielu bębenkach ma polegać w moim przekonaniu na tym, że obok wszystkich progresywnych postulatów można próbować znajdować wspólne pola i traktować je jako punkt wyjścia do dalszej rozmowy. Możemy przecież walić w kotły Manif i Parad Równości, ale czy wyklucza to użycie innych instrumentów w innych, bardziej kameralnych kontekstach?
Co jest bowiem naszym celem? Zachowanie czystości tożsamościowej czy przekonanie albo przynajmniej przybliżenie innym swoich racji? Czy chodzi o to, żeby w ogóle z katoliczkami nie rozmawiać i nie myśleć o nich w kategoriach solidarności, dopóki nie wyznają swoich grzechów i nie nawrócą się na progresywizm? Czy naprawdę tak trudno dostrzec, że podobieństwa są obok różnic, a różnice obok podobieństw? Czy postulat wyjścia poza myślenie zerojedynkowe i językowy esencjonalizm to naprawdę taki radykalny pomysł dla lewicy, teoretycznie wyszkolonej w myśleniu konstruktywistycznym?
czytaj także
2.
Mojej dwuletniej córce nie opowiadam o „genderze”, co nie znaczy, że jestem ślepa na kulturowe stereotypy płci w wychowaniu. Ubieram ją w wiele krojów i kolorów (od szarych bluz z rakietami, w domyśle „dla chłopców”, po sukienki w kwiatki), czytam książki o tygrysach, autach, prosiaczkach, narzędziach, dobrych manierach i ogrodowych słoniach. Nie opowiadam jej o przyszłości, w której będzie miała męża i dzieci – bo może będzie miała dziewczynę, może nie będzie chciała dzieci (na pewno nie jestem tu idealnie bezzałożeniowa, ale staram się podejmować pracę refleksyjną).
Czy chodzi o to, żeby w ogóle z katoliczkami nie rozmawiać i nie myśleć o nich w kategoriach solidarności, dopóki nie wyznają swoich grzechów i nie nawrócą się na progresywizm?
Gdy rozmawiam z przywołaną anegdotycznie konserwatywną koleżanką, nie rozpoczynam od wykładu o opresyjności katolickiej wizji płci. Staram się raczej znaleźć wspólną płaszczyznę, a potem z jednej strony tego „gendera” odczarować, z drugiej – skonfrontować się ze swoimi własnymi stereotypami i wyciągnąć z nich wnioski. Czy bywa to trudne? Tak. Czy zawsze podejmuję ten wysiłek? Nie, często wolę pozostać w komforcie swojej bańki. Czy mam poczucie, że zawsze dokonuję właściwych wyborów komunikacyjnych? Nie, nie mam.
Jeśli jednak „prywatne jest polityczne”, to i te prywatne rozmowy mają znaczenie: nić porozumienia stwarza możliwość negocjowania sensów, reinterpretacji własnego doświadczenia, otworzenia się na nowe możliwości Kiedy zatem relacjonuję rozmowy z moimi koleżankami, opisuję próby rozbrajania dyskursywnego klinczu, publicznie zastanawiam się, jak rozmawiać z osobami o takiej wrażliwości i jak chronić siebie przed stereotypizowaniem ich. Osobiście nie przypominam sobie sytuacji, w której ktoś przekonał mnie do czegokolwiek wyższościowym wykładem i tłumaczeniem mi, że mam fałszywą świadomość – w swym niepoprawnym uniwersalizmie zakładam, że inni mogą mieć podobnie.
czytaj także
3.
Kunz pisze: „Moje istnienie zmusza osoby heteroseksualne do podjęcia wysiłku rozszyfrowania kłopotliwego skrótowca LGBTQIA+, które, jak ironicznie podsumowuje Sikora, kończy się fiaskiem nawet dla tych, którzy językiem genderu władają na poziomie zaawansowanym”. Oczywiście mogłam sprawdzić rozwinięcie skrótu w internecie, jak zrobiła to przywoływana przeze mnie Renata Lis – uczciwsze wydawało mi się jednak otwarte postawienie sprawy, nawet jeśli byłam świadoma, że naraża mnie to na zarzut hetero uprzywilejowania.
Sama Lis pisze w tekście Lesbijka w cudzysłowie (już wcześniej powinnam wprowadzić go szerzej): „Uczciwie przyznaję, że rozwinięcia pięciu ostatnich liter sprawdziłam w sieci i nie mam pojęcia, co to jest tożsamość kinky, jednak istnieją ludzie, którzy traktują te alfabetyczne oznaczenia ze śmiertelną powagą, jaka należy się podstawom bytu. […] Ja na przykład nie potrafię z przekonaniem wypowiadać zdań informujących, że jestem jakąś tożsamością – że jestem jakimś słowem. Zawsze odczuwam przed tym silny opór jak przed fundamentalnym kłamstwem i potencjalnym zagrożeniem, niezależnie od tego, czy miałoby to być zdanie »Jestem Polką«, »Jestem lesbijką« czy »Jestem pisarką«. Ale co to znaczy? – chciałabym od razu zapytać. – Co zawiera ten zbiór, do którego takie zdanie przypisuje? Co mnie łączy z innymi zapędzonymi do tego lagru/łagru osobami? Czy miałabym z nimi o czym rozmawiać? Czy jedna wspólna cecha to już wystarczający powód, żeby poczuć z kimś wspólnotę? I dlaczego właśnie ta?”
Nikt oczywiście nie ma prawa nikomu mówić, jak powinien rozumieć swoją tożsamość. Każda z nas natomiast – niezależnie od swych większościowych czy mniejszościowych przynależności – ma prawo mieć opinię na temat mechanizmów kulturowych, które nasze postrzeganie tożsamości kształtują. Jako kulturoznawczyni badająca rozwój ekspresywizmu w kulturze europejskiej uważam, że warto rozpoznać kulturowe przekonania kryjące się za polityką tożsamości. Choćby po to, żeby mieć szersze pole wyboru: czy chcemy odnaleźć to właściwe słowo, które nas określi, czy próbujemy odnowić język odwołujący się do uniwersalizmu jednostkowych praw?
Inną rzeczą jest szerszy kontekst mojej wypowiedzi, w którym zastanawiam się, czy przypadkiem umiejętność „rozróżniania kolejnych seksualnych tożsamości (a co za tym idzie, form ich kulturowej opresji) nie staje się dowodem na posiadanie unikalnego kulturowego kapitału, którego nie nabywa się w toku edukacji powszechnej, lecz na specyficznych studiach? Słowami Bourdieu: narzędziem klasowej dystynkcji?”. Można oczywiście tę kwestię unieważnić, zarzucając mi ironię i uprzywilejowanie. Można też jednak zapytać: czy ten język ma szanse przybliżyć doświadczenie ludzi nieheteronormatywnych tym, którzy nie funkcjonują w środowiskach progresywnych?
czytaj także
4.
Brzydkie słowo na „g”, pozostając na poziomie popularnym, dotyka jednej akademickiej kwestii, która w moim przekonaniu silnie rzutuje na sposób myślenia o języku współczesnej lewicy. Jak wiedzą wszyscy kulturowi konstruktywiści, wytwarzanie wiedzy uniwersyteckiej jest uwarunkowane obowiązującymi w danym czasie wyobrażeniami, instytucjami, technologiami. Ze względu na tekstocentryczność zachodniej nauki, humanistyka i nauki społeczne mają dużo lepsze narzędzia do analizy tekstów niż praktyk. Innymi słowy: dużo więcej jest naukowców, którzy badają dyskursy, niż tych, którzy sprawdzają, jak są one używane przez konkretnych ludzi.
Dużo więcej jest naukowców, którzy badają dyskursy, niż tych, którzy sprawdzają, jak są one używane przez konkretnych ludzi.
Przytaczając książki Marty Zimniak-Hałajko i Arlie Hochschild, wskazałam dwa znane mi opracowania etnograficzne, które odtwarzając mechanizm dyskursywnej wojny kulturowej, próbują sprawdzić, jak ma się ona do wrażliwości i kulturowych praktyk jednostek. Nigdzie zatem nie twierdzę, jak sugeruje Kunz, że „sesje coachingowe i warsztaty psychologiczne” zbawią matki-zwolenniczki tradycyjnego modelu rodziny (albo kogokolwiek innego) – przytaczam tylko za Zimniak-Hałajko przykład na wzajemne zapośredniczenia dwóch przeciwnych opcji w ramach pola praktyk (odtwarzamy tu mechanizmy działania dyskursywnego klinczu, a nie ideały prawdy, dobra i piękna). Gdy wskazuję na zakorzenione w wyobrażeniach klasowych podobieństwa między mną a moim wierzącymi przyjaciółkami, pokazuję na pole wspólne, na którym dokonuje się mediacja wartości dyskursywnych.
Kunz podsumowuje to natomiast następująco: „Wygląda więc na to, że wszystko jest w porządku i materia języka stanowi jedynie zestaw estetycznych ozdobników, a konserwatywny model rodziny to po prostu inaczej opakowana wersja przestrzeni kobiecej emancypacji, wolności wyboru i partnerskich relacji, ufundowanych na średnioklasowym przywileju”. Jasne, zredukujmy każdą złożoność ad absurdum, oczyśćmy świat ze zbędnych ambiwalencji. Osiągniemy lewicowy raj na ziemi wolny od wieloznaczności, ale także wszystkiego innego, bo raj, niestety– ani lewicowy, ani prawicowy – nie istnieje.
A jeśli już na serio mamy traktować nasze użeranie się z rzeczywistością, warto potraktować ją wieloaspektowo.
5.
„Przywołana przez Sikorę anegdotycznie koleżanka, która chłopięce zainteresowanie dziewczęcymi ubrankami komentuje jako niegroźny element dziecięcej zabawy, ma być jednym z dowodów na nieszkodliwość esencjalnych wyobrażeń o rolach płciowych. A co się stanie, jeśli to zainteresowanie okaże się czymś więcej niż tylko zabawą i – co więcej – dotyczyło będzie własnego dziecka?” – pyta Kunz.
Nie, to nie jest dowód na nieszkodliwość esencjalnych wyobrażeń o rolach płciowych. Opisując „Beatę”, ukazuję konkretną osobę, z określonym zapleczem edukacyjnym i środowiskowym, która „nie będąc za genderem”, jest daleka od tego, jak lewicowy stereotyp każe wyobrażać sobie przedszkolankę-katoliczkę po KUL-u. Osobiście podziwiam ją za nieuświadomiony szacunek, z którym wyraża się o innych ludziach (często brakuje mi go w wypowiedziach lewicowych przyjaciół o tych, którzy nie należą do obowiązujących w aktualnym dyskursie grup uciśnionych).
czytaj także
Co by natomiast było, gdyby jej dziecko okazało się nieheteronormatywne? Stanęłaby przed bardzo trudnym wewnętrznym konfliktem. Jak by go rozstrzygnęła? Jak by się zachowała? Tego nie wiem ani ja, ani Kunz, a przypuszczam, że i sama zainteresowana. Jak również nie wiem, jak zareagowałabym ja, gdyby moje dziecko okazało się osobą radykalnie inną niż ta, na którą starałam się ją wychować – postanowiło wstąpić do zakonu, ONR-u czy Legii Cudzoziemskiej.
Po nieporozumieniach wokół pierwszego tekstu wolę w tym miejscu uściślić: nie, nie uważam, że bycie nieheteronormatywnym jest jakkolwiek równoważne ze wstąpieniem do ONR-u. Wskazuję tylko, że w ramach swoich przekonań zdecydowana większość rodziców wychowuje swoje dzieci w jakiejś koncepcji dobra, kształtowanej w dużej mierze (ale nie wyłącznie!) przez języki symboliczne. Jako kulturowi konstruktywiści powinniśmy rozpoznawać, jakie konflikty te dyskursy tworzą, jako progresywistki – wskazywać przemoc symboliczną i starać się ją uświadamiać. Nie mamy jednak prawa w zakładać, że wiemy, jak konkretna osoba ten konflikt rozwiąże. Ponieważ – powtórzę raz jeszcze – ludzie są przez dyskursy kształtowani, a nie determinowani.
Osobiście wierzę zatem, że zachowując pełną świadomość różnic, warto otwierać furtki, szukać wspólnych pól, przecięcia doświadczeń. Bo wtedy być może – wszystko pozostaje w spektrum nadziei i trybu przypuszczającego – w sytuacji konfliktu między przekonaniami religijnymi a orientacją własnego dziecka konserwatystkom przyjdzie do głowy porozmawiać nie tylko ze spowiednikiem, ale i swoją koleżanką lewaczką? I w takiej sytuacji ta koleżanka mogłaby powiedzieć na przykład: „Wiesz, zdaję sobie sprawę, że zostałaś inaczej wychowana i to dla ciebie trudne, ale jest też takie spojrzenie, w którym to najzupełniej normalne. Miłość to miłość i już, a twojemu dziecku potrzebne jest twoje wsparcie”.
Naprawdę nie wiemy, do czego ten dialog mógłby prowadzić… może zatem warto dać mu szansę zaistnieć?