Zostawiliśmy sprawy adopcji ekspertom, jakże często proweniencji chrześcijańskiej, a teraz ze zdumieniem odkrywamy, że słoiczek z miodem wypełniony jest dziegciem.
Kiedy w mediach pojawiła się informacja o rządowej decyzji o wygaszaniu adopcji zagranicznych, reakcje były dwojakie: z jednej strony feministyczne lewactwo wreszcie dostało po nosie, nie będą zabierać polskich dzieci i dobrze, z drugiej strony rozległ się lament nad tym, że PiS znów psuje politykę społeczną i teraz w Polsce już nikt nie adoptuje dziecka inaczej niż przez ośrodek katolicki. Obie strony zgodnie łączyły się w ignorancji adopcyjnej. Żadna tego nie urefleksyjniła.
Zacznijmy od wyjaśnienia sprawy z ośrodkami katolickimi. Istnieją od dekad i od zawsze procedują w zgodzie z własnymi przekonaniami. Na podstawie wielu lat obserwacji środowiska adopcyjnego mogę zamieścić wykaz wymogów, z jakimi stykałam się w ich pracy: kandydatom na rodziców adopcyjnych kazano przedstawiać odpis aktu chrztu i małżeństwa sakramentalnego, opinię od księdza proboszcza, odbywać obowiązkowe rekolekcje adopcyjne i zaliczać konferencje omawiające niemoralność procedury in vitro. To wszystko działo się w kraju, którego prawo jasno stanowi, że dostęp do procedury adopcyjnej nie jest zależny od wyznania, a samo wyznanie (lub jego brak) jest informacją wrażliwą. A mimo to katolickie ośrodki działały i działają swobodnie, korzystają ze środków publicznych i podlegają prawu, które sobie dowolnie zawężały, powołując się na to, że „są katolickie”. Nie obchodziło to SLD, nie obchodziło to PO i dobra zmiana w postaci rządów PiS niczego tu nie zmieniła.
Dlatego ze zdziwieniem czytam internetowe dyskusje, z których wynika, że gros ludzi w ogóle nie miało pojęcia o tym zjawisku. Jeśli jesteś jednym z tych ludzi, powiem ci, dlaczego teraz się dziwisz.
Podstawowy problem z adopcją jest jeden. Ona po prostu nie jest seksowna. Również w znaczeniu literalnym – seksu tam nie ma wcale, nie usuwa się płodów, nie zamraża zarodków i nie ma żadnych gejów. Tym samym wszystkie najciekawsze kwestie, które angażują społeczną uwagę, już na wstępie zostają wygaszone. Zostawiliśmy więc sprawy adopcji ekspertom, jakże często proweniencji chrześcijańskiej, a teraz ze zdumieniem odkrywamy, że słoiczek z miodem wypełniony jest dziegciem. Wow, Polska taka nieprzewidywalna, wieloryby takie ciekawe. A dzieci adoptowane nie.
Podstawowy problem z adopcją jest jeden. Ona po prostu nie jest seksowna. Również w znaczeniu literalnym.
Drugi problem polega zaś na tym, że dyskusja adopcyjna od lat jest specjalistyczna. Biorą w niej udział dyrektorzy ośrodków, pedagodzy, psycholodzy, czasem zrzeszone rodziny zastępcze. Niemal nie ma w niej głosu rodziców adopcyjnych i kandydatów na takich rodziców, praktycznie zawsze pomijany jest głos dorosłych osób adoptowanych. Społeczeństwo nie zajmuje stanowiska poza wygłaszaniem komunałów bazujących na szczątkowej wiedzy, która oscyluje wokół sierot, subiektywnie ustalanego dobra dziecka (każdy kiedyś był dzieckiem, więc czuje się kompetentny) i historii usłyszanych od znajomych znajomych. Reprezentacja jest więc bardzo nierówna, co gorsza przeważa fragmentaryczne spojrzenie na politykę społeczną, czego przejawem jest obecny spór wokół adopcji zagranicznej i drugi – wokół powstających właśnie Standardów Adopcyjnych. Powraca jak bumerang odwieczna zmora polskich sporów rytualnych: zbijamy termometry, aby nie widzieć gorączki oraz wierzymy, że zmiana w obszarze X rozwiąże problem, którego korzenie tkwią przecież w obszarach od A do Z, a nimi nie chcemy się zajmować.
Kilka słów wyjaśnienia o tym, czy naprawdę nie da się odtąd adoptować dziecka inaczej niż przez ośrodek katolicki? Oczywiście, że się da. Zmiana dotyczy wyłącznie adopcji zagranicznej.
Uporządkujmy więc fakty:
Mamy w Polsce dwa rodzaje adopcji: krajową i zagraniczną. Z tej drugiej korzystają obcokrajowcy chcący adoptować polskie dzieci, są to również pary polskie, które wyemigrowały (decyduje miejsce zamieszkania rodziny, w którym będzie ona wychowywać dzieci). Adopcjami krajowymi zajmują się ośrodki publiczne i niepubliczne, świeckie i katolickie.
Adopcjami zagranicznymi natomiast zajmowały się do tej pory trzy ośrodki: dwa publiczne (Publiczny Ośrodek Adopcyjny mieszczący się na ul. Nowogrodzkiej w Warszawie i Krajowy Ośrodek Adopcyjny Towarzystwa Przyjaciół Dzieci z Warszawy) oraz jeden katolicki (Katolicki Ośrodek Adopcyjny mieszczący się na ulicy Grochowskiej w Warszawie).
W tym miejscu ciekawy fakt: Katolicki Ośrodek Adopcyjny z miejsca informował zagranicznych kandydatów na rodziców adopcyjnych, iż preferencje adopcyjne mają pary katolickie (podkreślenie moje):
3.Podstawowe wymagania Ośrodka względem rodziny zagranicznej: (…)
– rozpatrując zgłoszenia rodzin preferujemy w pierwszej kolejności rodziny katolickie, a następnie inne chrześcijańskie;
Pomimo że ośrodek prowadzi adopcje zagraniczne od 1996 roku, zaś kwestia pierwszeństwa par wyznania rzymskokatolickiego nie jest obudowana żadnym przepisem żadnej ustawy, nikt nigdy nie zainterweniował w sprawie tej uznaniowości.
Być może reakcji nie było dlatego, że, no cóż, ostatecznie do wyboru były jeszcze dwa ośrodki państwowe, gdzie kandydaci z zagranicy mogli przystępować do procedury i nikt się ich o wyznanie nie pytał (a przynajmniej niczego od odpowiedzi nie uzależniał). A być może dlatego, że nikogo to w gruncie rzeczy nie obchodziło.
Zmieniło się to w styczniu 2017 roku, kiedy mocą decyzji minister Elżbiety Rafalskiej cofnięto prawo do prowadzenia adopcji zagranicznych dwóm publicznym ośrodkom (ośrodek TPD i ośrodek z Nowogrodzkiej), a na ich miejsce powołano dwa katolickie ośrodki, które odtąd – jako jedyne w kraju – mają prawo procedować adopcje zagraniczne. Jednym jest wspomniany już Katolicki Ośrodek Adopcyjny, którego „Wymagania” zacytowałam wyżej, zaś drugim jest Diecezjalny Ośrodek Adopcyjny z Sosnowca, o którym niewiele można powiedzieć, ponieważ nigdy dotąd nie zajmował się adopcjami zagranicznymi i będzie debiutować w tej roli.
Zmiana jest ogłaszana wielkimi słowami. Padają zdania o tym, że nie powinno się szukać rodzin za granicą, skoro można znaleźć je w Polsce (czy na pewno można?). Podważa poprawność dotychczasowych adopcji zagranicznych, o czym piszę niżej. Zwraca się uwagę na potrzebę ściślejszego monitoringu losów dzieci adoptowanych poza granicami Polski („Resort rodziny zamierza przejąć większą kontrolę nad tym procesem i robić wszystko, by nie wysyłać za granicę polskich obywateli – obiecuje minister Elżbieta Rafalska”).
Przynajmniej ten ostatni postulat jest bardzo słuszny. Nie ma bowiem przepisów, które pozwalałyby na taką kontrolę. Do tej pory ośrodki zawierały umowy dżentelmeńskie z rodzicami adopcyjnymi, zobowiązując ich do przesyłania co rok raportu o rozwoju dziecka i losach rodziny. Dżentelmeńskość polegała na tym, że rodziny były o to uprzejmie proszone. Nawet jeśli się nie wywiązywały z tej obietnicy były już pod jurysdykcją innego kraju, a adopcja była przecież orzeczona, więc strona polska nic nie mogła zrobić. Spodziewalibyśmy się więc, że wraz z ogłaszaniem dobrej zmiany pojawią się przepisy pozwalające na śledzenie losów małoletnich obywateli RP, ale tak się nie stało. Nie zaproponowano żadnej noweli.
Nowe i bezpieczniejsze adopcje zagraniczne mają po prostu być katolickie.
Ta sprawa ma jeszcze jedno tło, które dzięki Pawłowi Passiniemu, synowi Barbary Passini, wieloletniej dyrektorki Krajowego Ośrodka Adopcyjnego TPD, stało się emocjonalne:
Po 27 latach niezwykle trudnej pracy dzieło życia mojej Matki, Barbara Passini i wspaniałych ludzi, którzy go współtworzyli, Krajowy Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy TPD ma przestać istnieć. Teraz będzie już tylko Katolicki Ośrodek. Żyjemy przecież w państwie wyznaniowym.
Nie mogę tu opisywać przykładów niemal niemożliwych adopcji, które przeprowadzili, ale wierzcie, było ich wiele. Dzięki staraniom mojej Matki i jej współpracowników przestano rozdzielać idące do adopcji rodzeństwa. Adopcje zagraniczne zaczęto monitorować aż do pełnoletniości. Udało się udaremnić próby wywożenia dzieci jako dawców narządów. Z tego powodu Mama była ciągana po sądach za zniesławienie tych, którzy brali w tym udział. Wygrała. I przede wszystkim wygrywały dzieci i rodzice. Ale dziś przyszła dobra zmiana. I będzie już tylko Ośrodek Katolicki. Dobra Zmiano! Będziesz się smażyć w piekle!!! Wierz mi!!!
[wpis Pawła Passiniego z 20.01.2017, Facebook]
Ośrodek TPD-owski był pierwszym ośrodkiem, który zajął się adopcjami zagranicznymi. Sięgając głębiej w przeszłość, ośrodki TPD-owskie były również pierwszymi ośrodkami, które zaczęły przeprowadzać adopcje krajowe. Na doświadczeniu TPD i ich praktykach pracowała większość pozostałych ośrodków. I oto w 2017 roku okazuje się, że większą kontrolę nad adopcją zagraniczną zapewni nam diecezjalny ośrodek sosnowiecki, który nie przeprowadził do tej pory żadnej takiej adopcji, aniżeli ośrodek TPD, który przeprowadził ich ponad dwa tysiące czterysta.
Pojawia się wiele ciekawych pytań: w jaki sposób ministerstwo chce zwiększać nadzór nad adopcjami zagranicznymi, skoro nie zaproponowało przepisów kontrolnych, nie mówiąc o ich wprowadzeniu? Jakim cudem ministerstwo doprowadzi do pozostawania dzieci w Polsce, skoro adopcje zagraniczne biorą się właśnie z braku chętnych rodziców w kraju? W jaki sposób bezpieczeństwo adopcji zagranicznych ma zwiększyć powołanie ośrodka bez doświadczenia i likwidacja najstarszego ośrodka procedującego dotąd takie adopcje?
I tu można byłoby owocnie pociągnąć wątek jeremiady nad zamykaniem ośrodka TPD dalej, gdyby nie dość istotna kwestia, którą jednak ministerstwo sygnalizuje, choć od dupy strony: adopcja zagraniczna nie jest najlepszą opcją i należy ją raczej ograniczać, aniżeli wspierać.
Adopcja zagraniczna nie jest najlepszą opcją i należy ją raczej ograniczać, aniżeli wspierać.
Praktykują ją w Europie kraje, o których moglibyśmy powiedzieć, że unosi się za nimi smuga podejrzeń o postkolonialne sentymenty à rebours. Rosja, Ukraina, Rumunia, Bułgaria. Kraje pochodzenia adoptowanych dzieci i liczby adopcji przeprowadzonych przez obywateli USA dają tu ciekawy wgląd w zjawisko [liczby adopcji łącznie na lata 1999-2015]: z Polski w tym okresie adoptowano do USA 1254 dzieci, z Ukrainy 10546, z Bułgarii 2069, ale już z Finlandii dwoje, z Francji siedmioro, z Włoch znów dwoje.
Widać więc, że kraje Europy Zachodniej i Skandynawia są dość zachowawcze w oddawaniu swoich małoletnich obywateli za granicę.
Dlaczego postkolonialne à rebours? Z jednej strony mamy bowiem topos „dobrych państwa z zagranicy”, który w krajach postsowieckich wydaje się wciąż żywy. USA to, wiadomix, perspektywy i możliwości, firmówki NIKE i od zera do milionera, jest szansa dla dziecka adoptowanego, natomiast w Polsce będzie bidul, brak szans i wyrośnie kolejne pokolenie zasiłkowe. To sprawia, że adopcja zagraniczna wciąż jest postrzegana w tych krajach jako szansa na lepszą przyszłość, rozwiązanie bardziej wartościowe niż pozostanie dziecka w kraju rodzimym, którego zaplecze oceniane jest jako gorsze przez jego własnych mieszkańców.
Druga strona medalu jest jednak ciekawsza. O ile amerykański mit można krytycznie wyśmiać (przy okazji polecam świetny dokument Piotra Morawskiego Daddy, I love you o adopcji pięciorga rodzeństwa przez pewną miłą amerykańską parę. Należy jednak koniecznie obejrzeć część drugą Dom nad Missisipi oraz trzecią, Obietnica dzieciństwa, aby poznać finał tej adopcji po latach), o tyle część dotycząca polskich perspektyw pozostaje niestety w mocy. Ponieważ dla polskich dzieci kierowanych do adopcji zagranicznej alternatywą często jest naprawdę dom dziecka, brak szans i zostanie pokoleniem zasiłkowym.
Dlatego spróbuję tu trochę obrać z warstw temat adopcji zagranicznej, co być może uchroni was przed uwikłaniem się w kolejną zero-jedynkową dyskusję na ten temat.
Najpierw kilka faktów: o jakich liczbach mówimy?
Zgodnie z rocznikami statystycznymi GUS przeprowadza się ok. 300-400 adopcji zagranicznych, podczas gdy liczba adopcji krajowych waha się pomiędzy 3000-4000 rocznie. Patrząc w roczniki, widzimy wyraźnie, że proporcje pomiędzy adopcjami krajowymi i zagranicznymi od lat utrzymują się na tym samym poziomie: adopcje zagraniczne stanowią w Polsce ok. 10% wszystkich adopcji.
Kto najczęściej adoptuje?
Ponieważ adopcje zagraniczne są możliwe jedynie w odniesieniu do krajów, które – podobnie jak Polska – są sygnatariuszami Konwencji Haskiej, polskie dzieci najczęściej adoptują Włosi (2015: 177), obywatele USA (2015: 85) i Hiszpanie (2015: 17). Najwięcej adopcji zagranicznych przeprowadzono w 2008 roku (389), najmniej w 2012 (255) [źródło].
Kto jest adoptowany?
Na ten temat brak szczegółowych informacji, co jest skądinąd ciekawe, ponieważ statystyki adopcji krajowych uwzględniają wiek dziecka i rodzaj adopcji (blankietowa, niepełna, przez osobę spokrewnioną, przez opiekuna zastępczego etc.), natomiast w raportach dotyczących adopcji zagranicznych nie podaje się takich danych, a jedynie liczbę adopcji. Do kwestii tajemniczości i tego, jak ta tajemniczość pracuje później w publicznym dyskursie, jeszcze wrócę. Tajemnicza natomiast nie jest kwestia uznania danego dziecka za „nieadoptowalne w kraju” – do adopcji zagranicznej są kierowane wyłącznie dzieci, dla których nie znaleziono rodziców w Polsce (art. 167 ustawy z dnia 9 czerwca 2011 r. o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej). Co zatem oznacza „nieadoptowalność?” Orzeczenie o niepełnosprawności, bycie jednym z kilkorga rodzeństwa, zbyt późny wiek (polskie pary preferują adopcję niemowląt i dzieci w wieku przedszkolnym – im starsze dziecko, tym jego szanse na adopcję maleją).
Kto może adoptować?
Obywatel każdego kraju z podpisaną Konwencją Haską, który spełnia kryteria lokalne (został zakwalifikowany do adopcji przez instytucje własnego kraju) ORAZ kryteria polskie (m.in. niekaralność, akt małżeństwa, wywiad adopcyjny, zaświadczenie o kwalifikacji do adopcji wydane przez instytucję kraju pochodzenia). Ten drugi wymóg jest istotny, ponieważ oznacza on explicite, że wszelkie opowieści o omijaniu w ten sposób polskiego prawa i braku kontroli nad motywacjami / sytuacją życiową kandydatów na rodziców są ssane z brudnego palucha. Natomiast nie jest ssany z palucha fakt braku kontroli nad późniejszymi losami dziecka, jednak – jak już wiemy – Ministerstwo akurat na ten problem nie przedstawiło żadnego pomysłu, poza likwidacją najstarszej placówki zajmującej się takim adopcjami.
Tu warto napisać, dlaczego 12-latek z dysfunkcjami, który nie był w Polsce „adoptowalny” nagle się staje adoptowalny np. w Belgii. Dzieje się tak dlatego, że zagraniczne rodziny adopcyjne zainteresowane polskimi dziećmi mogą liczyć na konkretne wsparcie w swoich krajach: finansowe, merytoryczne i społeczne. To zaś sprawia, że ludzie przestają się bać adopcji dzieci starszych, trudnych i posiadających liczne rodzeństwo, bo wiedzą, że nie zostaną jako rodzina na lodzie – pomoże im gmina, szkoła, znajdzie się bezpłatna opieka dla dzieci, psycholog, specjalistyczna terapia i gminna grupa wsparcia dla rodzin poadopcyjnych. To znacząco wpływa na motywacje adopcyjne rodzin polskich i rodzin zagranicznych, czyniąc je różnymi, bo zbudowano zupełnie odmienne zaplecza systemowe dla takich adopcji.
Zagraniczne rodziny adopcyjne zainteresowane polskimi dziećmi mogą liczyć na konkretne wsparcie w swoich krajach: finansowe, merytoryczne i społeczne.
Wątpliwości
„Kiedy przyjrzeliśmy się szczegółowo, jak do tej pory odbywały się zagraniczne adopcje, okazało się, że nie jest wcale tak, że wysyłane za granicę dzieci są bardzo chore” – przekonuje minister Rafalska.
Liczba dzieci z orzeczeniami o niepełnosprawności, które skierowano do adopcji zagranicznej w ostatnich latach, wahała się na poziomie 20%. Co oznacza dla laików, że dzieci zdrowych było co najmniej 80%, ale wywieziono je za granicę i zerwano więzi kulturowe, czas bić w tarabany. Tymczasem problemem dzieci adopcyjnych nie są orzeczenia o niepełnosprawności, a ich brak pomimo istniejących dysfunkcji.
Dziecko z FAS-em (płodowy zespół poalkoholowy) nie dostanie orzeczenia, ponieważ FAS nie jest kwalifikowany jako niepełnosprawność, mimo iż skutkuje uszkodzeniami neurologicznymi, a te będą mieć różne manifestacje (od zaburzeń czucia poprzez obniżoną sprawność intelektualną, po skłonność do agresji i nadpobudliwości). Inną przezroczystą jednostką jest RAD (zespół zaburzeń więzi, Reactive Attachment Disorder) – również brak orzeczenia o niepełnosprawności, co nie zmienia faktu, że RAD pozostaje głównym straszakiem polskich kandydatów na rodziców adopcyjnych. Znają oni literaturę, ale co ważniejsze – znają relacje innych rodzin adopcyjnych wychowujących dzieci z RAD-em. Nie jest prosto, zespół zaburzeń więzi – w zależności od struktury zaburzenia – może manifestować się kompulsywnym jedzeniem, niezdolnością do nawiązania więzi z rodzicami adopcyjnymi, chronicznymi kłamstwami, brakiem uczuć wyższych, lgnięciem do przypadkowych osób, wzmożonym pobudzeniem i potrzebą ciągłej kontroli otoczenia, skłonnościami do manipulacji, brakiem rozumienia związków przyczynowo-skutkowych, aby wymienić kilka z objawów. RAD jest jednostką klasyfikowaną w systemie ICD-10, ale… nie jest niepełnosprawnością, więc orzeczenia brak.
Im starsze dziecko tym większe ryzyko, że może mieć RAD, w przypadku FAS-u najczęściej brak danych, ponieważ główną wskazówką diagnostyczną jest wiedza o tym, że matka biologiczna piła alkohol w ciąży. Jak łatwo można się domyślić, matki biologiczne zazwyczaj nie podają tej informacji, a po odebraniu praw rodzicielskich tak czy inaczej nie ma z nimi kontaktu.
Dzieci z RAD-em i FAS-em trafiają więc do systemu jako dzieci zdrowe, bo fizycznie faktycznie są zdrowe. Tyle, że w „nieadoptowalności” nie o zdrowie fizyczne chodzi.
Minister zwraca też uwagę, że rozdzielane są rodzeństwa (71% przypadków adopcji zagranicznych), pomimo że polskie prawo zastrzega, iż rodzeństwo powinno być wspólnie umieszczane w pieczy lub w rodzinie adopcyjnej, aby przeciwdziałać rozdzielaniu rodzeństw (Art. 112.8 KRiO).
Najczęstszą odpowiedzią na te wątpliwości, której udziela samo społeczeństwo, jest zachęta do większego altruizmu polskich kandydatów na rodziców adopcyjnych. Niech adoptują rodzeństwa. Niech adoptują dzieci chore, zapobiegając ich wywożeniu za granicę. Kto im broni?
„Dzieci z tego nie będzie”. Anna Gromada o roku z Rodziną 500+
czytaj także
Egoizm
Tak, pary decydujące się na adopcję są egoistyczne w tym sensie, że chcą mieć rodzinę maksymalnie zbliżoną do rodziny biologicznej. Polska struktura adopcyjna jest obecnie taka, że kandydaci na rodziców adopcyjnych rekrutują się głównie z grupy osób bezdzietnych, czytaj: niepłodnych. To właśnie im przez lata wdrukowywano do głów hasła „Jesteś niepłodny? Adoptuj!”, sugerując, że rodzina adopcyjna będzie ekwiwalentem biologicznej. Chcą więc wypełnienia tej społecznej obietnicy. Skoro in vitro jest niemoralne i słyszą o tym od lat z ambon, z trybun sejmowych i z konserwatywnej prasy (a tak czy inaczej coraz większej grupy nie stać na leczenie, bo zlikwidowano program refundacji), to w porządku, mogą adoptować. Ale oni nadal chcą mieć swoje dziecko, a nie realizować ambitny projekt społeczny o nazwie „wyciąganie nastolatka z RAD-u”. Tego właśnie ich nauczyliśmy i takie daliśmy narzędzia. Dlaczego więc teraz żądamy, aby odwrócić paradygmat adopcji?
Tak, pary decydujące się na adopcję są egoistyczne w tym sensie, że chcą mieć rodzinę maksymalnie zbliżoną do rodziny biologicznej.
Rodzice adopcyjni nie mają obecnie żadnej systemowej opieki postadopcyjnej. Jak długo są kandydatami na rodziców, tak długo pozostają w kontakcie z ośrodkiem adopcyjnym i pracującymi tam pedagogami oraz psychologami. Po adopcji to się kończy – od tego momentu są autonomiczną rodziną. Są podejrzenia FAS-u? Szukajcie terapii na własną rękę. Są podejrzenia RAD-u? Na pewno kogoś znajdziecie. Dziecko wymaga terapii i rehabilitacji? Weźcie dodatkową pracę lub pożyczcie pieniądze, bo od momentu orzeczenia adopcji ustaje wszelka finansowa pomoc od państwa. Rodzeństwa nie powinny być rozdzielane? Adoptujcie pięcioro i z dnia na dzień z rodziny dwuosobowej stańcie się siedmioosobową, jakoś sobie poradzicie.
czytaj także
Jak widać, genezą „braku kandydatów krajowych do adopcji dzieci z dysfunkcjami” jest sam kształt systemu pomocy społecznej. Jest to system tchórzliwy, który od lat nie ma odwagi, aby postawić pewne zależności jasno i wyciągnąć z nich wnioski:
1. Powodem problemu z licznymi rodzeństwami jest ten, że nie prowadzimy żadnego krajowego programu profilaktyki: aborcja jest nielegalna, sterylizacja jest nielegalna, antykoncepcja nie jest refundowana i jest na receptę, edukacji seksualnej nie ma, pracownicy pomocy społecznej nie mają ani obowiązku, ani nawet prawa prowadzenia poradnictwa reprodukcyjnego dla swoich klientów (którymi często są rodziny, których dzieci JUŻ trafiły pod opiekę państwa). Nie ma żadnego programu bezpłatnej antykoncepcji dla klientów pomocy społecznej, których najczęściej na antykoncepcję po prostu nie stać. Kolejne dzieci się rodzą, ponieważ dzietność jest często jedynym bogactwem rodzin dysfunkcyjnych, czemu przyglądamy się w milczeniu, mnożąc apele o adopcje licznych rodzeństw.
Z własnej teczki: dwójka dzieci odebranych z powodu skrajnego zaniedbania. Przebywają w pieczy zastępczej. Ich mama jest już w kolejnej ciąży, ma 21 lat, więc należy się spodziewać, że rodzeństwa jeszcze przybędzie. Inny kejs – jedenaścioro dzieci, każde z FAS-em, matka w dwunastej ciąży. Wszystkie dzieci zabrane rodzicom, nietrzeźwiejącym alkoholikom – część w domach pomocy społecznej z uwagi na zaawansowany FAS, część w domach dziecka, trójka w rodzinie zastępczej, dwoje adoptowanych. Naprawdę ktoś poważnie wysunie żądanie adoptowania całej jedenastki przez jedną parę?
2. Adopcja jest formą rodzicielstwa, której nie przysługuje żadna forma pomocy finansowej. Tak, istnieje program 500+, ale jego losy zależą od kolejnych rządów, natomiast dzieci adoptuje się dożywotnio. Adopcja licznego rodzeństwa jest więc opcją dla rentierów. Ilu z nich znacie? Dopóki nie będzie dofinansowania w postaci comiesięcznych zasiłków do adopcji dla par adoptujących rodzeństwa, rodzeństwa będą rozdzielane, bo wymusza to ekonomia.
3. Piecza zastępcza, w której najczęściej lądują rodzeństwa (rodzinne domy dziecka), dzieci z trudnościami (piecza specjalistyczna, pogotowia rodzinne) i dzieci starsze (rodzinne domy dziecka, zawodowe rodziny zastępcze) jest z założenia opieką okresową do czasu uregulowania prawnej sytuacji dziecka. Kiedy sytuacja jest uregulowana, dziecko idzie do adopcji, wraca do rodziny biologicznej bądź trafia do domu dziecka (jeśli nie ma chętnych do adopcji w kraju ani za granicą, a do rodziny biologicznej nie można wrócić).
Często dzieci przebywają w pieczy kilka lat, nawiązują więzi z opiekunami, traktują dom zastępczy jako swój własny, bo jest jedynym, jaki znają. Jednak nie mogą w nim pozostać, ponieważ piecza jest …okresowa, a formę „długoterminowej pieczy zastępczej”, w której dzieci pozostawały do pełnoletności, zlikwidowała Ustawa z 2011 roku. W praktyce oznacza to wyrywanie dzieci z domów zastępczych niezależnie od woli ich opiekunów, którym stawia się ultimatum: albo adoptujecie te dzieci (czego oni nie zrobią z powodów brutalnej ekonomii – nie stać ich na adopcję), albo oddacie je zagranicznej rodzinie / wrócą do domu dziecka.
Ten problem jest bolączką znaną świetnie rodzicom zastępczym i samemu systemowi, ale zamiast propozycji jego rozwiązania (przywrócenie pieczy długoterminowej, dofinansowanie rodzin adopcyjnych) likwiduje się adopcje zagraniczne, dzięki czemu więcej dzieci trafi do domu dziecka, bo i tak nikt ich nie adoptuje w Polsce.
4. Adopcja oznacza również brak zainteresowania dalszymi losami rodziny. O ile opiekun zastępczy może liczyć na swojego koordynatora, często dostaje również superwizora (psycholog), ma prawo do odbywania specjalistycznych i bezpłatnych szkoleń z zakresu umiejętności wychowawczych (oferta przynajmniej w moim mieście jest bogata – do dyspozycji mamy szkolenia z opieki nad dzieckiem z FAS-em, szkolenia w zakresie pracy z dziećmi doświadczającymi przemocy, z dziećmi wykorzystanymi seksualnie i szereg innych) oraz jest otoczony siecią pomocy (jeden telefon dzieli mnie od bezpłatnej konsultacji seksuologicznej, umówienia się na darmową konsultację pod kątem FAS-u, a w ośrodku wczesnej interwencji mam pierwszeństwo jako opiekunka zastępcza), o tyle rodzice adopcyjni nie mają NIC. Od momentu orzeczenia adopcji są sami.
Adopcja oznacza brak zainteresowania dalszymi losami rodziny.
Na ogół zadziała to bez problemu z adoptowanym niemowlęciem, ale już adopcja siedmiolatki po wykorzystaniu seksualnym i bez żadnego systemowego wsparcia poadopcyjnego zakończy się najprawdopodobniej kryzysem w rodzinie. Lepiej więc nie ryzykować i adoptować młodsze dziecko, to elementarne. To powoduje, że przekształcenie pieczy zastępczej w adopcję i utrata całej tej pomocy – która dla mnie jest bezcenna i sprawia, że mam zasoby, aby móc w ogóle pracować z dziećmi – byłaby decyzją idiotyczną. Never ever. Jako rodzic nie dostałabym już żadnego wsparcia. Jako opiekunka zastępcza dostaję je nieprzerwanie, mam cały zespół do dyspozycji i uważam to za superopcję. I ktoś się jeszcze dziwi, czemu nie ma chętnych do adoptowania starszych dzieci z dysfunkcjami? I czemu ludzie chcą adoptować dzieci małe, z których adopcją wiąże się mniejsze ryzyko wystąpienia poważnych problemów, skoro wiedzą z góry, że zostaną z tymi problemami sami – i finansowo, i merytorycznie, i społecznie? Cóż, Belgowie i Włosi nie zostaną sami.
5. Kandydaci na rodziców adopcyjnych to w Polsce najczęściej osoby z doświadczeniem nieudanego leczenia niepłodności. Poranieni. Straumatyzowani. Często po epizodach depresyjnych. Oczywiście bezdzietni, więc bez praktyki wychowawczej, za to z olbrzymim pragnieniem doświadczenia „normalnego rodzicielstwa”: wspólnych wakacji, wigilii, urodzin, całej zwyczajnej codzienności rodziny. Nakłanianie ich do adoptowania dzieci starszych, które wnoszą do rodziny bagaż własnej historii zranień, nadużyć i dysfunkcji, jest postulatem zostawienia dwóch rozbitków na jednej chybotliwej tratwie w nadziei, że miłość doprowadzi do zacumowania w bezpiecznym porcie i zbudowania tam domu. Ten pomysł jest nie tylko nonsensowny, jest przede wszystkim okrutny, a jego faktycznym celem jest rozwiązanie potężnego problemu systemowego siłami rodziców adopcyjnych, którym się w żaden sposób nie pomaga.
Powodem outsourcowania „dzieci trudnych” za granicę jest brak krajowego zaplecza dla rodzin adopcyjnych i – z drugiej strony – bezrefleksyjne traktowanie adopcji jako optymalnego rozwiązania dla dziecka. Z tego drugiego założenia biorą się takie historie, jak ta będąca udziałem znajomej rodziny zastępczej: po 12 latach pobytu w rodzinie zastępczej pracownicy ośrodka adopcyjnego znaleźli dla dziecka rodzinę zagraniczną chętną do adopcji. Tyle że dziecko miało 14 lat i całe swoje świadome życie spędziło w domu opiekunów zastępczych, których nazywało „mamą” i „tatą”. Historia skończyła się dobrze o tyle, że opiekunowie postawili się ostro i poruszyli niebo oraz ziemię, aby zatrzymać córkę w rodzinie. Panie z ośrodka adopcyjnego były wstrząśnięte ich egoizmem, który interpretowały jako odebranie dziewczynce szans na „normalną rodzinę”. Nie zauważyły, że ta normalna rodzina oparta na miłości, więziach i wspólnym domu już istnieje od 12 lat, tyle że nie jest rodziną formalnie, ponieważ dziewczynka nadal nosi własne nazwisko i utrzymuje kontakt z dalszymi krewnymi biologicznymi, w tym z rodzeństwem. Takie historie – a nie jest ich mało – pokazują, jak niebezpieczna bywa fantazja o adopcji jako jedynym dobrym rozwiązaniu dla dziecka.
czytaj także
Brak transparentności w przedstawianiu danych dotyczących adopcji zagranicznej i zawężenie dyskusji na ten temat do grona eksperckiego powoduje, że temat adopcji zagranicznej bardzo łatwo rozgrywać w debacie, ponieważ większość ludzi nie wie, czego dokładnie dotyczy spór. Miotają się pomiędzy oburzeniem (skoro propozycja wychodzi od ministerstwa zarządzanego przez PiS, niemal na pewno jest złym pomysłem), empatią wobec ośrodka TPD, współczuciem dla dzieci i własnymi wizjami adopcji oraz pieczy zastępczej.
Krytycyzm wobec figury „wynarodowiania dzieci” nakładający się na rosnące nastroje nacjonalistyczne sprawia, że poza horyzont myślowy lewicującej części społeczeństwa ucieka dość podstawowa refleksja o tym, że im starsze dziecko, tym całkowita zmiana kultury i języka będzie bardziej problematyczna, co nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem, ale ma wiele wspólnego z fundamentalną empatią wobec dziecka.
Pomyślcie o adopcji więcej niż do tej pory. To fascynujący temat. Warto odebrać go konserwatyzmowi i ponownie osadzić w przestrzeni lewicy, do której przecież powinien ideologicznie przynależeć. W końcu czym jest lewicowa wrażliwość społeczna, jeśli nie uważnością wobec najsłabszych?
***
Anna Krawczak – kulturoznawczyni, od 2008 roku związana ze Stowarzyszeniem na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji NASZ BOCIAN i jego była przewodnicząca. Członkini ESHRE, Fertility Europe i Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego, w ramach którego prowadzi badania nad nowymi technologiami reprodukcyjnymi w perspektywie childhood studies.
Test ukazał się na blogu lemingarnia.blogspot.com