Miasto

Gandy: Miejskie nieużytki, czyli natura w mieście

Deweloperzy najzwyczajniej w świecie chcą zawłaszczyć te przestrzenie. Trudno obronić miasto przed ich wpływem.

Dorota Olko: Zajmujesz się różnymi kwestiami związanymi z przestrzenią miejską. Czy są jakieś rodzaje przestrzeni miejskich albo miejskie zjawiska, które – twoim zdaniem – powinny znaleźć się w orbicie zainteresowań badaczy zajmujących się studiami miejskimi?

Matthew Gandy: Jestem przeciwny wskazywaniu ludziom, co mają badać, na jakie pytania odpowiadać. Ważne jest, żeby świat akademicki był niezależny i autonomiczny. Oczywiście nigdy nie będzie taki w pełni, ale powinien podążać za ciekawością badaczy i pytaniami, jakie sami sobie stawiają.

Jednak bardzo dobrze, jeśli akademia angażuje się w debatę publiczną. Bardzo ciekawym przykładem są tutaj badania Jane Wills z Queen Mary University of London, która jest geografką ekonomiczną i prowadzi badania na temat minimum egzystencji w Londynie. Londyn jest bardzo drogim miastem. Prace Wills wprowadzają do politycznej agendy temat kosztów życia w mieście i zwracają uwagę na to, że problem z utrzymaniem istnieje nawet wśród ludzi, którzy mają pracę. Można znaleźć wiele ciekawych przykładów wpływu prac naukowych na politykę miejską. Problemy z niezależnością pojawiają się natomiast na etapie finansowania.

Coraz częściej korporacje, sponsorując badania, starają się wpływać na formułowanie pytań i programów badawczych.

W jakim stopniu problem ten dotyczy studiów miejskich? Czyj interes może być tutaj zagrożeniem dla niezależności badaczy?

Pracuję w Urban Laboratory UCL (University College London) i my akurat nigdy nie korzystamy z funduszy pochodzących z instytucji, z którymi się nie zgadzamy albo nie wiemy, jakie są ich poglądy (dlatego też nieustająco mamy za mało pieniędzy). Ale np. LSE prowadzi projekt „Cities Programme” z ogromnym finansowaniem Deutsche Banku – miliony funtów, badacze latający po świecie na drogie spotkania. Uważam, że jeśli korzysta się z tak dużych funduszy pochodzących np. z banku, to trudno zachować niezależność programów badawczych. Albo przykład z innej dziedziny, jaką jest polityka energetyczna – tutaj sprzeczne interesy widać jeszcze lepiej. W ramach Bartlett School (UCL) powstało niedawno nowe interdyscyplinarne centrum badawcze – Institute for Sustainable Resources – zajmujące się zrównoważonym wykorzystywaniem zasobów naturalnych. Kontrowersje budzi fakt, że instytut został ufundowany przez koncern wydobywczy. Dla mnie to bardzo ważne, żeby badacze unikali takich skomplikowanych relacji z interesem korporacyjnym.

W swoich badaniach zajmujesz się miejskimi nieużytkami. Skąd zainteresowanie tego typu przestrzeniami?

Myślę, że zawsze byłem nimi zainteresowany, początkowo nieświadomie. Dorastałem w Londynie i jako dziecko bawiłem się w tych pustych przestrzeniach. Być może na głębszym poziomie próbuję wrócić do takiego Londynu, jaki pamiętam z czasów swojego dzieciństwa. Cechą nieużytków jest to, że nie są zaprojektowane w świadomy sposób. Interesuje mnie więc spontaniczna dynamika miejskiej przyrody: nietypowa kombinacja gatunków, nietypowy asamblaż ekologiczny. Jest to dla mnie ciekawe zarówno pod względem estetycznym, jak i naukowym, bo interesuję się miejską bioróżnorodnością. To temat pomijany w dyskursie ochrony środowiska, który ciąży w kierunku tego, co „wiejskie”, „dzikie”, a nie zwraca się uwagi na naturę, która jest wszędzie wokół nas.

Zainteresowanie nieużytkami to nowe zjawisko?

Nie, w trakcie swoich badań znalazłem opracowania na ten temat pochodzące z XVII wieku. W XIX wieku badacze byli zafascynowani roślinami rosnącymi na murach i w ruinach. Więc zainteresowanie tymi przestrzeniami jako ważnymi dla miejskiej ekologii pojawiło się, zanim ekologia została wyodrębniona jako osobna nauka. Interesowano się także tym, jak określone rośliny przystosowują się do miejskiego środowiska. Ale dopiero w XX wieku powstały systematyczne opracowania z zakresu miejskiej botaniki i ekologii.

Istnieje jakaś badawcza, operacyjna definicja nieużytków, która zwracałaby uwagę na określone cechy? Czy chodzi po prostu o te przestrzenie, które intuicyjnie postrzegamy jako nieużytki?

To, co mnie interesuje, to właśnie trudność w kategoryzowaniu takich przestrzeni. Istnieje cały wachlarz słów, których używa się do nazwania tego typu miejsc – słów, które zwracają uwagę na różne ich cechy. Dla mnie ważna jest spontaniczność estetyki i przyrody nieużytków. Z intelektualnego punktu widzenia tworzenie sztywnych definicji jest mało interesujące. Inspiruje mnie m.in. teoria queer, która jest ciekawa przez to, jak upłynnia kategorie i rozróżnienia. Pracowałem nad czymś, co nazwałem queer ecology, żeby zastanowić się, jak teorię queer można odnosić do miejskiej ekologii i używać jej do ponownej refleksji nad istniejącymi kategoriami.

Samo słowo nieużytki – zarówno w języku polskim, jak i angielskim (wasteland) kojarzy się raczej z utylitarnym dyskursem o mieście. Kiedy myślę o nieużytkach, zdaję sobie sprawę, że trudno znaleźć inny język, żeby o nich mówić. Czy jest w ogóle możliwe, żeby rozmawiać o tym w inny sposób? Czy jako badacz masz z tym problem?

Cieszę się, że mogę badać nieużytki jako nieużytki. To się udało, chociaż ludzie ciągle pytają: „Po co? Co jest w tym interesującego?”. W Wielkiej Brytanii, aby podkreślić kulturowe i naukowe znaczenie tych obszarów, zamiast nazywać je „nieużytkami”, coraz częściej określa się je mianem open mosaic habitat. Wprowadza się inne terminy, które mają zwracać uwagę na wartość tych przestrzeni w ich obecnym kształcie. Używanie takich, a nie innych nazw to kwestia wysoce polityczna. Deweloperzy najzwyczajniej w świecie chcą zawłaszczyć te przestrzenie. Trudno obronić miasto przed ich wpływem.

Jaka jest reakcja władz, kiedy badacze zwracają uwagę na nieużytki jako przestrzenie wartościowe estetycznie i ekologicznie? To przecież  myślenie niezgodne z dominującą ideologią maksymalizacji zysków z gruntów.

Ciekawym przykładem jest Berlin. W latach 80. kładziono tam ogromny nacisk na mapowanie i badanie nieużytków miejskich i niektóre z tych przestrzeni były chronione. Zawiązał się sojusz między naukowcami a politykami zajmującymi się ekologią. To zaczęło się dziać, kiedy powstawała niemiecka Partia Zielonych, pod koniec lat 70. i w latach 80. Ale to była tylko bardzo szczególna faza. Berlin jest ważnym przypadkiem, żeby zrozumieć dynamikę przemian w miastach europejskich. Po zjednoczeniu w 1990 roku przepadło wiele cennych, ambitnych idei łączenia przestrzeni zielonych z przestrzeniami nieużytków ze względu na presję deweloperów i zmiany polityczne.

Myślisz, że podobnie może być w Warszawie?

Nie znam Warszawy, ale spacerowałem po mieście, widziałem np. treny położone nad Wisłą. Mam wrażenie, że Warszawa może być w podobnym momencie co Berlin 15 lat temu. Być może podąży ścieżką którejś z części Berlina, nie wiadomo jednak której.

Na pewno kwestie planowania przestrzennego, miejskiej ekologii, przestrzeni zielonych stają się ważniejsze dzięki pojawieniu się nowych perspektyw w debacie o mieście.

Czy wartość nieużytków zawsze polega na tym, że są wolne od ingerencji człowieka? Czy zdarzają się ciekawe przypadki interwencji w przestrzeń „dzikiej miejskiej przyrody”?

W swoich pracach zajmowałem się koncepcjami Gilles’a Cllémenta. Reprezentuje on oryginalne podejście do miejskiego designu. Twierdzi, że należy pozwolić spontanicznej przyrodzie współistnieć z innymi elementami przestrzeni miasta. Cllément zaproponował koncepcję ogrodu w ruchu (jardin en mouvement), funkcjonującego według własnej logiki, przy minimalnej ingerencji człowieka. Odkrył, że w umiarkowanym klimacie co kilka lat zmienia się zestaw roślin i ich umiejscowienie. Zauważył także, jak ważną role pełnią rośliny kwitnące co dwa lata, takie jak dziewanna i naparstnica. Zafascynowało go, jak nieprzewidywalną mozaikę tworzą. W pracach Cllémenta widać napięcie między projektowaniem i brakiem projektowania – to bardzo skomplikowana relacja.

W jakim sensie skomplikowana?

Dobrze widać to na przykładzie High Line w Nowym Jorku. Estetyka miejskich nieużytków została tam intencjonalnie zrekonstruowana. High Line wizualnie przypomina opuszczone przestrzenie, jednak jest miejscem bardzo problematycznym. To nie jest prawdziwa przestrzeń publiczna, raczej quasi-publiczna. Nie widzę strukturalnej różnicy między tym miejscem a hotelowym lobby czy centrum handlowym. Korzystanie z tej przestrzeni jest regulowane przez szereg zasad, niemile widziane osoby mogą zostać natychmiast usunięte, wszystko podlega kontroli.

A czy spotkałeś się z przypadkami intencjonalnego i trwałego włączenia istniejących nieużytków w przestrzeń miejską?

Stało się tak np. w Berlinie – na dawnych terenach kolei powstał park krajobrazowy Südgelände. Jest to park miejskiej przyrody. Fragmenty dzikiej natury zostały tam – w mniejszym lub większym stopniu – zachowane. Ale zawsze jest to interesujące napięcie między projektowaniem i brakiem projektowania. Bo w pewnym momencie zaczynają dominować np. duże drzewa i przestrzeń zamienia się we wtórny obszar leśny. Pojawiają się pytania: czy coś z tym robić? Kiedy interweniować? Jak zarządzać takimi przestrzeniami?

Czy widzisz jakieś tendencje, wzory postępowania z nieużytkami w różnych krajach?

Myślę, że zachodzą tu cykliczne zmiany. Pod koniec XX wieku w związku z dezindustrializacją powstawało więcej takich anomalnych przestrzeni. Wiele pojawiło się także wskutek transformacji postsocjalistycznej w Europie Wschodniej. Istnieje swego rodzaju cykliczna dynamika tworzenia i destrukcji takich przestrzeni. Ale wciąż bardzo rzadko się je zauważa i waloryzuje pozytywnie.

Jak twoim zdaniem naukowa refleksja nad miejską przyrodą, nieużytkami, bioróżnorodnością zmienia myślenie o przestrzeni miejskiej?

Bardzo ciekawym przypadkiem jest Nowy Jork. Możemy tam wyróżnić trzy typy miejskiej przyrody. Po pierwsze, mamy Central Park, który powstał w połowie XIX wieku jako sztuczna przestrzeń, celowo sztuczna, symulakrum.

Wiele ludzi myśli, że Central Park to fragment natury, który został pozostawiony w obrębie miasta. To nieprawda, jego powstanie to skomplikowana inżynieria, to także projekt artystyczny.

Drugi typ miejskiej przyrody to „przyroda wspólnotowa” (community nature), np. ogrody wspólnotowe (commmunity gardens). Puste przestrzenie, np. po pożarach (w 1970. istniał duży problem z pożarami i niszczeniem budynków), są zajmowane przede wszystkim przez biedne społeczności, które tworzą tam ogródki. Trzeci typ miejskiej przyrody to przestrzenie takie jak wspomniany wcześniej, kontrowersyjny High Line. Problem polega na tym, że większość ludzi nie widzi różnicy między tymi miejscami. Central Park, community gardens i High Line wydają się tym samym – miejską przyrodą. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę stojącą za nimi politykę, pochodzenie, implikacje ideologiczne, to są to zupełnie inne przestrzenie. Tak naprawdę tylko community gardens podnoszą jakość przestrzeni miejskiej i przyczyniają się do poprawy samopoczucia mieszkańców.

Dlaczego?

To bardzo ważne miejsca na mapie Nowego Jorku. Społeczności są rzeczywiście zaangażowane w prowadzenie tych ogrodów. Ich wygląd bywa bardzo ciekawy. Zdarza się, że imigranci sadzą tam rośliny rosnące w ich ojczyznach, żeby przypominały im dom. Jest to więc bardzo ciekawe zjawisko również w kontekście pamięci zbiorowej, wielokulturowości. Paradoksalnie jednak ogródki te mogą być pożywką dla procesów gentryfikacji czy dla wzrostu opłat za usługi publiczne. To trochę jak z artystami wkraczającymi na biedne tereny i zakładającymi tam galerie. Jest tutaj ryzyko wytworzenia się cyklu ekologicznej gentryfikacji. Jeśli ludzie nie przyjrzą się tym procesom, dynamice miejskiego rozwoju, bardzo łatwo jest stracić kontrolę nad przestrzenią. 

Matthew Gandy jest profesorem geografii londyńskiego University College, pełnił także funkcję dyrektora UCL Urban Laboratory. Autor i redaktor publikacji: Concrete and clay: reworking nature in New York City (2002), Hydropolis (2006, współredaktor) oraz Urban Constellations (2011, redaktor), a także artykułów publikowanych na łamach „New Left Review”, „IJURR”, „Society and Space” i wielu innych pism. Mocno angażuje się w sprawy lokalnej społeczności dzielnicy Hackney we wschodnim Londynie; jest członkiem Hackney Biodiversity Partnership. W latach 2013-2015 prowadzi działalność naukową w Fundacji Gerdy Henkel na berlińskim Uniwersytecie Sztuki.


W Warszawie gościł na zaproszenie Fundacji Bęc Zmiana w ramach projektu Synchronizacja 2013.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij