Zamiast dyskusji o polityce miasta odbywa się straszenie PiS-em.
7 października w warszawskim barze Studio odbyła się debata referendalna zorganizowana przez „Gazetę Wyborczą”. Do panelu zaproszono Seweryna Blumsztajna (komentatora „GW”), prof. Janusza Czapińskiego (współautora Diagnozy Społecznej), Kingę Dunin (Krytyka Polityczna), Michała Kolanko (portal 300Polityka) oraz Joannę Załuską (Fundacja Batorego, Masz Głos, Masz Wybór). Na sali byli również posłowie Marcin Święcicki (PO) i Ryszard Kalisz, Artur Dębski (Twój Ruch), posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska (PO, potencjalna kandydatka na komisarz Warszawy), warszawscy radni: Krystian Legierski, Sebastian Wierzbicki (SLD), Daniel Łaga (radny dzielnicy Śródmieście, PO). Prowadzili Wojciech Tymowski („Gazeta Stołeczna”) i Grzegorz Lewandowski (bar Studio).
Co ciekawe, obecni zawyczaj licznie na miejskich debatach społecznicy, miejskie aktywistki i osoby po prostu zainteresowane swoim miastem tym razem w większości nie przyszli. Dlaczego? Pewnie dlatego, że wobec zapowiedzianej obecności mainstreamowych politków słusznie przewidzieli straszenie PiS-em zamiast rozmowy o demokracji bezpośredniej i polityce miejskiej. Mimo że tytuł Iść czy nie iść na referendum? zapowiadał dyskusję o roli referendów w kształtowaniu demokracji lokalnej, już na samym początku było wiadomo, że na taką debatę nie ma co liczyć. Szybko zaprzepaścił to Seweryn Blumsztajn, nazywając namawiającą do udziału w referendum Joannę Załuską pożyteczną idiotką. – Dziś mieszkańcy oczekują dialogu i wpływu na decyzje. Głos obywatela jest ważny, trzeba zachęcać do udziału w życiu publicznym – podkreślała przedstawicielka Fundacji Batorego. Ale według Seweryna Blumsztajna i profesora Czapińskiego, kto idzie na referendum, ta/ten nie wie, co robi. Ten ton utrzymał się do końca debaty, co pokazało, że arbitrzy demokracji mają za nic 232 tys. warszawianek i warszawiaków, którzy, niezadowoleni z efektów i sposobu prowadzenia polityki miejskiej przez panią prezydent, postanowili skorzystać z demokratycznej procedury i złożyli podpis pod wnioskiem o jej odwołanie. Widać w opinii Blumsztajna i Czapińskiego takie elementy polityki lokalnej, jak komunikacja miejska, śmieci, zieleń w mieście, stołówki w szkołach czy mieszkania komunalne, są nieważne. A głos niezadowolonych mieszkańców wykorzystujących demokratyczne narzędzia kontroli nad władzą to „święto partyjnej demogogii”.
Już na samym początku dyskusji sala podzieliła się według dwóch linii: po pierwsze, na zwolenników i przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz, po drugie: na osoby, które uznały referendum za narzędzie demokratyczne, i tych o przeciwnym zdaniu. Ten pierwszy podział miał w tym wypadku także aspekt pokoleniowy i genderowy. My dwie, stosunkowe młode dziewczyny związane z ruchami miejskimi i chcące realnego wdrażania mechanizmów demokracji, byłyśmy pouczane przez starszych panów z mentalnym wąsem, którzy albo o tę demokrację walczyli, albo ją badają, więc roszczą sobie prawo do narzucania swojego zdania. Uważają, że to oni mają doświadczanie i po ich stronie stoi racjonalność demokratyczna. Nasze (i innych osób z lewicy) poparcie dla referendum zostało uznane za naiwność i ignorowanie zagrożenia, jakim jest PiS, który w „oczywisty” sposób ma być o wiele gorszy od rządów HGW. Straszenie PiS-em, który liberalny establishment lubi przedstawiać jako „jedyną alternatywę dla PO”, żeby gładko przejść do konkluzji, że dla PO nie ma alternatywy, pokazuje dobitnie, że ci, którzy to robią, o polityce miejskiej i demokracji lokalnej nie mają pojęcia.
Z jednej strony realne linie sporu w mieście, czyli: mieszkańcy i mieszkanki oraz problemy miejskie vs. arbitralna i arogancka władza (która w obliczu groźby referendalnej nagle uczy się słuchać), z drugiej wyimaginowana alternatywa PO vs. PiS.
W czasie całej tej debaty, a potem rozmów kuluarowych, które toczyły się w podobnie genderowo i pokoleniowo zróżnicowanym gronie, przeciwnicy referendum nie mogli zrozumieć, że nasza deklaracja udziału w referendum nie wynika z naiwności, ale z tego, że chcemy innej demokracji. Nie takiej, w której prezydenci i burmistrzowie miast (wspierani przez premiera i kancelarię Prezydenta RP) mogą rządzić niepodzielnie i bez brania pod uwagę głosu mieszkańców przez cztery (albo i więcej) lat swojej kadencji, ale takiej, w której lokalne władze mają świadomość, że ceną za ignorowanie strony społecznej jest groźba odwołania, tak jak obecnie w Warszawie.
Obecny na sali minister Olgierd Dziekoński bronił nowej ustawy prezydenckiej podwyższającej próg frekwencji w przypadku referendów odwoławczych z 3/5 liczby mieszkańców, ktorzy głosowali wyborach samorządowych, do stu procent. Nie widzi, że proponowana zmiana sprawi, że odwołanie władz lokalnych stanie się po prostu niemożliwe (już i tak z powodu wysokiego progu frekwencji w trakcie poprzedniej kadencji tylko 17% referendów było ważnych), a obywatele zostaną pozbawieni ostatniego narzędzia kontroli nad władzą w miastach. Nie chce dostrzec, że brak możliwości odwołania, a chociażby rzeczywistej groźby przeprowadzenia referendum, przy jednoczesnym braku ograniczenia liczby sprawowanych przez prezydentów kadencji (a standardem przy wyborach bezpośrednich w systemach demokratycznych jest ograniczenie do dwóch kadencji) będzie przyzwoleniem na ignorowanie głosu mieszkańców oraz doprowadzi do zabetonowania lokalnych scen politycznych i tworzenia prezydenckich lenn feudalnych. Nie widzi, że to rozwiązanie sankcjonuje patolgiczne sytuacje, kiedy na sukces wyborczy sprawującego często już i czwartą kadencję prezydenta pracuje cały urząd miasta, a po wygranej kampanii może on spokojnie przez najbliższe 4 lata ignorować mieszkanki i mieszkańców.
Warszawskie referendum to sprawa nie tylko lokalna. I to nie dlatego, że w kampanię tak mocno włączył się PiS. To sprawa ogólnopolska, bo jest sprzeciwem wobec arogancji polityków.
Tę arogancję słychać było w wypowiedzi prezydenta Komorowskiego, kiedy zniechęcał do pójścia na referendum warszawskie, choć komentując kwietniowe odwołanie prezydenta Elbląga Grzegorza Nowaczyka z PO, sam uznał to za „swoistą karę za arogancję poprzedniego układu władzy”, ponieważ „opinia publiczna zareagowała na różne zjawiska patologii, które tam były widoczne”. Podobnie obraźliwe dla mieszkanek i mieszkańców Warszawy były słowa premiera Tuska, który w pewnym momencie zasugerował, że nawet jeśli Hanna Gronkiewicz-Waltz zostanie odwołana, to i tak powoła ją na stanowisko komisarza, czy wiele wypowiedzi burmistrzów i prezydentów miast, gdzie demokratyczne protesty były traktowane jako niewarte uwagi akcje albo zamach na demokrację.
Udział w referendum, tak jak protesty i strajki, to nasze demokratyczne prawo, z którego w najbliższą niedzielę zamierzamy skorzystać.
Czytaj także:
Krzysztof Cibor, Odzyskajmy to referendum!
Kinga Dunin, Drzwi szeroko zamknięte
Witold Mrozek: Kto ma prawo głosować w Warszawie
Adam Ostolski, Referendum poprawia słuch władzy
Joanna Erbel, Miejska demokracja za 7 milionów
Agnieszka Ziółkowska, Demokracja bezpośrednia jako źródło cierpień
Agnieszka Ziółkowska, Ostatnie referendum?