Bohaterki „Podróżniczek” odważyły się na ucieczkę z patriarchalnego, wiktoriańskiego świata, w którym kobieta miała ładnie pachnieć i omdlewać.
Czym różni się literatura podróżnicza, ta, którą kiedyś czytałam, przyświecając sobie latarką pod kołdrą, od tej dzisiejszej – która przeważnie mnie nudzi, a w najlepszym razie potrafię ją docenić? Docenić, ale nie tak, żeby zarwać noc. Może tym, że kiedyś nie odróżniałam postaci fikcyjnych od prawdziwych i było mi wszystko jedno, czy to Nansen, Amundsen, czy kapitan Nemo; kapitan Cook czy chłopcy na „Umrzyka Skrzyni” i butelka rumu; Dr. Livingstone, I presume? czy Tomek w Krainie Kangurów; Staś i Nel czy Gordon. Była to po prostu przygodowa literatura, której bohaterowie, pokonując niezwykłe trudności, dokonywali niezwykłych odkryć, a po drodze mieli niezwykłe przygody. Współczesne reportaże miewają mniej lub bardziej wyraźnego narratora, ale nie mają prawdziwego bohatera, a zazwyczaj mocno narcystyczny gatunek „hej, hej, opowiem wam, gdzie byłem i co widziałem”, często bywa nieznośny. No i nie ma już co odkrywać i zdobywać, a na wyprawę wyrusza się taksówką z hotelu.
Niestety, jest też inna odpowiedź – różni je od siebie pół wieku, przez które zdążyłam wyrosnąć z takich książek. A także nabrać do nich dystansu. Ważnym punktem zwrotnym okazało się Zielone piekło Raymonda Maufrais’a, dziennik z bezsensownej wyprawy do dżungli Gujany Francuskiej znaleziony po śmierci autora z głodu i wyczerpania. Realizm zwyciężył przygodę, dziś też trudno byłoby mi nie zauważyć rasizmu i związku tych książek z kolonializmem.
Łowienie zwierząt do ogrodów zoologicznych też nie wydaje mi się już takie fajne.
Może dlatego Podróżniczki Wolfa Kielicha długo czekały na swoją kolej, a zajrzałam do nich tylko po to, żeby obejrzeć stare fotografie. Jednak zaczęłam czytać i poczułam się jak za dawnych czasów. Tylko czemu te trzynaście biografii XIX-wiecznych podróżniczek jest takie krótkie? Przynajmniej o niektórych z nich chciałabym przeczytać dużo więcej. O Mary Slesorr, która prawie całe życie spędziła z plemieniem kanibali. O Daisy Bates, której Aborygeni przekazali swoje plemienne totemy, a Radcliffe-Brown okradł ją z jej pracy. Przez lata mieszkała z nimi, w zasznurowanym gorsecie i białych bluzkach. Jak to możliwe? Bliższa jest mi Slesorr, o której plotkowano, że kąpie się nago z Murzynami. Nie były one przeciwniczkami kolonializmu, sądziły jednak, że należy zrozumieć i uszanować inne kultury, bo tam gdzie inni widzieli dzikich one widziały odmienność kulturową. Uważały, że zmiany wprowadzać należy powoli, łagodząc jedynie najokrutniejsze obyczaje – kanibalizm, biczowanie na śmierć niewiernych żon. Jeśli nawracać to na ogólną idee chrześcijaństwa, a nie obce rytuały. Albo niestrudzona Kate Marsden próbująca pomóc chorym na trąd w syberyjskiej tajdze, a przy okazji odwiedzająca wszystkie więzienia, aby obdarować więźniów bibliami. Najbardziej jednak zafascynowała mnie Alexandra David-Nêel – diva operetkowa, która zakochała się buddyzmie tybetańskim. Spędziła lata w rozmaitych klasztorach, została laminą, dotarła przez góry do zamkniętego Tybetu i Lhasy. Wędrowała w stroju tybetańskim z młodym mnichem, którego w końcu zaadoptowała.
Nie wszystkie z nich były równie sympatyczne, zdarzały się snobki i rasistki, mitomanki. Nina Mazuchelli podróżowała po Himalajach na fotelu przytroczonym do pleców kulisa.
I jeszcze jedno. Te niezwykłe podróżniczki, oprócz egzotycznych wypraw, odważyły się na coś więcej, na ucieczkę z patriarchalnego, wiktoriańskiego świata, w którym kobieta miała ładnie pachnieć i omdlewać oraz zachowywać się skromnie. Wiele z nich wyjeżdżało „dla zdrowia”, dręczonych migrenami, bólami kręgosłupa, nerwicami i inna psychosomatyką, by odzyskać siły przedzierając się przez dżunglę, która mniej im szkodziła od własnego społeczeństwa. Poza jedną nie były feministkami, choć zwracały uwagę na nierówności nie tylko w odwiedzanych krainach, niektóre wręcz emancypantek nie lubiły. Jedna natomiast twierdziła, że najpierw trzeba pomóc Czarnym, a kobiety muszą poczekać. Dość nietypowe jak na owe czasy były ich relacje z mężczyznami. Moja ulubiona David wyszła za mąż, by po pięciu dniach opuścić męża, który do końca życia ją utrzymywał. Żyły bez ślubu, często z młodszymi partnerami. Podróżowały z mężami, którzy im towarzyszyli, a nie odwrotnie. Nikogo nie zabijały, za to niektóre z nich zginęły. Na przykład kobieta, która marzyła o spotkaniu Tuaregów i doczekała się, ale skończyło się to dla niej tragicznie. Nie polowały namiętnie, choć jedna z bohaterek próbowała złapać krokodyla na hak z przynętą z wnętrzności kozy. Nie udało się.
Wracając jednak do początkowego pytania. W Podróżniczkach odnalazłam smak dzieciństwa, nadrabiając wreszcie brak, który wtedy nie był dla mnie oczywisty. Brak kobiet, poza Nel, której oczy wciąż się pociły, czy inną Sally wymagającą nieustannie ratowania. I może stąd ta przyjemność, ale chyba nie tylko.
Wolf Kielich Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie stepy, WAB, Warszawa 2013