Skąd oni na to wszystko wezmą pieniądze? Na 500+, mieszkania+, wcześniejsze emerytury, obronę terytorialną i Świątynię Opatrzności Bożej?
Uszczelnią system podatkowy, zwalczą optymalizacje i karuzele VAT-owskie – to wersja oficjalna. Wygrają w totolotka albo wydrukują – to złośliwi wrogowie obecnej władzy. Wreszcie, podwyższą – jawnie lub skrycie – podatki tak, by ściągnąć pieniądze z lepiej zarabiających. Tak mówili „realiści”, zwolennicy bądź przeciwnicy tego rządu, z jawnym oburzeniem („i jeszcze nas wszystkich okradną”) bądź skrywaną satysfakcją („jedno dobre, co ten PiS zrobi, to podwyższy podatki najbogatszym”). Tak czy inaczej, w tej ostatniej opcji zdawała się mieścić zapowiadana przez kilka miesięcy wielka reforma podatkowa, zakładająca wprowadzenie „jednolitej daniny”, łączącej składkę ZUS z podatkiem dochodowym, która miała objąć (większą) progresją i PIT, i dotychczas liniową (a de facto degresywną, ze względu na górny próg podstawy odprowadzania) składkę emerytalną. Miało być tyle samo podatków, tylko rozłożonych sprawiedliwiej – całkiem sensowny postulat w kraju, gdzie relatywny klin podatkowy rośnie wraz ze spadkiem dochodów.
Eksperci wskazywali jednak, że zapowiadana reforma oznacza tak wielki wysiłek organizacyjny i administracyjny, tak wielkie koszty budowy nowej infrastruktury fiskalnej i tak wielki chaos przy wdrażaniu zmian – że gra byłaby niewarta świeczki, gdyby nie miała na celu podwyższenia wpływów do budżetu, jakkolwiek stanowczo rząd by temu zaprzeczał. Kolejni wskazywali, że to w sumie dobrze, bo podatki podnieść w Polsce trzeba, najlepiej tym najzamożniejszym. Jeszcze inni dodawali, że większa progresja to dobra rzecz, a wydatki czymś trzeba sfinansować, ale akurat „jednolita danina” to reforma tak skomplikowana, że państwo się na niej wyłoży – bo lepiej podwyższyć progresję składki ZUS i zlikwidować liniowy PIT dla samo zatrudnionych.
Rząd właśnie rozwiał wszystkie te wątpliwości – reformy nie będzie. Biorąc pod uwagę wszystkie kontrowersje i spodziewane koszty wdrażania, można powiedzieć, że to w sumie dobrze, a rząd tym razem uległ racjonalnej krytyce. Kłopot w tym, że nawet jeśli rząd ma rację, to z zupełnie niewłaściwych powodów. I, niestety, w tym wypadku ma to duże znaczenie.
Nawet jeśli rząd ma rację, to z zupełnie niewłaściwych powodów.
Uzasadnienie rezygnacji z reformy brzmiało bowiem tak: „praca przedsiębiorców wiąże się z licznymi ryzykami oraz niepewnością i nie można jej porównywać do aktywności zawodowej w formie np. umowy o pracę”. Z tymi przedsiębiorcami oczywiście różnie bywa: wielu faktycznie ledwo dyszy i miewa kłopoty z płynnością, fiskus gnębi małych, a odpuszcza dużym, nie wspominając o tym, że wielu z nich przedsiębiorcami zostało z musu. Z drugiej strony liniowy PIT dla samozatrudnionych w wielu przypadkach woła o pomstę do nieba, bo stanowi po prostu formę ucieczki od progresywnej daniny publicznej.
Wygląda więc na to, że właśnie o liniowy PIT się rozeszło – ten sam, dzięki któremu zamożni menadżerowie płacą tyle samo, co ich sekretarki i szoferzy (a nieraz, relatywnie rzecz biorąc, mniej), a także o „skokowy” wzrost podatków dla dużych przedsiębiorców. Prawo i Sprawiedliwość, przez wolnorynkowych wrogów, ale i przez „towarzyszy podróży” z lewicy widziane bywa jako partia pobożnych (a właściwie klerykalnych) socjałów, okazuje się partią gotową wydawać pieniądze „w dół” (bo duża część środków z programu Rodzina 500+ niewątpliwie do ubogich rodzin trafiła), ale już niekoniecznie ściągać je „z góry”. A na łączeniu obu tych wątków – jakie to banalne – polega nakierowana na sprawiedliwość społeczną redystrybucja. Teraz więc albo PiS ściągnie te pieniądze skądinąd (VAT?), zacznie ciąć wydatki (służba zdrowia?), przerzuci je na samorządy (szkolnictwo?) albo dość szybko doprowadzi do katastrofy. Dodajmy, że cud rozmnożenia wpływów budżetowych za sprawą wzrostu jest dziś równie prawdopodobny jak wygrana w totolotka, a wyżej wymienione instrumenty „kupowania czasu” raczej koniunkturze nie pomogą.
czytaj także
Zapowiadana reforma podatków w kierunku „jednolitej daniny” miała wiele wad i niosła wiele ryzyk, zaś pożądany między innymi przez lewicę cel – bardziej sprawiedliwe, czyli bardziej progresywne podatki i składki – można by uzyskać prostszymi metodami i mniejszym wysiłkiem państwa. Rzecz w tym, że wycofując się ze swych planów, rząd PiS bynajmniej nie wylewa dziecka z kąpielą – bo to wcale nie kąpiel (komplikacje administracyjne i spodziewane trudności) stanęła na przeszkodzie, ale samo dziecko (progresja i zwiększenie obciążeń dla lepiej zarabiających), do którego wicepremier Morawiecki (wspierany przez Jarosława Gowina i Piotra Glińskiego) wyraźnie nie miał ochoty się przyznać.