Pomysł Morawieckiego ma potencjał, by głęboko okaleczyć polską gospodarkę i po wsze czasy przywiązać ją do peryferyjnego położenia, z którego sam premier obiecywał Polskę wyrwać.
To nie były czcze przechwałki. Morawiecki zapowiadał przed kilkoma miesiącami, że zamieni Polskę w jedną wielką Specjalną Strefę Ekonomiczną i jak zapowiadał, tak zrobił. Właśnie na posiedzeniu rządu „klepnięto” wstępny projekt i trudno się spodziewać, by coś powstrzymało jego wdrożenie. Sprawa raczej nie zelektryzuje społeczeństwa tak, jak zamach na sądy czy pomysł zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Opozycyjne media nie będą się o tym rozpisywać, część z nich po cichu nawet może pomysłowi przyklasnąć. Informacja o sprawie przebiegła w mediach niemal niezauważona.
A reakcji wymaga to zdecydowanie, ponieważ ważą się tu gospodarczego losy naszego kraju na dekady wprzód. Pomysł Morawieckiego ma potencjał, by głęboko okaleczyć polską gospodarkę i po wsze czasy przywiązać ją do peryferyjnego położenia, z którego sam premier, jeszcze jako minister, obiecywał Polskę wyrwać.
czytaj także
O szkodliwości Specjalnych Stref Ekonomicznych napisano już mnóstwo, dlatego przypomnę o tym tylko pokrótce. Powstały w 1994 roku jako metoda walki z bezrobociem. Na terenach zamieszkałych przez wiele osób bez pracy proponowano inwestorom ulgi podatkowe lub dopłaty do inwestycji w zamian za stworzenie nowych miejsc pracy w regionie.
SSE bardzo szybko okazały się niewypałem. Miejsc pracy tworzyły niewiele i mizernej jakości, zapewniając jednocześnie ograniczone wpływy do państwowej kasy, bo ulgi podatkowe przyznawano w nich na 10, a czasem nawet i 15 lat. Im dłużej istniały, tym bardziej stawały się po prostu upokarzającym symbolem krótkowzroczności kolejnych rządów i siły lobbingu zagranicznych gigantów – coraz częściej ich granice wytyczano po prostu tam, gdzie akurat fabrykę postawić chciał jakiś zachodni koncern. Jak wyliczyła Fundacja Kaleckiego, budżet państwa w latach 2010–2012 stracił w ulgach podatkowych średnio 139 tys. zł w przeliczeniu na jedno miejsce pracy. Co dostaliśmy w zamian? Głównie montownie zatrudniające garstkę osób na bieda-stanowiskach i produkujące towary, które nawet nie trafiały na polski rynek.
czytaj także
Decyzja o przedłużenia ich istnienia o 13 lat (!), którą podjął rząd PO–PSL w 2013 roku, była więc sporym zaskoczeniem. A jednak Morawiecki postanowił zawstydzić poprzedników i zdecydował, że nie tylko pozwoli strefom trwać w najlepsze, ale rozciągnie je na absolutnie całą (!) Polskę – dotychczas było to marne 0,08 proc. powierzchni kraju.
Tonący brzytwy się chwyta
Decyzja może być podyktowana desperacją. Co prawda PKB rośnie w niezłym tempie, ale nie wszystkie wskaźniki rokują tak dobrze na przyszłość. Rząd nie jest w stanie zmusić przedsiębiorców do inwestowania, mimo że na ich kontach zalegają miliardy, sam też niespecjalnie jest w stanie napędzić gospodarkę własnymi wydatkami. Obecnie polski wzrost opiera się więc głównie na konsumpcji i bezpośrednich inwestycjach zagranicznych. Pierwszy czynnik to podstawa wzrostu mocno nietrwała, do tego częściowo bierze się dziś z efektu działania programu 500 +, który powoli będzie się wyczerpywał. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko zachęcać zagraniczne firmy do jak największego inwestowania w kraju. W tej formie będzie to jednak wzrost pusty, który ani nie wygeneruje faktycznej poprawy jakości życia, ani nie zasili państwowej kasy, którą rząd na taką poprawę mógłby wydać.
Cała Polska będzie dyskontem
Rząd przekonuje, że otwiera się w ten sposób na polskie małe i średnie przedsiębiorstwa. Nie mówi, co dokładnie ma na myśli i trudno w te słowa uwierzyć, bo do tej pory SSE były głównie narzędziem tworzenia przewagi kapitału zagranicznego nad polskim. Ponad 80 proc. pomocy w strefach trafiało do firm zagranicznych i trudno sobie wyobrazić, by teraz miało być inaczej.
Sytuacja w Polsce zacznie więc przypominać tę, gdy w jakieś okolicy otwiera się dyskont dużej sieci. Kapitał, który za nim stoi, pozwala mu być bezkonkurencyjnym w wyścigu cenowym. Wykańcza więc powoli wszystkie małe i duże sklepiki w okolicy stając się jednocześnie jedynym punktem sprzedaży i miejscem zatrudnienia (które oferuje oczywiście martwe zarobki. Od tej pory może dowolnie dyktować warunki, a zyski z tego przedsięwzięcia natychmiast wyjeżdżają za granicę. Państwo już teraz ledwo ściąga z takich sieci jakiekolwiek podatki, po reformie będzie ściągał ich jeszcze mniej. Dodatkowo pomysł Morawieckiego mechanizm ten przeniesie na wszystkie możliwe sektory gospodarki. Teoretycznie dofinansowanie mają dostać tylko te inwestycje, które zgodne będą ze strategią opisaną w Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, ale pod tak opisany plan będzie można podpiąć właściwie wszystko – od budowy statków kosmicznych po montaż łopat.
Najgorsze jest to, że rozwiązanie to zakuje w kajdany ten i wszystkie następne rządy. Ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie premiera, który zerwie podpisaną na 15 lat umowę z wielkim zagranicznym koncernem? Całkowite wycofanie tego prawa po uchwaleniu też jest trudne do wyobrażenia. Za każdym razem będzie spotykało się ze zjednoczonym oporem lobby wszystkich obecnych w Polsce światowych gigantów. Na zawsze przykuje to więc Polskę do jej obecnej pozycji poddostawcy bogatych.
Singapur Zachodu
Morawiecki z Kaczyńskim budują w Polsce ustrój, który powoli dryfuje ku malutkiej wysepce w Południowo-Wschodniej Azji. Singapur to kraj jawnie autorytarny, ograniczający swobody demokratyczne i obywatelskie. Jest to zarazem kraj hołubiony przez resztę świata i często wskazywany jako czempion udanych gospodarczych przemian. Zapewnia on bowiem niemal zupełną samowolkę światowej finansjerze i wielkim korporacjom. Żaden kraj na Zachodzie nie będzie krytykował rządu, który pozwala jego przedsiębiorstwom zarabiać miliardy dolarów. Przywódcy PiS najwyraźniej taką właśnie mają receptę na poprawę pozycji Polski na świecie – samowolka dla zagranicznego biznesu w zamian za autonomię w działaniach wewnętrznych. Dość zaskakujące po tylu okrzykach o budowaniu gospodarki narodowej.