Pewne jest, że nie będzie w nim związków zawodowych.
Rozwój dynamiczny, ale odpowiedzialny, wzrost gospodarczy szybki, ale przy zachowaniu spójności społecznej, polityka państwa ambitna, ale przy zachowaniu równowagi makroekonomicznej. Zamiast logiki „polaryzacyjno-dyfuzyjnej” (dosypmy bogatym, to skapnie też biednym, jak w programie Michała Boniego), wsparcie dla słabszych regionów. Do tego nowa polityka przemysłowa, planowanie przestrzenne, koordynacja inwestycji pod kątem celów rozwojowych – zamiast aquaparków na zasadzie „byle wydać” (środki unijne w terminie). Czego tu nie ma!
Plan Morawieckiego (a konkretnie założenia do Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju) liczy 129 stron – to nie są już tylko slajdy w Power Poincie. Sporo w nim żargonu, detale mieszają się z ogólnikami, ale całość niewątpliwie składa się na dość spójną wizję rozwoju. Na ile realną, na ile zbieżną z praktyką polityczną PiS, na ile wreszcie wiarygodną pod względem finansowania – to osobna sprawa; każdy rozdział wymagałby zapewne odrębnej analizy. W oczy rzuca się jednak pewien brak. Można powiedzieć, brak rażący w kontekście postawionej na początku (i mało kontrowersyjnej) diagnozy o wyczerpaniu modelu rozwoju opartego na produkcji niskokosztowej. W Planie Morawieckiego w ogóle nie miejsca dla pracowników, zwłaszcza tych zorganizowanych, ani praw pracowniczych. Praca, owszem, jako czynnik wzrostu (a nawet spójności społecznej) się liczy, ale jako czynnik, a nie wartość właśnie. Co innego przedsiębiorczość, odmieniana przez wszystkie przypadki.
Cały ten przechył w stronę pracodawcy to coś więcej niż koncesja na rzecz rynków międzynarodowych (które minister Morawiecki próbuje za wszelką cenę „uspokoić”) czy efekt zanurzenia autorów raportu w korporacyjnym języku. Spójrzmy bowiem na konkrety. Pracodawcom (a szerzej: przedsiębiorcom) Ministerstwo Rozwoju obiecuje silny samorząd gospodarczy: izby przemysłowo-handlowe mają w przyszłości nie tylko koordynować współpracę różnych sektorów biznesu, ale nawet przejmować część zadań dziś przeznaczonych administracji. Może to nie jest zły pomysł, może reprezentację interesów gospodarczych warto ucywilizować, a model korporatystyczny sprawdził się już w niejednym kraju…
Kłopot w tym, że w planie ministra rozwoju pojęcie „związki zawodowe” nie pada ani razu. „Partnerzy społeczni”, może dwa razy, w bardzo ogólnych kontekstach. A zatem: reprezentacja interesów gospodarczych tak – pod warunkiem, że będą to interesy pracodawców i samozatrudnionych.
To pominięcie (zwłaszcza zorganizowanych) pracowników jest dziwne o tyle, że autorzy wizji przebudowy naszej gospodarki wskazują jako problem rozdrobnienie polskich przedsiębiorstw, których zbyt mała skala nie pozwala na ambitne (zwłaszcza innowacyjne) projekty inwestycyjne, nie daje szans na ekspansję zagraniczną, a najmniejszych skazuje na ciągły strach przed utratą płynności. Skoro duzi mają się stać narodowymi czempionami, średniacy dużymi, a mali organizować się wokół tych większych – zbiorowa organizacja pracy wydawałaby się oczywistością. Szczególnie, że także dla ekspertów Morawieckiego stabilne, a nie śmieciowe zatrudnienie jest normą; oddajmy bowiem autorom sprawiedliwość, że na przekór nadwiślańskim liberałom „elastyczność” rozumieją nowocześnie, tzn. jako dostosowywanie czasu pracy do potrzeb, ale w ramach stałego zatrudnienia. Inna rzecz, że do takiego podejścia chcą pracodawców zachęcać, nie podając żadnych szczegółów.
Idąc dalej, priorytety podatkowe, dość ogólnikowo zarysowane w omawianym dokumencie sugerują, że obecny model silnego obciążenia nisko płatnej pracy i stosunkowo słabego innych źródeł dochodów może się utrzymać. Co prawda, zapowiedziom ze strony rządu na temat jednolitej daniny towarzyszą deklaracje większej progresji, z samego planu Morawieckiego nic takiego jednak nie wynika. Poza „uszczelnieniem” systemu podatkowego mowa tu głównie o „ulgach podatkowych dla przedsiębiorców angażujących się w działalność badawczo-rozwojową”, „korzystniejszym opodatkowaniu aportu własności intelektualnej i przemysłowej”, oczywiście usprawnieniu administracji i uproszczeniu systemu podatkowego, a z konkretów: o obniżeniu stawki CIT do 15 procent dla przedsiębiorstw mikro i małych (dla firm o rocznym przychodzie ze sprzedaży do 1,2 miliona euro).
Podatek od dochodów przedsiębiorstw i tak jest w Polsce niski, a bardziej problematyczna od stawki – zwłaszcza dla małych firm – jest związana z nim papierologia, na co autorzy Strategii zwracają zresztą uwagę. Należy jednocześnie postawić pytanie, kto swoimi daninami zrównoważy utracone korzyści dla budżetu. Doświadczenia pokazują, że wpływy podatkowe przy obniżce stawki mogą wzrosnąć tylko wówczas, jeśli stawka wyjściowa była dość wysoka i radykalnie się ją zmniejszy – wtedy już przedsiębiorcom nie opłaca się pozostawać w szarej strefie; taki manewr udał się bodaj wyłącznie Grzegorzowi Kołodce. Konkludując: za obniżkę CIT dla 400 tysięcy firm ktoś będzie musiał zapłacić. I raczej nie będą to rentierzy, skoro o zachętach do oszczędzania kapitału czytamy w Strategii co kilka stron. Pozostaną więc konsumenci (VAT!) i właśnie pracownicy, bo ktoś przecież spójnościowy wymiar planu Morawieckiego sfinansować musi.
Choć przy miejscach pracy czytamy zazwyczaj, że mają być „stabilne” i „dobrze płatne”, niepokojąco łagodnie obchodzi się Ministerstwo Rozwoju ze Specjalnymi Strefami Ekonomicznymi.
Biorąc pod uwagę skalę patologii w nich obecnych (od nieobowiązywania kodeksu pracy przez nędzne płace po niepłacenie lokalnych podatków), trudno uwierzyć, by samo „przeformułowanie kryteriów wsparcia w ramach SSE (np. inwestycje w działania badawczo-rozwojowe i innowacyjne, wykwalifikowane miejsca pracy), celem poprawy jakości i trwałości inwestycji oraz stymulowania współpracy i specjalizacji firm działających w strefach” wystarczyło, by ucywilizować tę najbardziej chyba śmieciową formą nadwiślańskiego kapitalizmu.
Strategia napomyka o wyzwaniach strukturalnych dla świata pracy – tzw. przemysł 4.0 czy „internet rzeczy” na całym świecie budzą obawy o przyszłość wielu profesji typowych dla klasy średniej. Z drugiej strony autorzy sporo piszą o negatywnych trendach demograficznych i przyszłym zaburzeniu proporcji między beneficjentami świadczeń emerytalnych a pracującymi. Wyjście z tego dylematu stanowić ma „biała” (ochrona zdrowia) i „srebrna” (usługi dla seniorów) gospodarka, a także „usługi czasu wolnego”. I w sensie funkcjonalnym wszystko się zgadza – będą potrzeby (popyt na nowe usługi), będzie podaż (zwolniona część miejsc pracy). Problem w tym, że kwestie tego kto, za co i z czego ma płacić, znajdują odpowiedzi tyleż ogólne, co dla świata pracy problematyczne.
Choć bowiem wymienianym celem Strategii jest „ograniczenie wykluczenia społecznego i ubóstwa oraz powstawania wszelkiego rodzaju nierówności społecznych”, sugerowanym rozwiązaniem jest nie tyle zmniejszanie różnic dochodowych z pracy (czyli tzw. predystrybucja), ile upowszechnianie akcjonariatu pracowniczego i w ogóle własności kapitału, która (w założeniu koniecznie) malejące dochody z pracy uzupełniać ma dochodami z kapitału. A zatem – społeczeństwo przedsiębiorców i drobnych rentierów? Brzmi z pozoru sensownie jako odpowiedź na powszechny „kryzys pracy”, a zwłaszcza „kryzys dochodów z pracy”, zdiagnozowany między innymi przez Piketty’ego. Rzecz w tym, że przecież podział dochodów z kapitału na świecie rozwarstwia się jeszcze szybciej niż podział dochodów z pracy, a deklarowane przez autorów „znoszenie barier w rozwoju poszczególnych segmentów rynku i instrumentów finansowych” sugeruje drogę w stronę realnego „kapitalizmu kasyna” a nie utopii społeczeństwa dobrych inwestorów-ciułaczy.
Ktoś powie, że przecież realnie wykonane posunięcia rządu PiS (minimalna stawka godzinowa czy wzmocnienie Państwowej Inspekcji Pracy) z czasem podwyższą właśnie udział dochodów z pracy w PKB. Pytanie brzmi, jak długo uda się utrzymać korzystne dla pracowników tendencje bez silnej i w miarę powszechnej reprezentacji pracowniczych interesów? O której, powtórzmy, autorzy Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju się nawet nie zająknęli?
Autorzy raportu nie są wyjętymi z formaliny zwolennikami ekonomii podażowej.
Wiedzą, że niskie płace są antyrozwojowe, wspominają nawet „pracujących ubogich” jako grupę szczególnie (obok niepełnosprawnych i rodzin wielodzietnych) zagrożoną degradacją. Wiedzą również, że dla inwestycji kluczowy jest popyt: pisząc np. o start-upach wychodzą poza mantry o potrzebie zwolnienia młodych-zdolnych z płacenia składek i postulują – w duchu Przedsiębiorczego państwa Mariany Mazzucatto – stworzenie rynku zamówień publicznych dla innowacji technologii. A jednak w sprawie dochodów z pracy, powtórzmy, zdiagnozowanych jako zbyt niskie, zdają się na „ekonomię skapywania”.
A przecież nawet skuteczne przesunięcie polskich firm w globalnych łańcuchach produkcji i wartości dodanej, nawet technologiczna modernizacja i udana ekspansja zagraniczna – czego rządowi PiS i Polsce szczerze życzę – nie gwarantują, że generatorzy i właściciele rodzimego kapitału nie przywłaszczą sobie tej wartości dodanej równie sprawnie, jak rejestrowane za granicą spółki-matki polskich montowni. Sam skok technologiczny może zapewnić ograniczoną liczbę „dobrych” miejsc pracy, czyli takich, gdzie rzadkie kompetencje gwarantują zatrudnionemu stabilność i wysokie wynagrodzenie. Zwiększenie tortu jest warunkiem sine qua non upowszechnienia dobrobytu, ale o nim nie przesądza. Bo sprawiedliwy podział owoców pracy to kwestia organizacji sił społecznych – nigdy dość to powtarzać w kraju, gdzie rząd poparty przez wielki związek zawodowy nie raczył o związkach i prawach pracowniczych wspomnieć w swym najważniejszym dokumencie programowym. Mimo że o liczne zaniedbania i skandale w tej kwestii spokojnie można byłoby oskarżyć poprzedników.
Plan Morawieckiego, a raczej jego zarysy (nieco wyraźniejsze niż w pierwszej prezentacji), kłóci się w wielu punktach z obietnicami wyborczymi PiS, by wspomnieć tylko krytyczny osąd sektora górniczego.
Jego realizacja (zwłaszcza pod kątem zaplecza finansowego) wymagałaby „kredytu zaufania” w relacjach z UE, który obecny rząd zdążył ze sporym debetem wykorzystać. Ważniejsze jest jednak co innego. Proponowane w nim rozwiązania – raczej nie diagnozy, bo te są zazwyczaj słuszne – każą lewicy spoglądać sceptycznie na wizję superministra-bankiera. Oczywiście, opozycja nie musi potępiać w czambuł wszystkiego, co rząd w gospodarce zaproponuje – np. polityki wspierania narodowych „czempionów”, silniejszego planowania przestrzennego czy promowania regionalnych specjalizacji w przemyśle – choć krótka ławka personalna i ideologiczny przechył rządzących zapewne dadzą niejedną okazję do punktowania ich praktyk. Nie trzeba też, z pozycji lewicowej słuszności, obiecywać 1500 złotych na każde dziecko ani płacy minimalnej równej średniej krajowej.
Trzeba jednak pilnować, czy słuszny pomysł aktywizacji zawodowej osób starszych, młodych czy niepełnosprawnych nie zamieni się w represyjne workfare state jak na Węgrzech; czy nowa polska klasa kapitalistyczna nie zamieni folwarku zachodnich korporacji na folwark bardziej swojski; czy dokonane już transfery socjalne – przy niemal niezmienionej bazie podatkowej – nie zablokują na lata całościowej polityki społecznej; wreszcie – czy minimalne, acz realne koncesje na rzecz świata pracy nie skończą się w chwilę po pierwszym kryzysie, jeśli ich gwarantem będzie wyłącznie „wola parlamentarnej większości”, a nie siła zorganizowanego świata pracy. Bo Polska z rodzimą kastą oligarchów, tutejszą klasą właścicieli i swojskimi markami na eksport, a do tego z Rodziną 500 Plus za całą politykę społeczną i łaską suwerena zamiast reprezentacji związkowej – może być już nie do odbicia.
**Dziennik Opinii nr 235/2016 (1435)