Fundacja Kaleckiego przygotowała raport „Plan Morawieckiego – fiasko już na starcie?”. Czego się z niego dowiemy?
Józef Piłsudski nie znał się gospodarce, ale miał swego Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ten też nie był nieomylny i często rozbijał się o opór sanacyjnej materii, ale rozmachu wizji i realnego dorobku (Gdynia, początki COP) odmówić mu nie sposób. Współczesnego „przywódcę państwa” z Marszałkiem łączy ekonomiczna ignorancja. Niestety jego faworyta z Kwiatkowskim łączy głównie PR i zaufanie pryncypała. Niedługi, właśnie opublikowany raport pod wymownym tytułem Plan Morawieckiego – fiasko już na starcie? jest tego dość smutnym dowodem.
Planowi Morawieckiego najpierw zarzucano, że to pokaz slajdów w PowerPoincie, a nie żaden plan rozwoju, a już na pewno nie odpowiedzialny. Kiedy urzędnicy superministerstwa rozpisali rzecz na ponad 200 stron, ci nieliczni czytelnicy, którzy dotrwali do końca, wskazywali między innymi na niespójność „aktywistycznej” retoryki z anachronicznymi założeniami (oszczędności jako warunek inwestycji), metodologiczny „szwarc, mydło i powidło” (wymieniane konkretne inwestycje infrastrukturalne na poziomie województw obok lekko rzucanych 270 miliardów finansowania z „funduszy europejskich”) czy wreszcie niespójność celów ze środkami (dobre miejsca pracy bez zająknięcia o związkach zawodowych). Opublikowany przez Fundację Kaleckiego materiał dokłada kolejną cegiełkę – kluczowe założenia „wskaźnikowe” Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju tak się mają do realiów, jak cele Strategii do celów opracowanego przez rząd budżetu na rok 2017 i praktyki z roku obecnego. Czyli w obu przypadkach nijak.
Autorzy SOR za kluczowy wskaźnik przyjmują „dochód rozporządzalny” na głowę mieszkańca, a więc to, co nam średnio zostaje do wydania lub zaoszczędzenia po uwzględnieniu dodaniu transferów i odjęciu podatków. Słusznie, bo to więcej nam mówi o realnym poziomie życia niż dość abstrakcyjny PKB per capita . Na tym jednak zalety tego wyboru się kończą – gdyż obiecane na przyszłość, po udanej realizacji SOR, wartości przyjętego wskaźnika są wzięte z księżyca. W roku 2030 Polska miałaby dogonić unijną średnią dochodu rozporządzalnego brutto gospodarstw domowych. Czy to możliwe? Jak pisze autor raportu, Dariusz Standerski: „gdyby państwa Unii Europejskiej doświadczyły 14-letniej stagnacji lub kryzysu na tyle poważnego, by poziom dochodu rozporządzalnego wrócił do stanu z 2015 roku, dochód Polek i Polaków musiałby każdego roku rosnąć o 2,51 procenta, aby cele SOR zostały osiągnięte. Państwa Unii Europejskiej w ostatniej dekadzie nie zanotowały wzrostu dochodu rozporządzalnego na poziomie niższym niż 1 procent, z wyjątkiem lat 2008 i 2013. Średnia wzrostu w tym okresie wyniosła 2,1 proc. rocznie. W tym przypadku celem Ministerstwa Rozwoju powinno być dokładanie do naszych kieszeni ok. 4,6 procenta rocznie więcej przez najbliższe 14 lat”.
Biorąc pod uwagę znaczenie eksportu do krajów UE dla polskiej gospodarki, stagnacja u naszych sąsiadów tylko teoretycznie ułatwiłaby ich „dogonienie i przegonienie”, bo ich kłopoty z popytem to nasze kłopoty ze zbytem towarów. A jeśli będzie im się wiodło dobrze? No cóż, pamiętajmy, że dochód rozporządzalny, na którym nam tak zależy, to nie PKB. Doświadczenie uczy, że w czasach ożywienia gospodarczego rośnie on wolniej niż wzrost (a w czasach kryzysu – wolniej spada niż PKB).
Wniosek? „Aby osiągnąć w 2030 r. poziom dochodu rozporządzalnego zakładany przez SOR, Polska musiałaby osiągnąć wzrost gospodarczy na poziomie gospodarki chińskiej lub indyjskiej”. Komentarz wydaje się zbędny.
Obok celu ogólnego dobrobytu, SOR zapowiada znaczną redukcję ubóstwa już w pierwszych latach jej realizacji. Pewne kroki w tej sprawie zostały faktycznie poczynione, ponieważ program Rodzina 500+, jak wiele na to wskazuje, doprowadził do znacznej redukcji ubóstwa (relatywnego i absolutnego) wśród rodzin z dziećmi. Osiągnięcie założonych przez SOR wskaźników wymagałoby jednak wielu kolejnych narzędzi redystrybucji, na które budżetu – w kontekście kosztu tego programu, nie równoważonego wystarczająco wpływami podatkowymi – raczej nie będzie stać.
Papier i PowerPoint wiele zniosą, ale rozbudzone aspiracje zawsze rosną szybciej niż PKB.
Bujna wyobraźnia autorów SOR i niezgodność realnej polityki rządu z jej założeniami – zauważana nawet przez Mateusza Morawieckiego – to nie jedyne problemy. Największy kłopot strategów z Ministerstwa Rozwoju to już nawet nie rozjazd teorii i marzeń z praktyką i realiami, ale rozbieżność deklarowanych celów przygotowanej przez rząd ustawy budżetowej na rok 2017 z celami Strategii. Rządowy projekt ustawy budżetowej zakłada bowiem – i tak bardzo optymistycznie – „stabilizację realnego tempa wzrostu PKB w Polsce na poziomie ok. 3,8-3,9%”, a więc grubo poniżej poziomu, który pozwoliłby na osiągnięcie celów średniookresowych założonych w SOR. Można powiedzieć, że to wyraz względnego realizmu rządu, który w dokumencie stanowiącym źródło prawa przybliża się do ziemi nieco bardziej niż w materiale propagandowym.
Rzecz w tym, że między budżetem a Strategią nie zgadzają się nie tylko cyfry, ale i logika polityki gospodarczej.
W Strategii dodatkowy wzrost wynikać ma ze wzrostu inwestycji, w budżecie „głównym źródłem wzrostu gospodarczego nadal ma być konsumpcja”. W Strategii deklarowano też, że „kontynuowanie wzrostu produktywności przy zasadniczym zwiększeniu poziomu wynagrodzeń, bez znaczącej utraty konkurencyjności, jest istotą wyzwania, które należy podjąć”, w uzasadnieniu do projektu budżetu zaś jako czynnik dynamizujący wzrost, wymienia się „stopniowe zwiększanie się udziału kapitału w PKB”. Autor raportu, przytomnie wskazując, że to drugie oznacza przecież „zmniejszanie się udziału płac”, kwituje to stwierdzeniem, że „w dwóch dokumentach, które planują rozwój gospodarki w krótkim i średnim okresie, znajdujemy zapowiedzi zwiększania i zmniejszania różnicy w wynagrodzeniach pracy i kapitału”. Czyżby zatem sprzeczność? Niekoniecznie. Produktywność naszej gospodarki może przecież rosnąć tak szybko, że „zasadniczo zwiększy się poziom wynagrodzeń”, a jednocześnie zwroty z kapitału… zwiększą się jeszcze bardziej. Fantazja? Cóż, chyba niejedyna w programie gospodarczym PiS. Patrz: dwa akapity wyżej.
Obok praktyki rządu i projektu budżetu mamy jeszcze deklaracje ministrów. Jednolita danina – skądinąd sprzeczna z założeniami SOR – mogłaby teoretycznie uczynić system podatkowy bardziej sprawiedliwym i zwiększyć wpływy do budżetu (pozwalając na większą redystrybucję w dół i redukcję ubóstwa, albo też na zwiększenie skali inwestycji publicznych). Teoretycznie, bo brak szczegółów i sprzeczne zapowiedzi na temat gigantycznej w założeniu reformy podatkowej obecnie są tylko czynnikiem niepewności, zapewne nie bez związku z obserwowanym dziś w Polsce spadkiem inwestycji prywatnych. Oczywiście sprzecznym z deklarowanymi celami Strategii.
Do tego wszystkiego dołożyć można zapowiadaną przez rząd – i, na to wygląda, realizowaną – reformę oświaty, która zdecydowanie nie uwzględnia deklarowanych w SOR założeń na temat „podwyższania kompetencji i kapitału społecznego”. Co nie oznacza jej neutralności z punktu widzenia celów „planu Morawieckiego”, gdyż, jak piszą autorzy z Fundacji Kaleckiego: „Koszty reorganizacji systemu oświaty będą zapisane w budżetach jednostek samorządu terytorialnego, a subwencja budżetowa nie pokrywa takich kategorii wydatków. Oznacza to, że środki na pokrycie kosztów związanych z reformą będą przesunięte z części inwestycyjnej budżetów lokalnych”. Dodajmy jeszcze, to ta sama kategoria inwestycji, której wartość dramatycznie spadła po roku „dobrej zmiany”.
***
W swoim Skoku w nowoczesność Adam Leszczyński przypominał historię sprzed czterdziestu lat: „Przez chwilę można było wierzyć, że Polska rośnie w siłę, a ludziom rzeczywiście żyje się dostatniej. Rządzący dali się ponieść własnemu propagandowemu optymizmowi. Zdzisław Rurarz, doradca ekonomiczny Gierka, zakładał przyjęcie tempa wzrostu 10 procent rocznie i czterdziestoprocentowego udziału akumulacji w PKB (więcej niż w czasach planu sześcioletniego) w dwóch, trzech dziesięcioleciach (!). Na konferencji partyjnej w październiku 1973 roku planowany w pięcioleciu (1970-1975) wzrost dochodu narodowego zwiększono wśród wiwatów z już imponujących 39 do 55 procent”.
Kreatywna księgowość i żonglerka statystykami to w Unii Europejskiej dużo trudniejsza sprawa niż w RWPG; również rynki finansowe dyscyplinują peryferia szybciej niż Związek Radziecki. Podejrzewam też, że dla byłego prezesa trzeciego banku w Polsce i natural born antykomunisty porównanie z Gierkiem jest głęboko obraźliwe.
Dlatego nie porównuję, a jedynie przypominam – że papier i PowerPoint wiele zniosą, ale rozbudzone aspiracje zawsze rosną szybciej niż PKB.
**Dziennik Opinii nr 348/2016 (1548)