Jeszcze przez chwilę państwo będzie dopłacało do rachunków za prąd, ale w przyszłym roku wrzuci wszystkich na głęboką wodę. Może to skazać więcej Polek i Polaków na ubóstwo energetyczne, ale również drastycznie osłabić i tak wątłe poparcie społeczne dla transformacji energetycznej.
Przyspieszająca transformacja energetyczna będzie kosztowna w całej Europie. Trudno jednak znaleźć państwo, w którym wzrost cen będzie odczuwalny bardziej niż w uwiązanej wciąż do węgla Polsce. Dekarbonizację nadwiślańskiej gospodarki uda się dopiąć tylko wtedy, gdy znajdzie się dla niej powszechne poparcie społeczne, a niezamożne gospodarstwa domowe nie zostaną pozostawione same sobie – z rosnącymi rachunkami i obowiązkiem modernizacji domu na własną rękę. Aż głupio powtarzać te truizmy. W Polsce niestety nadal trzeba.
„Uważam, że to jest już moment, kiedy powinniśmy definitywnie wychodzić z działań osłonowych, ale też i rozumiem, że jest potrzebny pewien mechanizm, który spowoduje, że wyjście z tych działań osłonowych będzie wyjściem ewolucyjnym, a nie rewolucyjnym” – stwierdził prezes Urzędu Regulacji Energetyki Rafał Gawin podczas majowego Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach.
Lewicowa krytyka Zielonego Ładu (zamiast powielania prawicowych szuryzmów)
czytaj także
„Wyjście ewolucyjne” brzmi całkiem niewinnie, jednak zapowiedź odchodzenia od polityki dopłat do cen energii właściwie w przeddzień objęcia mieszkalnictwa systemem EU-ETS 2 (konieczność nabywania praw do emisji dwutlenku węgla) brzmi co najmniej niepokojąco. Nowy rządowy projekt zmian mechanizmów mrożenia cen energii pokazuje, że słowa Gawina nie były tylko typowym kongresowym gaworzeniem, lecz wiernym opisem nadchodzącej sytuacji.
O ile wzrosną ceny energii?
W drugiej połowie roku wzrosty cen nie będą jeszcze bardzo bolesne. Cena maksymalna za energię elektryczną dla gospodarstw domowych wzrośnie z obecnych 412 zł do 500 złotych za megawatogodzinę. Pełne urynkowienie cen dla odbiorców prywatnych spowodowałoby skok ceny do 739 zł/MWh. Cena dla instytucji publicznych i małych i średnich przedsiębiorstw pozostanie na poziomie 693 zł/MWh. W przyszłym roku mrożenie taryf zostanie już jednak zniesione, chociaż ceny rynkowe najprawdopodobniej jeszcze nieco wzrosną.
W drugiej połowie roku najbiedniejsi otrzymają bony energetyczne, których celem jest zrekompensowanie im podwyżek. Bon będzie jednorazowy i mocno selektywny. W przypadku jednoosobowego gospodarstwa domowego próg dochodowy wyniesie 2,5 tys. zł. Dla gospodarstw wieloosobowych wysokość progu będzie wynosić 1,7 tys. zł na głowę. Wysokość bonu będzie zależeć od liczby osób w gospodarstwie domowym i sięgnie od 300 do 600 złotych. W przypadku domów i mieszkań wykorzystujących prąd również do ogrzewania bon będzie dwukrotnie wyższy (600–1200 złotych).
„Wyjście ewolucyjne” z systemu mrożenia taryf będzie więc wyglądać tak, że jeszcze przez chwilę rząd będzie nam dopłacał do rachunków, a w przyszłym roku wrzuci wszystkich na głęboką wodę i najwyżej niektórzy się potopią. To niezrozumiałe dlatego, że dotychczasowa polityka wcale nie generowała jakichś ogromnych wydatków państwa, chociaż część z tych kwot trafiła do świetnie prosperujących rodzin (słynne dopłaty do węgla z zimy 2022/2023 trafiły także do najzamożniejszych).
Elektrownia Kozienice zabiła w rok ponad 100 mln ryb. Kto poniesie konsekwencje?
czytaj także
Według tegorocznego raportu PIE Cztery oblicza ubóstwa energetycznego w okresie wrzesień 2021 – styczeń 2023 Polska przeznaczyła na działania osłonowe przed skutkami kryzysu energetycznego 2,2 proc. PKB, plasując się pod tym względem idealnie w środku państw członkowskich UE. Niemcy wydali na ten cel 6,5 proc. PKB, czyli proporcjonalnie trzy razy więcej. W liczbach bezwzględnych ta różnica jest jeszcze bardziej spektakularna – Polska wydała 12 mld euro, Niemcy ponad dziesięć razy więcej.
Zamiast skąpić na najważniejszy obszar polityki publicznej w nadchodzących latach, rząd powinien wręcz dosypać pieniędzy, by zapewnić ludzi, że z kosztami transformacji energetycznej nie zostaną sami. Tymczasem nawet zaproponowany przez liberałów bon energetyczny dla najbiedniejszych jest marny. Według obliczeń Jakuba Sokołowskiego z Instytutu Badań Strukturalnych co prawda bon obejmie wszystkich zagrożonych ubóstwem energetycznym, jednak jego wysokość powinna być dwukrotnie wyższa – w zaproponowanej formie zrekompensuje tylko połowę wzrostu cen.
Ceny energii elektrycznej w Polsce po przeliczeniu ich przez parytet siły nabywczej są jednymi z najwyższych w UE. W zeszłym roku dla gospodarstw domowych wynosiły 33,5 euro za kWh. Nieco wyższe były tylko w kilku państwach członkowskich, między innymi w Niemczech (36 euro) czy Czechach (39 euro – najwięcej w UE).
Drożyzna energetyczna w Polsce to skutek przede wszystkim miksu energetycznego opartego na węglu, który wciąż daje nam ok. 70 proc. wytwarzanego prądu. Znaczenie węgla jest obecnie istotne również w Niemczech, gdzie wygaszono energetykę jądrową. We Francji wciąż zapewnia ona nawet dwie trzecie prądu, więc Francuzi w 2023 roku płacili tylko 24 euro za kWh. W krajach nordyckich ogromne znaczenie ma OZE (szczególnie woda), więc tam płaci się nawet poniżej 20 euro – w Szwecji było to 19 euro za kWh.
Czemu prąd jest taki drogi?
Wytwarzanie energii elektrycznej z węgla jest tak drogie przede wszystkim dlatego, że jest obarczone wysokimi opłatami za emisję dwutlenku węgla. Polskę czeka również mnóstwo wydatków na modernizację zarówno instalacji produkujących prąd, jak i sieci przesyłowej. W rezultacie cena końcowa dla odbiorcy finalnego jest obarczona wieloma opłatami i całkiem wysokim VAT. Mowa chociażby o wprowadzonej kilka lat temu opłacie mocowej, która pokrywa koszty utrzymania dyspozycji mocy wytwórczych dla stabilizacji sieci. Według danych Eurostatu w zeszłym roku udział podatków i opłat w cenie końcowej prądu wyniósł aż 45 proc. i był drugi najwyższy po Danii (nieco ponad 45 proc.). Średnia unijna była dwa razy niższa.
Światła małego miasta, czyli spółdzielcza praca i energia w Polsce powiatowej
czytaj także
Według raportu WiseEuropa Ubóstwo energetyczne w zależności od przyjętej metodyki zjawisko ubóstwa energetycznego w Polsce dotyka „od 3,86 mln osób żyjących w 1,4 mln gospodarstw domowych do 6,58 mln osób żyjących w 2,3 mln gospodarstw domowych”. Tymczasem od 2027 roku funkcjonować będzie druga wersja systemu EU ETS, która obejmie również mieszkalnictwo – a dokładnie rzecz biorąc, ogrzewanie domów i budynków wielorodzinnych. Z powodu bardzo powolnego rozrostu sieci ciepłowniczej w 2030 roku wciąż 58 proc. gospodarstw domowych nie będzie podpięta do centralnego ogrzewania. Będą musiały więc one płacić za prawa do emisji dwutlenku węgla, których cena według najgorszych prognoz na koniec dekady może sięgnąć nawet 350 euro.
Według GUS ubóstwo energetyczne dotyka obecnie 11 proc. społeczeństwa. W marcu rząd dokonał aktualizacji Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu, w którym prognozuje do 2030 roku stabilizację poziomu ubóstwa energetycznego na obecnych 11 proc. Poprzednicy w strategii PEP 2040 planowali jego obniżenie do 7 proc. do końca dekady. Obecnie nawet tak nieprzesadnie ambitne plany nie są brane pod uwagę.
czytaj także
Gospodarstwa domowe w nadchodzących latach czekać będą więc ogromne wydatki na pokrycie kosztów energii elektrycznej i ogrzewania. A przecież na horyzoncie jest jeszcze konieczność wdrożenia dyrektywy EPBD, która wymusi – niewątpliwie potrzebną i w długim horyzoncie czasowym bardzo korzystną – modernizację budynków pod kątem efektywności energetycznej.
Odwrót od polityki wspierania finansowego finalnych odbiorców energii i przejście na ceny rynkowe w takim momencie może nie tylko skazać więcej Polek i Polaków na ubóstwo energetyczne, ale również drastycznie osłabić i tak wątłe poparcie społeczne dla transformacji energetycznej. Jeśli rządzący zaplanowali sobie, że obywatele bez słowa zaakceptują przeniesienie na nich wszystkich kosztów dekarbonizacji, to już niedługo mogą się mocno zdziwić.