Ubogie kraje, takie jak Kambodża, Sri Lanka czy Bangladesz, dostaną rykoszetem, a prawdziwym celem wojny handlowej rozkręcanej przez Waszyngton są największe gospodarki świata. To działanie nie tylko głupie, ale też niehumanitarne.
Nakładając cła, jakich nie widziano od ponad stu lat, amerykańska administracja zadbała, by jej działania wyglądały na przemyślane i profesjonalne. Ogłaszając „Dzień Wyzwolenia” – zapewne od zagranicznych towarów – prezydent Trump zaprezentował tablice z dokładnie wyliczonymi taryfami, nakładanymi na produkty made in USA przez inne jurysdykcje. Mniejszą czcionką zaznaczono, że liczby zawierają również koszty związane z manipulacjami krajowymi walutami oraz barierami handlowymi. Do tych ostatnich można zaliczyć chociażby wymagane warunki produkcji i standardy jakości.
Ordo Iuris wyjaśni ludziom Trumpa, jak doprowadzić Europę do upadku
czytaj także
Przeliczenie wpływu kursu walut oraz nietaryfowych barier handlowych na ogólny poziom ceł obciążających amerykańskich eksporterów – i to w odniesieniu do niemal wszystkich obszarów gospodarczych na świecie – wymagałoby dokonania monstrualnych obliczeń i analiz. Zajęłoby to lata, więc Amerykanie postanowili pójść na skróty. Podzielili amerykański deficyt handlowy z każdym z dotkniętych nowymi cłami państw przez wartość ich eksportu do USA i przedstawili to w procentach. Następnie podzielili to przez dwa i w ten sposób określili stawkę celną dla poszczególnych gospodarek.
Ubogie kraje dostaną rykoszetem
Inaczej mówiąc, Amerykanie uznali, że deficyt handlowy USA wynika wyłącznie z protekcjonizmu całego świata i niesprawiedliwych praktyk, które dotykają skrzywdzonych producentów znad Potomaku. W rzeczywistości istnieje mnóstwo czynników wpływających na mniejszą skłonność konsumentów z różnych państw do kupowania amerykańskich towarów. Podstawowym są wysokie ceny – USA to jeden z najbogatszych krajów na świecie, więc mieszkańców przykładowego Bangladeszu nie stać na wytworzone tam dobra. Za to mniej zamożni Amerykanie chętnie kupują odzież amerykańskich marek produkowaną nad Zatoką Bengalską. Często w koszmarnych warunkach, czego przykładem zawalenie się fabryki w kompleksie Rana Plaza, pod której gruzami zginęło ponad tysiąc osób.
Akceleracjonizm: Szybciej, zanim masy ogarną, że prowadzimy je ku technofeudalnej dystopii
czytaj także
Tymczasem Waszyngton przyłożył Dhace jedną z najwyższych stawek celnych – 37 proc. Jeszcze wyższe cła przewidziano dla wielu bardzo biednych państw, w których produkty ze Stanów widzi się wyłącznie w rękach amerykańskich turystów. Te nałożone na Kambodżę wynoszą 49 proc., a na Sri Lankę i Mjanmę (dawna Birma) 44 proc. Ogromny problem będzie miał zamożniejszy od nich Wietnam (46 proc.), dla którego eksport do USA jest niezwykle ważny – w 2022 roku jego wartość przekroczyła 100 mld dolarów. Surowo potraktowana została również Tajlandia, którą masowo odwiedzają urlopowicze ze Stanów, co zostało świetnie zobrazowane w trzecim sezonie Białego Lotosu. Dobra produkowane przez Tajów obciążono stawką 36 proc.
Obciążenie państw tak biednych i wyzyskiwanych – również przez Amerykanów – zaporowymi taryfami handlowymi to działanie zwyczajnie niehumanitarne i nie powinni się tym zajmować komentatorzy, tylko Międzynarodowy Trybunał Karny. Zasady humanitaryzmu nie zaprzątają jednak głów obecnych bywalców Białego Domu. Ubogie kraje dostaną rykoszetem, a prawdziwym celem wojny handlowej rozkręcanej przez Waszyngton są największe gospodarki świata. Kambodża czy Sri Lanka trafiły na listę, żeby było „sprawiedliwie” – jak wszystkim, to wszystkim.
Jak oni to policzyli?
Już na początku marca USA nałożyły 25-procentowe cła na swoich głównych „przeciwników” handlowych – Kanadę i Meksyk – więc Trump oszczędził im ogłoszonych w „Dzień Wyzwolenia” taryf wzajemnych, które zaczną obowiązywać od 9 kwietnia. Unia Europejska została potraktowana stosunkowo łagodnie – obejmą ją cła wynoszące „zaledwie” 20 proc. Według Komisji Europejskiej dotychczas w handlu wzajemnym z USA było to przeciętnie ok. 1 proc. po obu stronach. Mowa więc o dwudziestokrotnym wzroście ceł w wymianie towarami między dwiema największymi gospodarkami świata, której łączna wartość w 2024 roku zbliżyła się do biliona dolarów. Pod względem eksportu USA są dla UE największym kontrahentem. Są też drugim co do wielkości kierunkiem importu, po Chinach.
czytaj także
Szok przeżyją również najwięksi azjatyccy eksporterzy motoryzacji i elektroniki. Korea Południowa i Japonia zostały obciążone cłami na poziomie odpowiednio 25 i 24 proc. Premier Japonii Shigeru Ishiba ogłosił „kryzys narodowy”, a główny sekretarz gabinetu Yoshimasa Hayashi nazwał cła „godnymi pożałowania”. Ledwie kilka dni wcześniej w Japonii gościł sekretarz obrony USA Pete Hegseth, który zapewniał, że sojusz między dwoma krajami jest silny jak nigdy wcześniej, a Japończyków i Amerykanów „łączy etos wojownika”. Obwieścił też budowę nowej amerykańskiej bazy wojskowej w Japonii.
Waszyngton jest kluczowym gwarantem bezpieczeństwa dla położonego w bardzo trudnym sąsiedztwie Seulu. Ale jak ufać tym gwarancjom, skoro w relacjach gospodarczych sojusznik podejmuje wrogie działania? Zresztą cła w wysokości 17 proc. otrzymał również Izrael, który sam nie stosuje żadnych taryf na towary ze Stanów Zjednoczonych.
Krótkoterminowym celem administracji Trumpa w obszarze handlu jest zasypanie wpływami z ceł dziury po planowanych obniżkach podatków i zmniejszenie długu publicznego. Długoterminowym – odbudowa amerykańskiego przemysłu. Producenci z całego świata mają przenosić fabryki do USA nie tylko złamani stawkami celnymi, ale też skuszeni niskimi podatkami. „Przesłanie jest takie, że cła to obniżki podatków, cła to miejsca pracy, cła to bezpieczeństwo narodowe” – stwierdził główny doradca Trumpa ds. handlu, Peter Navarro. Według Navarro nowe cła przyniosą budżetowi USA 700 mld dolarów rocznie, czyli 7 bln w ciągu 10 lat. Z samej motoryzacji wpływać ma do kasy Waszyngtonu 100 mld rocznie. Navarro najprawdopodobniej pomnożył średnią stawkę nowych ceł, szacowaną na 25–30 proc., przez łączną wartość importu USA, która w 2024 roku wyniosła 3,3 bln dolarów. Problem w tym, że tak zaporowe stawki celne gwałtownie obniżą amerykański import, więc te szacunki mogą się brutalnie rozjechać z rzeczywistością.
Kto za to zapłaci?
„Trump stwierdził, że nowe taryfy ostatecznie obniżą ceny dla konsumentów. Jednak kluczowym słowem jest tutaj «ostatecznie». Bez względu na okoliczności natychmiastowy ciężar spadnie na amerykańskie gospodarstwa domowe, które już teraz zmagają się z wysokim zadłużeniem i rosnącymi kosztami utrzymania. Rynek dóbr konsumpcyjnych, ze względu zależność od globalnej integracji handlowej, dotychczas zapewniał deflacyjną ulgę konsumentom, którzy stanęli w obliczu gwałtownie rosnących cen w usługach edukacyjnych i zdrowotnych oraz w dobrach takich jak mieszkania i jedzenie w restauracjach. Jeśli administracja Trumpa dotrzyma słowa w kwestii «wyzwolenia», to wszystko się skończy. Przykładowo, skumulowane obciążenie taryfami Chin ma wynieść 54 proc. (włączając w to 20 proc. już nałożonych taryf i nową stawkę 34 proc.). Podniosłoby to średnią cenę iPhone’a nawet o 220 dolarów, zakładając cenę importową Apple wynoszącą 500 dolarów” – zauważył Dominik A. Leusder na łamach „Jacobina”.
Między dwoma paleonowoczesnymi mocarstwami atomowymi – Rosją i Stanami [rozmowa z Etkindem]
czytaj także
Wśród ofiar będą też Polacy. Według analizy PIE, choć USA bezpośrednio są dopiero ósmym partnerem handlowym Polski, odpowiadają za 23 mld dolarów polskiej wartości dodanej. 57 proc. tej kwoty trafia do Stanów poprzez inne państwa, dla których jesteśmy podwykonawcami – głównie Niemcy. W najgorszym scenariuszu ostrej wojny handlowej UE z USA polskie PKB może spaść o niespełna pół procent. Na papierze to niewiele, co zawdzięczamy zdywersyfikowanej gospodarce. Najbardziej poszkodowana będzie motoryzacja, której eksport może spaść o 1,5 proc. W Polsce to jednak tylko jedna z wielu branż – dla opartych na przemyśle motoryzacyjnym Słowacji i Węgier cios ten może być bardzo dotkliwy.
Analiza PIE bierze pod uwagę wyłącznie skutki ograniczenia eksportu do USA, a jest niemal pewne, że UE wprowadzi analogiczne cła odwetowe, co będzie dla Polski znacznie boleśniejsze. W wyniku sankcji nałożonych na Rosję Stany są dla nas jednym z głównych dostarczycieli gazu skroplonego, poza tym obecnie na potęgę kupujemy stamtąd uzbrojenie. Gdyby unijne cła odwetowe objęły również surowce energetyczne oraz sprzęt wojskowy, polskie nakłady na energię i wojsko wzrosłyby drastycznie. A sprzęt wojskowy najpewniej obejmą, gdyż UE dąży do zwiększenia udziału producentów z Europy w zakupach zbrojeniowych państw członkowskich.
Nadchodzi upadek hegemonii dolara?
Ratunkiem może być spadek kursu dolara, co według tekstu Rany Foorohar z „The Financial Times” jest jednym z głównych celów polityki handlowej USA. Zdaniem Trumpa dolar jest zbyt drogi względem innych światowych walut, co ma być – a jakże – skutkiem nieuczciwych manipulacji rywali handlowych Ameryki. Na początku roku za dolara trzeba było zapłacić 4,16 zł, a 4 kwietnia już 3,86.
Planowana deprecjacja dolara ma na celu obniżenie cen amerykańskich produktów dla zagranicznych konsumentów i pobudzenie eksportu. Żeby skompensować w ten sposób cła odwetowe, dolar musiałby stanieć o przynajmniej 30 proc. i kosztować 60 eurocentów (obecnie to 91). Pytanie tylko, czy w ten sposób Trump nie doprowadzi do dedolaryzacji światowej gospodarki. Banki centralne nie będą chciały trzymać rezerw w walucie, której wartość niedługo skurczy się o jedną trzecią. Nie będzie też powodu, by realizować transakcji międzynarodowych w walucie kraju, który zamierza wymiksować się z globalnego handlu. Obecnie dolar odpowiada za ok. 60 proc. światowych rezerw i ponad połowę płatności międzynarodowych.
Faszyzm w USA nie jest „wirusem z zewnątrz”, a integralną częścią historii
czytaj także
Upadek hegemonii dolara będzie dla Amerykanów niezwykle bolesny. Rezerwa Federalna będzie musiała podnieść stopy procentowe, uniemożliwiając amerykańskim gospodarstwom domowym życie na kredyt, co jest stałą praktyką za oceanem. Zdrożeje też obsługa długu publicznego, który w USA wynosi obecnie ponad 120 proc. PKB. W UE wyższy notują jedynie Grecja i Włochy.
Prawdopodobnie okaże się więc, że zanim do Stanów wrócą fabryki, a amerykańska klasa pracująca odzyska godność, Amerykanów dosięgną szkodliwe skutki demagogicznej polityki Trumpa. Rozleją się zresztą po całym świecie. Sam Trump wraz z rodziną zapewne znów spadną na cztery łapy i wcześniej ulokują swoje aktywa w kryptowalutach, a nowe Mar-a-Lago znajdą na którejś z karaibskich wysp.