Podoba mi się, że grupie ludzi o najwyższych dochodach odrobinę podniesiono podatek.
Michał Sutowski: Prezydent Duda podpisał właśnie ustawę o zwiększeniu kwoty wolnej od podatku z 3 do ponad 6,6 tysiąca złotych rocznie; zyskają, choć wraz ze wzrostem dochodów coraz mniej, zarabiający do około 11 tysięcy złotych rocznie; stracą część kwoty wolnej zarabiający powyżej 85 tys. złotych rocznie, a ci powyżej 127 tysięcy złotych – stracą całkowicie. U reszty bez zmian. To dobry pomysł?
Prof. Ryszard Bugaj: Co do zasady, kwota wolna jako sposób na zwiększenie progresji podatku dochodowego to dobry pomysł, ale w przyjętej właśnie formie nie bardzo zasługuje na swoją nazwę. Wywiera pewien efekt, ale to przecież krańce marginesów skali…
Pomoże tylko najuboższym?
Najniższy wykazywany dochód wcale nie oznacza, że ktoś jest bardzo ubogi – pamiętam czasy, gdy nasza córka dorabiała chałturami w jakiejś fundacji i jej dochód był faktycznie niewielki, ale mimo to żyła w dobrobycie. Mało kto z osób, które wykazują dochód mniejszy niż 11 tysięcy rocznie naprawdę żyje z tej kwoty. W tej grupie dominują ludzie, którzy mają dochody incydentalne, utrzymując się z innych źródeł – i nie sądzę, żeby w Ministerstwie Finansów tego nie wiedzieli.
W przyjętej reformie podoba mi się natomiast, że grupie ludzi o najwyższych dochodach odrobinę podniesiono podatek.
Lamenty PO nad ich losem są dość żałosne, skoro podatki mamy w Polsce i tak degresywne.
Czyli im więcej kto zarabia, tym relatywnie mniej płaci?
Tak, ze względu na jedną z najniższych w Europie progresji PIT-u, liniowy CIT, możliwość przechodzenia na samozatrudnienie również z podatkiem liniowym, relatywnie duży udział VAT-u wśród wszystkich źródeł wpływów do budżetu… Na liczbach ciężko tego jednak dokładnie dowieść, bo nie mamy wystarczających danych. Nie mówiąc o tym, że nie wolno mylić dochodu z dochodem zadeklarowanym do opodatkowania…
To znaczy?
W Polsce tylko trochę ponad 2 procent podatników załapuje się na górną stawkę PIT. W mojej ocenie osób z realnymi dochodami na tym poziomie, tzn. około 85 tys. złotych rocznie w samej Warszawie jest więcej niż się wykazuje dla całego kraju. Kolejnym rządom brakuje jednak woli i umiejętności, by zabrać się za ich prawdziwą weryfikację. A co do marginalnego charakteru reformy – żeby utracić tę kwotę wolną w całości, trzeba zarabiać o jeszcze 42 tysiące więcej…
Skoro sama zasada kwoty wolnej jest dobra, to jak taka reforma powinna wyglądać?
Reforma, która byłaby realnym spełnieniem obietnicy w tej sprawie oznaczałaby, że kwotę wolną powinni powiększyć dla wszystkich – oczywiście byłoby to kosztowne i trzeba by było wprowadzić, a właściwie przywrócić trzecią stawkę PIT. Kiedy byłem jeszcze członkiem Rady Programowej PiS, byłem osobiście świadkiem, jak Jarosława Kaczyński deklarował, że ta trzecia stawka będzie. Chciał to zrobić, ale złamał go – moim zdaniem – Gowin…
A nie Mateusz Morawiecki?
Nie znam go osobiście, ale podejrzewam, że jest niezapisaną kartą. Nie wykluczam, że był sprawnym menadżerem w banku, ale wyraźnie nie ma ukształtowanych poglądów na politykę makroekonomiczną ani sprawy społeczne. Stąd ta gonitwa „wrzucanych” co chwilę rozwiązań i pomysłów. Ja tzw. plan Morawieckiego początkowo krytykowałem za slajdy i ogólną powierzchowność, ale naprawdę się przeraziłem dopiero wówczas, kiedy przeczytałem pełne 300 stron jego strategii.
Na każdym kroku widać brak spójnej koncepcji, jest za to mnóstwo dupereli pościąganych z różnych ministerstw na poziomie: tu trzeba zbudować drogę, a tu magazyn.
No i, co najważniejsze, cały dokument przenika myśl właściwa dla liberałów, że tyle będzie inwestycji, ile oszczędności… A przecież dziś przedsiębiorstwa mają 250 miliardów złotych na rachunkach bankowych, ale ich nie inwestują! Nawet ten wymarzony bilion złotych mogą zgromadzić, ale chodzi przecież o to, by je sensownie wydać!
Wracając do obietnicy PiS – jakiej wysokości powinna być kwota wolna? Właśnie około 6500 złotych, jak wskazał Trybunał Konstytucyjny? Czyli tyle, ile wynosi minimum egzystencji?
Jestem pełen podziwu dla sędziów Trybunału, którzy tę sumę ściśle określili, bo z Konstytucji wprost nijak to nie wynika… W moim przekonaniu, to jest decyzja uznaniowa i polityczna – w tym sensie, że powinna być ustalona w procedurze demokratycznej. Oczywiście, minimum egzystencji może być jakimś punktem zaczepienia, jakąś obiektywizacją – ale przecież samo to minimum jest dość arbitralne…
Przyjmijmy jednak te 6,5 tysiąca dla wszystkich. I z czego to sfinansować? To kilkanaście miliardów złotych do budżetu mniej.
Żeby to zrekompensować potrzebna jest, po pierwsze, 40-procentowa stawka PIT i to, w miarę możliwości, przy porządniejszym liczeniu realnych dochodów. Nie jestem radykałem – uważam, że proponowane przez Razem 75 procent od bardzo wysokich dochodów przekracza pewne bariery psychologiczne, które ośmieszają całą propozycję. A zatem niech będzie 40 procent.
Po drugie, konieczne byłoby wycofanie opcji liniowego podatku dochodowego dla samodzielnych przedsiębiorców, a de facto dla samozatrudnionych.
Wprowadzenie przez rząd Leszka Millera tego 19-procentowego PIT to z perspektywy jakkolwiek pojmowanej sprawiedliwości społecznej zupełny horror. To, moim zdaniem, decyzja bardziej drastyczna niż liniowy podatek, który proponował Balcerowicz, a który zawetował Aleksander Kwaśniewski.
Liniowy dla wszystkich to dla pana mniejsze zło?!
Żeby było jasne – przeciwko tamtemu projektowi Balcerowicza podpisywałem, wraz z Karolem Modzelewskim i Tadeuszem Kowalikiem, list do prezydenta, właśnie, żeby go zawetował. Ale tam przynajmniej założono 22 procent dla wszystkich, a Miller zrobił 19 procent tylko dla najbogatszych… Podatek liniowy Millera powinien zniknąć. Kwota wolna powinna silnie wzrosnąć. Trzeba to zrekompensować dodatkową – moim zdaniem 40 procentową stawką – podatku PIT. Ona nie możne objąć jedynie górnych 1 czy 2 procent podatników, bo przecież musielibyśmy wypełnić kilkunastomiliardowy ubytek w budżecie. Koszty reformy w obecnej formie, szacowane na 1 miliard złotych, pokazują dobitnie, jak niepoważna jest jej skala.
Skoro jest pan zwolennikiem większej progresji, to na pewno popiera pan zapowiedzi ujednolicenia podatku PIT i składek ubezpieczeniowych? PiS co jakiś czas przypomina ten pomysł, zaczerpnięty skądinąd od PO…
To byłby niezły pomysł, żeby wprowadzić progresję jednocześnie jej nie ogłaszając. Technicznie jednak taka reforma byłaby strasznie trudna do przeprowadzenia. Problemy są co najmniej cztery. Pierwszy jest taki, że podstawa dochodów opodatkowanych jest inna niż dochodów oskładkowanych.
Czemu ich nie zrównać?
Całkiem rozsądnie byłoby to zrobić. Rozwiązałby się częściowo problem „śmieciówek”, których odpadłoby pewnie z 70 procent, skoro tak bardzo osłabłyby bodźce do zatrudniania na nich pracowników. W razie powodzenia można by nawet obniżyć całą składkę o 1-2 procent…
To w czym problem?
W tym, że podniósłby się krzyk z dwóch przeciwnych, ale ważnych dla PiS w tym kontekście stron.
Oni mają wśród swoich wyborców sporo drobnego, często nieco szemranego biznesu, który uważa, że jest solą tej ziemi, a jednocześnie jest prześladowany – i gniewu tej grupy Kaczyński naprawdę może się bać.
A z drugiej strony, choć to paradoks, trochę jednak się boją „Gazety Wyborczej”, która napisze przecież, że populiści chcą podnieść obciążenia dla przedsiębiorczych ludzi…
Powiedzmy, że jakoś sobie z tym poradzą. Gdzie jeszcze są trudności?
Drugi problem polega na tym, że składka w przypadku samozatrudnionych nie jest w ogóle powiązana z dochodem, bo nawet jak ktoś wykaże zero dochodu, to musi odprowadzić składkę od podstawy 60 procent przeciętnego wynagrodzenia. Większość płaci więc składkę znacznie niższą niż pracownik, ale zdarzają się też i tacy, zwłaszcza na prowincji czy dopiero startujący, którzy w efekcie płacą więcej niż gdyby byli pracownikami. Oczywiście, jeśli ktoś płaci najmniejszą składkę, to będzie miał niską emeryturę. A jak mielibyśmy ją pobierać – w ramach jednolitej daniny – jeśli…
Ktoś po prostu nie ma dochodu?
No właśnie. Mamy dziś system emerytalny oparty o indywidualne konta, więc jak się pobierze obecny podatek i składkę łącznie, to i tak trzeba je według jakiegoś klucza rozdzielić i część emerytalną zapisać na tym koncie. To jest już trzeci problem: czy ten klucz proporcji będzie jednolity dla wszystkich? A jeśli ktoś nie ma dochodu, to jaka będzie część składkowa? Niższa? Premier Ewa Kopacz, niestety, niezbyt wiele z podatków rozumiejąc mówiła, że stawka jednolitej daniny zacznie się od poziomu 10 procent – ale od czego? Jak czyjś dochód jest zerowy? A jak to będzie nawet 10 procent od bardzo małego dochodu, to jak nędzna będzie ta emerytura?
Będziemy do niej dopłacać z budżetu, do jakiegoś minimalnego progu?
Może i tak, ale to z kolei rodzi pokusę ogromnych nadużyć i ukrywania dochodów. No i do tego wszystkiego dochodzi jeszcze czwarty problem: składka i podatek nie różnią się tylko nazwą czy trybem ściągania. Choć jedno i drugie jest przymusowe, to podatek państwo może wykorzystać na co chce. Z kolei składka rodzi zobowiązanie państwa do wypłacenia świadczenia, a jej wysokość i czas wpłacania określa jego wysokość.
Źle to wygląda.
Komplikacje są straszne, nie wspominając już o trudnościach okresu przejściowego – przecież zanim system komputerowy zaczął jakoś działać przy ostatniej reformie emerytalnej, minęło kilka lat! Do tego zapewne pojawiłby się postulat, żeby całe podatki wyliczał fiskus. Ale wtedy z kolei rodzi się tysiąc problemów w rodzaju: zatrudniony w jednym miejscu, ale dorabia na zleceniach. I co, zwalimy ten obowiązek na pracodawcę? Przecież miał mieć mniej obowiązków administracyjnych…
To jak zrobić, żeby było prościej?
System podatkowy nie może być bardzo prosty, a już np. liniowość w ogóle go nie upraszcza, bo tylko tabliczki mnożenia się troszkę mniej stosuje… Sednem trudności przy podatku dochodowym jest wyliczenie kosztów uzyskania przychodu. Zatrudniony ma ryczałt, więc on tego nie robi, za emeryta robi to ZUS. Tylko teraz: jeżeli ktoś jest zatrudniony i przyjeżdża do pracy samochodem, to koszty utrzymania samochodu pokrywane są z dochodu po opodatkowaniu. Ale jeśli ten ktoś prowadzi biznes, to swój samochód finansuje praktycznie bez ograniczeń – z dochodów przed opodatkowaniem.
To może zamiast robić wielkie reformy, wystarczy po prostu znieść górny próg odprowadzania składki na ZUS? Żeby ona też była progresywna, jak podatek, ale bez ich łączenia w jedno?
Sama zasada jest racjonalna o tyle, że ograniczenie wysokości składki od najlepiej zarabiających sprawia, że również uposażenia emerytalne nie będą aż tak zróżnicowane. Jednak wtedy, gdy ustalano górny próg odprowadzanej składki – 30 przeciętnych wynagrodzeń w skali roku – panowały nieco inne założenia dotyczące rozpiętości wynagrodzeń. Miała ona być mniejsza niż jest, krótko mówiąc, dlatego ten próg jest dziś na zbyt niskim poziomie i należałoby go podwyższyć. W Polsce pracują menadżerowie, którzy już od lutego nie płacą składki. A do tego dostają znaczną podwyżkę wynagrodzenia – bo przecież połowa składki pochodzi od pracodawcy, a połowa od pracownika. Jeżeli więc ktoś zarabia 100 tysięcy złotych miesięcznie – a tacy się zdarzają – to próg 30 przeciętnych płac przekracza po miesiącu. W efekcie swoją połowę składki otrzymuje w postaci podwyżki wynagrodzenia aż do końca roku.
Może po prostu trzeba wprowadzić nieograny poziom składki – bogaci zapłaciliby ją w pełnym wymiarze – ale jakoś ograniczyć wysokość świadczeń?
Taki manewr byłby bardzo trudny politycznie, aczkolwiek jakaś degresja powinna mieć miejsce. To znaczy, że zgromadzony kapitał powinien nie w pełni przekładać się na wysokość świadczenia – najbogatsi powinni otrzymywać trochę mniej niżby wynikało z sumy tego, co zgromadzili?
Ale jak to uzasadnić?
W naszym systemie co do zasady – z wyjątkiem emerytur minimalnych, które lekko tę zasadę zaburzają – świadczenie jest proporcjonalne do wysokości zgromadzonego kapitału. Z badań jednak wynika jednoznacznie, że ludzie, którzy mają wysoki dochód w cyklu życia, żyją dłużej, co oznacza, że dłużej wyjmują pieniądze z systemu. Są oczywiście wyjątki zmarłych młodo milionerów, ale cały system ubezpieczeń powinien respektować statystyczne prawidłowości. Tak jednak nie jest i w systemie emerytalnym zachodzi redystrybucja od uboższych do zamożniejszych.
Obok kwoty wolnej i zapowiedzi „jednolitej daniny” pojawiła się ostatnio w mediach inna jeszcze propozycja: zamiany CIT-u na podatek obrotowy, w wysokości 1,3-1,5 procenta przychodów przedsiębiorstw.
Podatek obrotowy jest wprawdzie dość łatwo ściągalny, dużo łatwiej niż VAT, ale poza tym ma niemal same wady. Jak wyliczyć jego wspólną dla wszystkich stawkę, skoro np. w handlu detalicznym dochód osiąga się przez duży obrót przy niskiej marży, a w wyspecjalizowanych usługach – odwrotnie, przez mały obrót, ale dużą marżę? Ta druga gałąź gospodarki byłaby oczywiście faworyzowana ekonomicznie. No i wreszcie najpoważniejszy problem: suma podatku obrotowego od wyrobu gotowego jest zależna od ilości faz przetwórstwa. VAT nalicza się tylko od wartości dodanej w każdej fazie, a podatek obrotowy – od całej wartości na danym etapie.
I dlaczego to taki problem?
Bo dla podniesienia wydajności pracy kluczowy jest jej funkcjonalny podział i specjalizacja. Tymczasem podatek obrotowy tworzy sztuczny bodziec do konsolidacji całego procesu produkcyjnego – ze względów podatkowych lepiej być molochem niż luźno powiązaną siecią kooperantów.
Podatek obrotowy to idea, która co jakiś czas powraca i trochę przypomina JOW-y Pawła Kukiza.
To raczej zawołanie polityczne sygnalizujące chęć wielkiej zmiany, a nie merytoryczna propozycja.
A jak mogłaby wyglądać merytoryczna propozycja naprawdę wielkiej zmiany?
Pobór podatku dochodowego jest faktycznie kosztowny, i dla fiskusa, i dla drobnego biznesu. Jeśli więc koniecznie chcemy szukać rewolucyjnego pomysłu, to pomyślmy o takim źródle wpływów do budżetu, które trudno ukryć i z którym trudno jest uciec. Najlepiej te warunki spełnia podatek majątkowy, bo majątek to głównie grunty i nieruchomości. A w Polsce pole manewru jest ogromne, skoro dziś od majątku podatków się nie płaci. Za tysiącmetrową willę w mojej okolicy właściciel odprowadza do fiskusa tyle samo, ile kosztowałby go tysiącmetrowa rudera.
***
Ryszard Bugaj – polityk, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, profesor nadzwyczajny w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, były przewodniczący Unii Pracy, były poseł na Sejm.
**Dziennik Opinii nr 335/2016 (1535)