Donald Tusk zapowiada pilotaż czterodniowego tygodnia pracy. Partia Razem projekt skrócenia tygodnia pracy do 35 godzin ma już od dawna. Ale są nawet dalej idące pomysły. Przypominamy rozdział z książki Rutgera Bregmana „Utopia dla realistów”.
Gdybyście w XX wieku spytali najwybitniejszego ekonomistę, co będzie stanowić największe wyzwanie następnego stulecia, długo by się nie zastanawiał.
Czas wolny.
Latem 1930 roku, gdy wielki kryzys nabierał rozpędu, brytyjski ekonomista John Maynard Keynes wygłosił w Madrycie ciekawy wykład. Już wcześniej podsunął kilku swoim studentom z Cambridge parę nowatorskich pomysłów, teraz postanowił przedstawić je publicznie w krótkim wystąpieniu zatytułowanym „Ekonomiczne możliwości dla naszych prawnuków”.
Innymi słowy: dla nas.
W tamtych czasach w Madrycie panował olbrzymi bałagan. Rosnące bezrobocie wymykało się spod kontroli, faszyzm zdobywał coraz większe poparcie, a Związek Radziecki aktywnie rekrutował swoich zwolenników. Kilka lat później w Hiszpanii miała wybuchnąć wyniszczająca wojna domowa. Dlaczego akurat czas wolny miałby być największym wyzwaniem? Tamtego lata Keynes sprawiał wrażenie, jakby przyleciał z innej planety. Twierdził, że: „Cierpimy obecnie nie tylko z powodu wszechobecnego ekonomicznego pesymizmu. Często słyszy się, jak ludzie mówią, że charakteryzujące XIX wiek czasy szybkiego rozwoju gospodarczego już minęły…”. Działo się tak nie bez powodu. Ubóstwo było wszechobecne, napięcie międzynarodowe duże, a globalnemu przemysłowi drugi oddech miała dać dopiero śmiercionośna machina drugiej wojny światowej.
czytaj także
Przemawiając w mieście stojącym na skraju przepaści, brytyjski ekonomista zaryzykował przedstawienie sprzecznych z intuicją prognoz. Keynes oświadczył, że do 2030 roku ludzkość będzie musiała się zmierzyć z największym wyzwaniem w historii: co zrobić z czasem wolnym. Przewidywał, że jeśli politycy nie popełnią jakichś „katastrofalnych błędów” (jak zaciskanie pasa podczas kryzysu gospodarczego), na przestrzeni kolejnych stu lat standard życia na Zachodzie wzrośnie czterokrotnie.
Jaki z tego wniosek? W 2030 roku będziemy pracować tylko 15 godzin tygodniowo.
Przyszłość wypełniona czasem wolnym
Keynes nie był ani pierwszą, ani ostatnią osobą, która przewidywała przyszłość wypełnioną czasem wolnym. Już półtora wieku wcześniej jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, uważał, że wystarczyłyby nam cztery godziny pracy dziennie, a poza pracą życie powinno być jedynie „wypoczynkiem i przyjemnością”. Również Karol Marks spodziewał się, że pewnego dnia każdy znajdzie czas, aby „rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować…”, a jednocześnie wcale nie stanie się „myśliwym, rybakiem, pasterzem ani krytykiem”.
Mniej więcej w tym samym czasie brytyjski filozof John Stuart Mill, ojciec klasycznego liberalizmu, twierdził, że najlepszym sposobem na wykorzystanie coraz większego bogactwa jest coraz więcej czasu wolnego. Był on przeciwny „ewangelii pracy” głoszonej przez swojego wielkiego przeciwnika Thomasa Carlyle’a (tak się składa, że również zagorzałego zwolennika niewolnictwa). Zestawił ją ze swoją „ewangelią wypoczynku”. Według Milla nowe rozwiązania techniczne powinny być wykorzystane do maksymalnego skrócenia tygodnia pracy. Twierdził on: „Mielibyśmy wtedy więcej niż kiedykolwiek przedtem czasu na wszelkiego rodzaju kulturę umysłową, szerzenie moralnego i społecznego postępu oraz na doskonalenie Sztuki Życia”.
Rewolucja przemysłowa, która napędzała gwałtowny wzrost gospodarczy w XIX wieku, przyniosła jednak coś zupełnie przeciwnego. Podczas gdy w 1300 roku rolnik pracował około 1500 godzin rocznie, by zarobić na życie, robotnik w czasach Milla musiał spędzić w pracy dwa razy więcej czasu, aby zaledwie związać koniec z końcem. W miastach takich jak Manchester normą, nawet dla dzieci, był siedemdziesięciogodzinny tydzień pracy – bez żadnych wakacji i wolnych weekendów. „Na co biednym wakacje? – zastanawiała się w końcu XIX wieku pewna angielska księżna. – Oni powinni pracować!”. Zbyt wiele czasu wolnego mogło stanowić jedynie zachętę do nikczemnych czynów.
czytaj także
Jednakże mniej więcej od połowy XIX wieku z części dobrobytu powstałego dzięki rewolucji przemysłowej zaczęły korzystać także klasy niższe. A czas to pieniądz: w 1855 roku jako pierwsi zagwarantowali sobie ośmiogodzinny dzień pracy kamieniarze z Melbourne w Australii. Jeszcze przed końcem XIX wieku tydzień pracy zmniejszył się w wielu krajach do 60 godzin. George Bernard Shaw, dramaturg i laureat Nagrody Nobla, przewidywał w 1900 roku, że jeśli skracanie czasu pracy będzie nadal postępować w takim tempie jak dotychczas, w 2000 roku będziemy pracować jedynie 2 godziny dziennie.
Pracodawcy, co naturalne, przeciwstawiali się tej tendencji. Gdy w 1926 roku zapytano grupę trzydziestu dwóch amerykańskich biznesmenów, co sądzą o krótszym czasie pracy, tylko dwóch uważało, że ten pomysł ma jakieś zalety. Pozostałych trzydziestu twierdziło, że więcej czasu wolnego doprowadzi wyłącznie do wzrostu przestępczości, długów oraz degeneracji pracowników. Lecz w tym samym roku nie kto inny jak Henry Ford – tytan przemysłu, założyciel Ford Motor Company i twórca modelu T – wprowadził pięciodniowy tydzień pracy.
Ludzie uznali go za szalonego. A później poszli w jego ślady.
czytaj także
Henry Ford, zatwardziały kapitalista i twórca linii produkcyjnej, zauważył, że krótszy tydzień pracy prowadzi w istocie do zwiększenia wydajności pracowników. Uznał, że czas wolny to „twarda rzeczywistość biznesu”. Wypoczęty pracownik jest bardziej wydajny. Poza tym, gdyby harował w fabryce od świtu do zmierzchu i nie miał czasu na podróżowanie ani przejażdżki dla przyjemności, nigdy nie kupiłby żadnego wyprodukowanego tam samochodu. Ford powiedział kiedyś dziennikarzowi: „Nadeszła pora, by przestać traktować wypoczynek pracownika jako »zmarnowany czas« albo »klasowy przywilej«”.
W ciągu dekady sceptycy przekonali się do tego pomysłu. National Association of Manufacturers, która 20 lat wcześniej ostrzegała, że mniejsza liczba godzin pracy doprowadzi gospodarkę do ruiny, teraz z dumą ogłaszała, że Stany Zjednoczone mają najkrótszy tydzień pracy na świecie. Pracownicy będą wkrótce w dodatkowym czasie wolnym przejeżdżać swoimi fordami koło billboardów National Association of Manufacturers z umieszczonym na nich hasłem: „Nie ma lepszego stylu życia niż amerykański”.
„Wyścig operatorów maszyn”
Wszystkie dane zdawały się sugerować, że wielkie umysły, od Marksa przez Milla, Keynesa aż do Forda, miały rację.
W 1933 roku amerykański Senat przyjął projekt ustawy wprowadzającej trzydziestogodzinny tydzień pracy. I choć pod naciskiem przedstawicieli przemysłu utknął on w Izbie Reprezentantów, krótszy tydzień pracy pozostał dla związków zawodowych najwyższym priorytetem. W 1938 roku prawodawstwo gwarantujące pięciodniowy tydzień pracy zostało ostatecznie przyjęte. W następnym roku folkowy utwór Big Rock Candy Mountain dotarł na szczyty list przebojów. Jego tekst opisywał utopię, w której „kury składają jaja na miękko”, papierosy rosną na drzewach, a „palanta, co robotę wymyślił”, wieszają na najwyższym drzewie.
czytaj także
Po drugiej wojnie światowej czasu wolnego było coraz więcej. W 1956 roku wiceprezydent Richard Nixon obiecał Amerykanom, że „w niezbyt odległej przyszłości” będą musieli pracować jedynie 4 dni w tygodniu. Kraj osiągnął wtedy „szczyt dobrobytu” i krótszy tydzień pracy wydawał się Nixonowi nieunikniony. Wkrótce całą pracę miały wykonywać maszyny. Dawałoby to „mnóstwo możliwości wypoczynku – zachwycał się pewien angielski profesor – dzięki zanurzeniu się w świecie wyobraźni, w sztuce, dramacie, tańcu i setkom innych sposobów wzniesienia się ponad ograniczenia codziennego życia”.
Śmiała prognoza Keynesa stała się truizmem. Ogłoszony w połowie lat 60. ubiegłego stulecia raport komisji senackiej zakładał, że do 2000 roku tygodniowy czas pracy zmniejszy się do zaledwie 14 godzin, a w ciągu roku będziemy mieli przynajmniej 7 tygodni wolnego. RAND Corporation, wpływowy amerykański think tank, przewidywał, że w przyszłości zaledwie 2 procent ludności świata będzie w stanie wyprodukować wszystko, czego potrzebuje społeczeństwo, a praca okaże się wkrótce zarezerwowana dla elit.
Latem 1964 roku „The New York Times” poprosił słynnego pisarza science fiction, Isaaca Asimova, aby spróbował przewidzieć przyszłość. Jak będzie wyglądał świat za pięćdziesiąt lat? W niektórych kwestiach Asimov zachował ostrożność – w 2014 roku roboty nie będą „ani powszechnie stosowane, ani bardzo dobre”. W pozostałych przypadkach jego oczekiwania były wysokie: samochody unoszące się w powietrzu i całe miasta zbudowane pod wodą.
czytaj także
Jedna rzecz bardzo go jednak niepokoiła: wszechobecna nuda. Pisał on, że ludzie „będą w większości brali udział w wyścigu operatorów maszyn”, co spowoduje „poważne psychiczne, emocjonalne i socjologiczne konsekwencje”. Według Asimova psychiatria stanie się w 2014 roku najważniejszą specjalnością zdrowotną z powodu milionów ludzi dryfujących po morzu „wymuszonego wypoczynku”. Twierdził, że: „Praca będzie wtedy najwspanialszym słowem”.
W miarę upływu czasu coraz większa liczba myślicieli zaczęła wyrażać związane z tą kwestią obawy. Laureat Pulitzera, politolog Sebastian de Grazia, powiedział agencji Associated Press: „Jest się czego obawiać […] wymuszony czas wolny przyniesie niespokojny okres nudy, bezczynności, zdeprawowania oraz zwiększonej przemocy”. W 1974 roku Departament Zasobów Wewnętrznych Stanów Zjednoczonych wszczął alarm, ogłaszając, że: „Czas wolny, uznawany przez wielu za uosobienie raju, może równie dobrze stać się wkrótce najbardziej kłopotliwym problemem przyszłości”.
Pomimo tych obaw nie było raczej wątpliwości, jaki kurs obierze ostatecznie historia. Mniej więcej do 1970 roku socjologowie z dużą dozą pewności opowiadali o nieuchronnym „końcu pracy”. Ludzkość znalazła się o krok od prawdziwej „rewolucji w wypoczynku”.
George i Jane
Poznajcie George’a i Jane Jetsonów. To porządna para mieszkająca z dwójką dzieci w przestronnym mieszkaniu w Orbit City. On pracuje w dużej firmie jako operator wskaźnika cyfrowego, ona jest typową amerykańską gospodynią domową. George’a dręczą koszmary związane z pracą. Czy można mieć o to do niego pretensje? Jego zadanie polega na wciskaniu w określonych odstępach czasu guzika, a jego szef Mr. Spacely – niski, pulchny, noszący imponujące wąsy osobnik – jest tyranem.
W 1956 roku Richard Nixon obiecał Amerykanom, że „w niezbyt odległej przyszłości” będą pracować jedynie 4 dni w tygodniu.
„Wczoraj pracowałem całe dwie godziny!” – narzeka po kolejnym koszmarnym śnie. Jego żona Jane jest zbulwersowana: „Czy ten Spacely myśli, że prowadzi jakiś zakład wyzyskujący siłę roboczą?!”.
Przeciętny tydzień pracy liczy w Orbit City dziewięć godzin. Niestety tak jest tylko w telewizji, „w najważniejszym dziele futuryzmu XX wieku”, serialu The Jetsons. Miał on premierę w 1962 roku, akcja toczyła się zaś 100 lat później. W zasadzie byli to tacy Flintstonowie, tyle że w przyszłości. Na niekończących się powtórkach serialu wychowało się już kilka pokoleń.
czytaj także
Okazało się, że przewidywania twórców serialu sprawdziły się już 50 lat później. Robot pomagający w sprzątaniu gospodarstwa domowego? Załatwione. Łóżka do opalania? Są. Ekrany dotykowe? Odhaczone. Wideorozmowy? Oczywiście, że tak. Jednak w innych kwestiach do Orbit City jeszcze wiele nam brakuje. Kiedy na przykład uniosą się w powietrze latające samochody? Nie ma też na razie ruchomych chodników na ulicach miast.
A co jest najbardziej rozczarowujące? Brak większej ilości czasu wolnego.
Zapomniane marzenie
Skracanie tygodnia pracy skończyło się w latach 80. ubiegłego wieku. Wzrost gospodarczy nie przekładał się na więcej czasu wolnego, tylko na posiadanie większej liczby rzeczy. W takich krajach jak Australia, Austria, Norwegia, Hiszpania i Anglia czas pracy przestał się skracać, a w Stanach Zjednoczonych nawet się wydłużył. Siedemdziesiąt lat po wprowadzeniu czterdziestogodzinnego tygodnia pracy trzy czwarte pracowników spędzało w niej ponad 40 godzin tygodniowo.
Robot pomagający w sprzątaniu? Załatwione. Łóżka do opalania? Są. Ekrany dotykowe? Odhaczone. Wideorozmowy? Oczywiście. Brak tylko większej ilości czasu wolnego.
Jednak to nie wszystko. Nawet w krajach, gdzie tygodniowy czas pracy poszczególnych osób się zmniejszył, zaczęło brakować wolnego czasu całym rodzinom. Dlaczego? Ma to związek z najważniejszym wydarzeniem ostatnich dziesięcioleci: rewolucją feministyczną.
Futurolodzy zupełnie się tego nie spodziewali. Przecież żyjąca w 2062 roku Jane Jetson była posłuszną gospodynią domową. W 1967 roku „The Wall Street Journal” przewidywał, że w XXI wieku powszechna dostępność robotów umożliwi mężczyźnie wielogodzinne relaksowanie się z żoną na kanapie. Nikt nie mógł nawet przypuszczać, że w styczniu 2010 roku, po raz pierwszy od drugiej wojny światowej, przeważającą część amerykańskiej siły roboczej będą stanowić kobiety.
Podczas gdy w 1970 roku ich wkład w dochód rodzinny stanowił zaledwie od 2 do 6 procent, obecnie udział ten przekroczył 40 procent.
Tempo, jakiego nabrała rewolucja feministyczna, przyprawia o zawrót głowy. Jeśli uwzględnimy pracę bezpłatną, kobiety w Europie i w Ameryce Północnej pracują więcej niż mężczyźni. „Moja babcia nie miała prawa wyborczego, mama pigułki antykoncepcyjnej, a mnie brakuje czasu” – zwięźle podsumowuje całą tę sytuację pewna holenderska aktorka komediowa.
W związku z tym, że kobiety szturmują rynek pracy, mężczyźni powinni zacząć mniej pracować (za to częściej gotować, sprzątać i spędzać więcej czasu z rodziną).
W rzeczywistości wcale tak się nie stało. O ile w latach 50. ubiegłego wieku pary pracowały łącznie od 5 do 6 dni w tygodniu, o tyle obecnie jest to raczej 7 albo 8 dni. Jednocześnie wychowywanie dzieci stało się bardziej czasochłonnym zajęciem. Badania pokazują, że niezależnie od kraju rodzice poświęcają obecnie swoim dzieciom zdecydowanie więcej uwagi. W Stanach Zjednoczonych pracujące matki spędzają ze swoimi pociechami więcej czasu niż gospodynie domowe w latach 70. ubiegłego wieku.
Nawet obywatele Holandii – kraju o najkrótszym tygodniu pracy na świecie – odczuwają stale rosnące od lat 80. ubiegłego wieku obciążenie pracą, nadgodzinami, nauką i zajęciami związanymi z rodziną. W 1985 roku wszystkie te czynności zajmowały im 43,6 godzin tygodniowo, a w 2005 roku już 48,6 godzin. Trzy czwarte holenderskich pracowników odczuwa nadmierną presję czasu, jedna czwarta regularnie bierze nadgodziny, a co ósmy zdradza objawy wypalenia.
O ile w latach 50. ubiegłego wieku pary pracowały łącznie od 5 do 6 dni w tygodniu, o tyle obecnie jest to raczej 7 albo 8 dni.
Co więcej, oddzielenie pracy od czasu wolnego staje się coraz trudniejsze. Z badań przeprowadzonych na Harvard Business School wynika, że dzięki nowoczesnym rozwiązaniom technicznym kadra kierownicza i specjaliści w Europie, Azji oraz w Ameryce Północnej spędzają obecnie od 80 do 90 godzin tygodniowo, „pracując albo »monitorując« pracę innych i pozostając dyspozycyjnymi”. Koreańskie badania pokazują z kolei, że smartfon wydłuża tygodniowy czas pracy średnio o 11 godzin.
Można powiedzieć, że prognozy wielkich umysłów się nie sprawdziły. W istocie były wręcz dalekie od doskonałości. Asimov mógł mieć rację, twierdząc, że „praca” będzie w 2014 roku najbardziej gloryfikowanym słowem. Stało się tak jednak z zupełnie innego powodu. Nie jesteśmy śmiertelnie znudzeni; zapracowujemy się na śmierć. Armia psychologów i psychiatrów zmaga się nie z postępującą nudą, lecz z epidemią stresu.
Daleko nam do spełnienia się proroctwa Keynesa. Już około 2000 roku takie kraje jak Francja, Holandia czy Stany Zjednoczone były pięć razy bogatsze niż w roku 1930. Jednakże obecnie naszym największym wyzwaniem nie jest czas wolny i nuda, tylko stres i niepewność.
Kapitalizm płatków kukurydzianych
Jest takie miejsce, „gdzie pieniądze zostały zamienione na dobre życie, a ten, kto śpi, zarabia najwięcej” – tak w entuzjastyczny sposób opisywał Kukanię, mityczną Krainę Obfitości, średniowieczny poeta. Rok jest tam niekończącą się paradą dni wolnych od pracy – po 4 dni z okazji Wielkanocy, Zielonych Świątek, nocy świętojańskiej oraz świąt Bożego Narodzenia. Każdy, kto chciałby w tym czasie pracować, trafia do lochu. Poważnym wykroczeniem jest nawet samo wymawianie słowa „praca”.
Paradoksalnie, ludzie żyjący w średniowieczu byli bliżej osiągnięcia szczęśliwej bezczynności znanej z Krainy Obfitości niż my obecnie. Około roku 1300 kalendarz wypełniały dni wolne i święta. Juliet Schor, historyczka i ekonomistka z Harvardu, wyliczyła, że w tamtych czasach liczba dni wolnych od pracy stanowiła co najmniej jedną trzecią wszystkich dni w roku. W Hiszpanii udział ten wynosił zdumiewające 5 miesięcy, a we Francji niemal pół roku. Większość wieśniaków nie pracowała ciężej, niż to było potrzebne do życia. „Tempo życia było wolne – pisze Schor – nasi przodkowie nie byli być może bogaci, mieli za to mnóstwo czasu na wypoczynek”.
Gdzie więc podział się ten czas wolny?
Sprawa jest naprawdę bardzo prosta. Czas to pieniądz. Wzrost gospodarczy może przynieść albo większą ilość czasu wolnego, albo większą konsumpcję. W latach 1850–1980 rosło i jedno, i drugie, lecz później zwiększała się tylko konsumpcja. Nawet tam, gdzie dochody realne pozostały na tym samym poziomie i nierówności szybko narastały, konsumpcyjne szaleństwo nadal trwało, ale już na kredyt.
I właśnie taki był najważniejszy argument wysuwany przeciwko krótszemu tygodniowi pracy: nie możemy sobie na to pozwolić. Więcej czasu wolnego to świetny pomysł, ale zwyczajnie zbyt kosztowny. Gdybyśmy pracowali mniej, nasz standard życia bardzo by się obniżył, a państwo opiekuńcze zaczęłoby się rozpadać.
Lecz czy naprawdę tak by się stało?
Na początku XX wieku Henry Ford przeprowadził serię eksperymentów, które wykazały, że robotnicy są najbardziej wydajni, gdy pracują 40 godzin w tygodniu. Dodatkowe 20 godzin pracy tygodniowo dawało korzyści przez 4 tygodnie, później zaś wydajność pracy spadała.
czytaj także
Inni posunęli się jeszcze dalej. Pierwszego grudnia 1930 roku, gdy wciąż szalał wielki kryzys, W. K. Kellogg, magnat zajmujący się produkcją płatków kukurydzianych, wprowadził w fabryce w Battle Creek w stanie Michigan sześciogodzinny dzień pracy. Był to świetny pomysł: dzięki temu Kellogg mógł zatrudnić dodatkowych 300 osób, a liczba wypadków przy pracy spadła o 41 procent. Ponadto pracownicy stali się znacznie bardziej wydajni. „Dla nas nie jest to kwestia czysto teoretyczna – z dumą opowiadał lokalnej gazecie Kellogg. – Jednostkowy koszt wytworzenia produktu tak się obniżył, że stać nas na płacenie za sześć godzin pracy tyle samo, co poprzednio płaciliśmy za osiem”.
Smartfon wydłuża tygodniowy czas pracy średnio o 11 godzin.
Dla Kellogga, podobnie jak dla Forda, krótszy tydzień pracy był po prostu dobrą praktyką biznesową. Jednak dla mieszkańców Battle Creek znaczyło to o wiele więcej. Jak donosiła lokalna gazeta, po raz pierwszy w historii poznali oni znaczenie „prawdziwego wypoczynku”. Rodzice mieli więcej czasu dla dzieci i dla siebie; mogli go przeznaczyć na czytanie, prace w ogrodzie oraz uprawianie sportu. A ponieważ ludzie dysponowali większą ilością czasu na życie publiczne, kościoły i domy kultury zaczęły nagle pękać w szwach.
Prawie pół wieku później brytyjski premier Edward Heath również odkrył zalety kapitalizmu płatków kukurydzianych, choć stało się to przypadkiem. Pod koniec 1973 roku miał on duże problemy: inflacja była rekordowo wysoka, wydatki rządu astronomicznie wysokie, a związki zawodowe wykluczały możliwość zawarcia jakiegokolwiek kompromisu. Jakby tego było mało, górnicy postanowili rozpocząć strajk. Z powodu częstych braków w dostawach energii Brytyjczycy przykręcili termostaty i założyli swoje najgrubsze swetry. Przyszedł grudzień i nawet bożonarodzeniowa choinka na Trafalgar Square nie została oświetlona.
Heath zdecydował się na radykalne kroki. Pierwszego stycznia 1974 roku zarządził trzydniowy tydzień pracy. Do czasu zażegnania kryzysu energetycznego pracownikom nie wolno było w pozostałe dni tygodnia korzystać z prądu. Magnaci stalowi spodziewali się, że produkcja przemysłowa spadnie aż o 50 procent. Ministrowie brytyjskiego rządu obawiali się gospodarczej katastrofy. Gdy w marcu 1974 roku przywrócono pięciotygodniowy dzień pracy, urzędnicy przystąpili do obliczania całkowitych strat produkcyjnych. Widząc rezultat, nie mogli uwierzyć własnym oczom: w sumie wyniosły one 6 procent.
Zarówno Ford, jak i Kellogg oraz Heath przekonali się, że wydajność oraz duża liczba godzin pracy nie idą ze sobą w parze. W latach 80. ubiegłego wieku pracownicy Apple’a nosili T-shirty z napisem; „Pracuję 90 godzin w tygodniu i kocham to!”. Specjaliści od wydajności obliczyli później, że gdyby pracownicy tej firmy spędzali w pracy o połowę mniej czasu, świat mógłby cieszyć się przełomowym komputerem macintosh już rok wcześniej.
czytaj także
Istnieją poważne przesłanki wskazujące, że zgodnie ze współczesną wiedzą ekonomiczną nawet czterdziestogodzinny tydzień pracy jest za długi. Badania pokazują, że osoba wykorzystująca stale swoje twórcze możliwości jest w stanie być wydajna średnio przez nie więcej niż 6 godzin dziennie. To nie przypadek, że najbogatsze państwa świata, posiadające liczną klasę kreatywną i bardzo wykształcone społeczeństwa, zmniejszyły tygodniową liczbę godzin pracy.
Recepta na (prawie) wszystko
Ostatnio znajomy zapytał mnie, jakie problemy rozwiązuje krótszy tydzień pracy?
Odwróciłbym to pytanie: czy jest cokolwiek, czego nie rozwiązuje?
Stres? Niezliczone badania pokazały, że ludzie pracujący mniej są szczęśliwsi. W ankiecie przeprowadzonej niedawno w Niemczech pracujące kobiety zdefiniowały swój „szczęśliwy dzień”: najwięcej minut (106) poświeciłyby na „relacje intymne”. Istotne byłyby też „spotkania towarzyskie”, które zajęłyby im 82 minuty, „wypoczynek” (78 minut) oraz „jedzenie” (75 minut). Na dole listy priorytetów znalazło się: „wychowywanie dzieci” (46 minut), „praca” (36 minut) oraz „dojazdy do pracy” (33 minuty). Badacze cierpko zauważyli, że aby być szczęśliwym, „trzeba by prawdopodobnie poświęcić mniej czasu na pracę i mniej pieniędzy na konsumpcję (która prowadzi do wzrostu PKB) niż obecnie”.
Zmierzono jakość pracy w UE. Polska zajęła czwarte miejsce od końca
czytaj także
Zmiany klimatyczne? Wprowadzenie na całym świecie krótszego tygodnia pracy ograniczyłoby w tym stuleciu emisję CO2 o połowę. Państwa, w których pracuje się mniej, mają mniejszy ślad ekologiczny. Niższa konsumpcja ma swój początek w krótszej pracy – albo, co jest jeszcze korzystniejsze, w konsumowaniu bogactwa za pomocą różnych form wypoczynku.
Niezliczone badania pokazały, że ludzie pracujący mniej są szczęśliwsi.
Wypadki? Nadgodziny grożą śmiercią. Długi tydzień pracy prowadzi do popełniania większej liczby błędów: przez zmęczonych chirurgów w czasie przeprowadzanych przez nich zabiegów oraz przez niewyspanych żołnierzy podczas strzelania. A jeśli chodzi o katastrofy, począwszy od Czarnobyla po prom kosmiczny Challenger, przepracowana kadra kierownicza często odgrywała tu niechlubną rolę. To nie przypadek, że pracownicy sektora finansowego, który przyczynił się do największego kryzysu ostatniej dekady, notorycznie biorą nadgodziny.
Bezrobocie? Oczywiście nie można tak po prostu podzielić wykonywanych zadań na mniejsze części. Rynek pracy nie jest grą w gorące krzesła, w której każdy może usiąść gdziekolwiek, należy jedynie określić liczbę miejsc do siedzenia. Niemniej jednak badacze z Międzynarodowej Organizacji Pracy doszli do wniosku, że podział pracy – w którym dwie osoby pracujące w niepełnym wymiarze godzin wykonują zadania normalnie przeznaczone dla osoby pracującej w pełnym wymiarze godzin – w dużym stopniu pomogły rozwiązać ostatni kryzys. Odpowiedni podział pracy może, szczególnie w okresie recesji, złagodzić następstwa gwałtownego wzrostu bezrobocia oraz nadwyżki podaży nad popytem.
Emancypacja kobiet? Państwa, w których jest krótki tydzień pracy, ciągle zajmują wysokie miejsca w rankingach równości płci. Zasadniczą kwestią pozostaje bardziej sprawiedliwy podział pracy. Dopóki mężczyźni nie zaczną w odpowiednim stopniu zajmować się gotowaniem, sprzątaniem i innymi pracami domowymi, dopóty kobiety nie będą mogły bez przeszkód pracować we wszystkich gałęziach gospodarki. Innymi słowy, emancypacja kobiet zależy od mężczyzn. Jednak te zmiany nie są jedynie kwestią ich indywidualnych decyzji, istotną rolę ma tu do odegrania prawodawstwo. Nigdzie różnica w czasie pracy pomiędzy mężczyznami i kobietami nie jest mniejsza niż w Szwecji, kraju, gdzie są naprawdę porządne systemy opieki nad dziećmi oraz instytucja urlopów ojcowskich.
Kluczowe znaczenie mają zwłaszcza te ostatnie udogodnienia: mężczyźni spędzający po narodzinach dziecka kilka tygodni w domu poświęcają więcej czasu nie tylko swojemu potomkowi, ale również żonie i zajęciom w kuchni. Nie działoby się tak, gdyby nie wzięli urlopu. Poza tym ten efekt trwa – czy jesteście gotowi to usłyszeć? – do końca ich życia. Badania przeprowadzone w Norwegii pokazały, że mężczyźni, którzy skorzystali z urlopu ojcowskiego, półtora raza częściej pomagają swoim żonom przy praniu. Z kanadyjskich badań wynika, że mężczyźni poświęcają więcej czasu obowiązkom domowym i opiece nad dzieckiem. Urlop ojcowski to koń trojański z potencjałem, który może odmienić losy walki o równość płci.
Starzenie się społeczeństwa? Coraz większa liczba starszych osób chce pracować nawet po osiągnięciu wieku emerytalnego. Ale podczas gdy trzydziestoparolatkowie są przytłoczeni pracą, obowiązkami rodzinnymi i długami hipotecznymi, seniorzy mają problemy ze znalezieniem zatrudnienia, mimo że praca wywiera bardzo korzystny wpływ na ich zdrowie. Poza bardziej sprawiedliwym podziałem pracy pomiędzy płcie musimy jeszcze podzielić ją między pokolenia. Młodzi pracownicy wkraczający dopiero na rynek pracy równie dobrze mogą być czynni zawodowo jeszcze w wieku 80 lat. W zamian za to mogliby być może pracować nie 40, ale 30, a nawet 20 godzin tygodniowo. Jak zauważył jeden z czołowych demografów: „W XX wieku mieliśmy redystrybucję bogactwa. Sądzę, że w tym stuleciu dojdzie również do wielkiej redystrybucji, ale w zakresie godzin pracy”.
czytaj także
Nierówności? W krajach o największych dysproporcjach w zamożności tydzień pracy jest najdłuższy. Ubodzy pracują coraz dłużej po to, by związać koniec z końcem, jeśli zaś bogatym wzrasta liczba godzin pracy, uznają, że korzystanie z czasu wolnego coraz więcej ich „kosztuje”. W XIX wieku typową postawą ludzi bogatych była odmowa zakasania rękawów. Pracą zajmowali się w owych czasach wieśniacy. Im więcej ktoś pracował, tym był biedniejszy. Od tamtej pory obyczaje społeczne znacznie się zmieniły. W dzisiejszych czasach symbolami statusu są obciążenie, praca i stres. Narzekanie na przepracowanie to często jedynie zawoalowana próba, by wydać się innym ważnym i interesującym. Czas wolny będzie wkrótce utożsamiamy z bezrobociem i lenistwem, stanie się tak zwłaszcza w krajach, gdzie rozwarstwienie majątkowe się powiększyło.
Rozterki dorastania
Prawie 100 lat temu nasz stary dobry znajomy John Maynard Keynes ogłosił kolejną szokującą prognozę. Zrozumiał, że krach na giełdzie w 1929 roku nie oznacza końca światowej gospodarki. Producenci nadal byli w stanie dostarczać równie dużo towarów jak wcześniej, skończył się jedynie popyt na wiele produktów. „Nie cierpimy na reumatyzm wieku podeszłego – pisał Keynes – ale na rozterki dorastania związane ze zbyt szybkimi zmianami”.
czytaj także
Minęło ponad 80 lat, a my stoimy w obliczu dokładnie tego samego problemu. Nie chodzi o to, że jesteśmy biedni. Po prostu brakuje ofert płatnej pracy. W istocie to dobra wiadomość.
Oznacza, że możemy zacząć się szykować do największego wyzwania w historii ludzkości: wypełnienia istnego oceanu czasu wolnego. Rzecz jasna tydzień pracy to wciąż odległa utopia. Keynes przewidywał, że do 2030 roku ekonomiści będą odgrywać mało znaczącą rolę, „na poziomie dentystów”, ale prognoza ta wydaje się obecnie mniej realna niż kiedykolwiek przedtem. Ekonomiści dominują w mediach i w polityce. Marzenie o krótszym tygodniu pracy zostało unicestwione. Trudno znaleźć polityka, który popierałby jeszcze ten pomysł, chociaż stres i bezrobocie osiągają rekordowe poziomy.
Wydajność oraz duża liczba godzin pracy nie idą ze sobą w parze.
Ale Keynes nie był szaleńcem. W czasach, w których żył, liczba godzin pracy w tygodniu szybko się zmniejszała, więc ekonomista przewidywał, że ta rozpoczęta w 1850 roku tendencja nie zmieni się w przyszłości. Oceniał, że: „będzie się to odbywało stopniowo i nie nastąpi żadna katastrofa”. Wyobraźcie sobie, że ta związana z wolnym czasem rewolucja ponownie nabierze w tym stuleciu tempa. I nawet w przypadku wolnego wzrostu gospodarczego, my – mieszkańcy Krainy Obfitości – będziemy mogli w 2050 roku pracować mniej niż 15 godzin tygodniowo, zarabiając tyle samo, co w roku 2000.
Jeśli naprawdę chcemy, aby tak się stało, nadszedł czas na rozpoczęcie przygotowań.
Narodowa strategia
Po pierwsze musimy zadać sobie pytanie: czy tego chcemy?
Tak się składa, że w badaniach opinii publicznej to pytanie już padło. Nasza odpowiedź brzmi: tak, bardzo prosimy. Za więcej czasu wolnego jesteśmy nawet gotowi poświęcić cenną siłę nabywczą. Warto jednak zauważyć, że granica pomiędzy pracą a czasem wolnym ostatnio bardzo się zatarła. Praca jest obecnie często postrzegana jako rodzaj hobby albo nawet istota naszej tożsamości. W swojej klasycznej już książce Teoria klasy próżniaczej (1899) socjolog Thorstein Veblen określał czas wolny jako oznakę przynależności do elity. Jednak rzeczy uznawane niegdyś za wypoczynek (takie jak sztuka, sport, nauka, opieka, filantropia) obecnie są uznawane za rodzaj pracy.
To oczywiste, że w naszej współczesnej Krainie Obfitości wciąż pełno jest źle opłacanej, nędznej pracy. A wysoko wynagradzane zajęcia często nie są traktowane jako szczególnie przydatne. Moim celem nie jest apelowanie o całkowite zniesienie płatnej pracy. Wprost przeciwnie. Nadszedł czas, aby kobiety, ludzie ubodzy i seniorzy dostali szansę wykonywania większej, a nie mniejszej ilości dobrej pracy. Stabilna i sensowna praca zawodowa odgrywa kluczową rolę w życiu każdego człowieka. Właśnie dlatego wymuszony przez zwolnienia czas wolny to katastrofa. Psycholodzy wykazali, że pozostawanie przez dłuższy czas na bezrobociu ma większy negatywny wpływ na samopoczucie niż rozwód czy utrata ukochanej osoby. Czas leczy wszystkie rany z wyjątkiem braku pracy. Im dłużej ktoś jest odstawiony na boczny tor, tym niżej się stoczy.
„Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy”
czytaj także
Nie ma znaczenia, jak ważną rolę odgrywa w naszym życiu praca, ludzie na całym świecie, od Japonii po Stany Zjednoczone, pragną krócej pracować. Gdy amerykańscy naukowcy zapytali pracowników, czy wolą otrzymać dwutygodniowy zarobek, czy dwa tygodnie wolnego, dwukrotnie więcej ankietowanych chciało odpocząć od pracy. Z kolei gdy brytyjscy badacze chcieli się dowiedzieć, czy lepiej jest wygrać na loterii, czy mniej pracować, dwa razy większa liczba ankietowanych wybrała drugie rozwiązanie.
Wszystkie dowody wskazują na to, że nie jesteśmy w stanie funkcjonować bez solidnej, codziennej porcji bezrobocia. Krótsza praca zwiększa naszą dostępną przepustowość na inne, równie istotne sprawy, takie jak rodzina, działalność społeczna i wypoczynek. To nie przypadek, że kraje o najkrótszym tygodniu pracy mają również największą liczbę wolontariuszy i najwyższy poziom kapitału społecznego.
Skoro już wiadomo, że chcemy pracować mniej, pojawia się kolejne pytanie: w jaki sposób możemy to osiągnąć?
Skoro już wiadomo, że chcemy pracować mniej, pojawia się kolejne pytanie: w jaki sposób możemy to osiągnąć?
Nie możemy tak po prostu przestawić się na 24- albo 30-godzinny tydzień pracy. Najpierw skrócenie czasu pracy musi zostać ponownie uznane za ideał polityczny. Następnie możemy krok po kroku zamieniać pieniądze na czas, inwestując więcej w edukację i opracowując bardziej elastyczne systemy: emerytalne, urlopów rodzinnych oraz opieki nad dziećmi.
Na początek potrzebna jest zmiana priorytetów. Obecnie pracodawcom bardziej opłaca się zatrudniać jedną osobę pracującą w nadgodzinach niż dwie w niepełnym wymiarze godzin. Dzieje się tak dlatego, że wiele kosztów pracy, takich jak dodatkowa opieka zdrowotna, pracodawca płaci od pracownika, a nie za przepracowane przez niego godziny. Dlatego też pracownicy nie mogą po prostu sami podejmować decyzji, czy chcą mniej pracować. Czyniąc tak, ryzykowaliby utratę statusu, możliwości rozwoju kariery i być może nawet samej pracy. W dodatku pracownicy wzajemnie się kontrolują: kto siedział najdłużej przy biurku? Kto najwięcej pracuje? W prawie każdym biurze pod koniec dnia można znaleźć wyczerpanych ludzi przeglądających bez celu na Facebooku profile nieznanych im osób i czekających, aż któryś ze współpracowników pierwszy pójdzie do domu.
czytaj także
Przerwanie tego błędnego koła będzie wymagało podjęcia działań zbiorowych – przez firmy, albo jeszcze lepiej, przez państwa.
Dobre życie
Kiedy w trakcie pisania tej książki mówiłem ludziom, że wziąłem na warsztat największe wyzwanie obecnego stulecia, ich zainteresowanie natychmiast wzrastało. Czy piszę o terroryzmie? Zmianach klimatycznych? A może o trzeciej wojnie światowej?
Gdy poruszałem temat czasu wolnego, ich rozczarowanie było wręcz wyczuwalne: „Czy wszyscy nie będą wtedy bez przerwy siedzieli przed telewizorem?”.
Gdy zapytano pracowników, czy wolą dwutygodniowy zarobek, czy dwa tygodnie wolnego, dwukrotnie więcej ankietowanych wybrało odpoczynek od pracy.
Przypominano mi o żyjących w XIX wieku surowych księżach oraz sprzedawcach, którzy uważali, że plebs nie poradzi sobie z uzyskanym prawem wyborczym, przyzwoitymi zarobkami, a w szczególności z czasem wolnym. Siedemdziesięciogodzinny tydzień pracy był postulowany jako skuteczny instrument w walce z alkoholizmem. Ironia polega na tym, że to właśnie w zapracowanych, uprzemysłowionych miastach coraz więcej ludzi szukało wtedy zapomnienia w butelce.
Żyjemy teraz w innej epoce, ale historia znów się powtarza: przemęczeni obywatele takich krajów jak Japonia, Turcja i oczywiście Stany Zjednoczone oglądają telewizję absurdalnie długo. W tym ostatnim państwie nawet przez pięć godzin dziennie, co daje w sumie aż dziewięć lat życia. Amerykańskie dzieci spędzają przed telewizorem połowę tego czasu, co w szkole.
czytaj także
Prawdziwy czas wolny nie jest jednak ani luksusem, ani złem. Jest tak samo niezbędny naszemu mózgowi, jak witamina C naszemu ciału. Nie ma osoby na świecie, która na łożu śmierci pomyślałaby: „Gdybym mógł jeszcze spędzić kilka godzin w biurze albo przed telewizorem”. Z pewnością pływanie w oceanie czasu wolnego nie będzie łatwym zadaniem. Współczesne szkolnictwo powinno przygotowywać ludzi nie tylko do pracy, ale również (co istotniejsze) do życia. „Skoro ludzie nie będą w swoim czasie wolnym zmęczeni – pisał w 1932 roku filozof Bertrand Russell – zaczną się domagać rozrywek, które nie są jałowe ani banalne”.
Jesteśmy w stanie korzystać z dobrego życia, jeśli tylko będziemy mieli na to czas.
**
Fragment książki Rutgera Bregmana Utopia dla realistów. Recepta na idealny świat w przekładzie Sławomira Paruszewskiego. Książka ukazała się w tym roku nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
W tekście pominięto przypisy autora.