Polskie państwo jest „ćwierćopiekuńcze”.
Michał Sutowski: Czy przez kilkanaście tygodni rządów PiS w gospodarce i polityce społecznej nastąpił już zwrot na lewo? Nie pytam o dyskurs, ale o realne działania – ustawy wprowadzone bądź przynajmniej procedowane.
Rafał Woś: To najpierw wyliczmy, co mamy na tapecie. Mamy dwie nowelizacje budżetu, za rok 2015 i na 2016, przy czym w tej drugiej znalazło się miejsce na „500 złotych na dziecko”. Ten zasiłek ma wymiar socjalny, ale też oznacza zwiększenie nakładów na politykę rodzinną. Do tego dwa podatki, tzn. wprowadzony bankowy i zapowiadany od sklepów wielkopowierzchniowych. Trwają też prace nad strategią „uszczelniania” systemu podatkowego, co też ma charakter redystrybucyjny, bo zmierzać ma do tego, żeby móc więcej dzielić…
Ale w tym roku chyba nic z tego nie będzie, bo w budżecie zwiększonej ściągalności podatków nie założono.
Z tego, co mi wiadomo, jak tylko nowi urzędnicy weszli do Ministerstwa Finansów, była wielka presja, by ten system udało się uszczelnić choć trochę; pracowali ponoć dzień i noc. Obsesją tego rządu było szybko pokazać, że yes, we can, a nie tylko gadać. Nie udało się jednak zrobić tego od razu, bo słychać teraz, że strategia uszczelniania systemu ma być we wstępnej wersji za 2 tygodnie i że może wtedy minister Szałamacha będzie gotowy na dłuższą rozmowę na ten temat. Skądinąd to właśnie w sprawie podatków pojawiły się w obozie szeroko rozumianej prawicy pierwsze skowronki konfliktu – profesor Witold Modzelewski mówi bowiem, że uszczelnienie systemu VAT im też się na pewno nie uda.
Bo i chyba nikomu w Polsce dotąd się nie udało.
W każdym razie jest to bardzo trudne i cały czas nie znamy żadnych konkretów. Oprócz tych spraw warto wymienić rzeczy pozostające dziś poza radarem opinii publicznej. Niedawno „Rzeczpospolita” pisała o planach osłabienia wagi kryterium cenowego przy przetargach publicznych, co oczywiście stanowi postulat propracowniczy. No i wreszcie kwestia typu umów o pracę, których zmianę po kontroli miałaby administracyjną decyzją nakazywać Państwowa Inspekcja Pracy. To koncepcja firmowana przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, którego trzon – poza Bartoszem Marczukiem, odpowiedzialnym ściśle za „Rodzinę 500+” – stanowią związkowcy: minister Elżbieta Rafalska, Stanisław Szwed czy Marcin Zieleniecki.
Mamy zatem wstępny katalog dokonań i planów w sprawach gospodarczych i socjalnych. Czy PiS nam ukradł socjalizm, mówiąc słowami Mieczysława F. Rakowskiego?
Jeśli porównać te projekty z dokonaniami rządów PO-PSL, a wcześniej rządami SLD i samego PiS z lat 2005-2007 – postawmy przy końcu rządów AWS cezurę „pierwszego etapu transformacji”, która wyznaczała obszar sensownych analogii – obecny rząd jawi się jako najbardziej prosocjalny i propracowniczy.
Oczywiście nie można postawić w tym miejscu kropki, bo niewątpliwie dzieją się równocześnie rzeczy, które bardzo nas niepokoją – i w antypisowski front łączy ludzi o bardzo różnych poglądach, czego dowodem Sławomir Sierakowski, Ryszard Petru i Karol Modzelewski idący na manifestację KOD.
O Trybunał jeszcze zapytam. Ale co z drugą kadencją Platformy? Ostatnim rokiem Kopacz? Nastąpił wtedy chyba wyraźny zwrot socjalny?
To była ledwie końcówka, kiedy po 7 latach rządzenia u polityków pojawiła się nieco bardziej trzeźwa świadomość problemów społecznych. Ja sam nieraz pisałem, jak długą i w sumie słuszną drogę przeszła PO od swoich liberalnych początków, ale ta droga robi wrażenie tylko, jeśli weźmiemy pod uwagę „skąd oni wychodzili”. Bo to, dokąd doszli, to powinien być dopiero punkt wyjścia. Nie wiemy oczywiście, co byłoby dalej, gdyby po wyborach stworzyli trzeci raz rząd. Tak czy inaczej PO, tzn. drugi rząd Tuska i rząd Kopacz, zauważały np. jak wielki jest problem z polską pracą, ale zdecydowały się tylko na ograniczone środki zaradcze. W każdym razie jak dotąd PiS idzie dalej.
To co, mamy lewicowy rząd?
Prawo i Sprawiedliwość, a właściwie rządząca Zjednoczona Prawica to konglomerat różnych koncepcji ekonomicznych; ta formacja zresztą nie jest bardzo wyraziście sprofilowana ekonomicznie, tzn. nie jest tak, żeby wraz z przejęciem władzy na rząd czekała szuflada pełna gotowych ustaw, ekspertyz i spójnych teorii. Niemniej jest tam sporo myślenia socjalnego, prorodzinnego oraz intuicyjnie keynesowskiego, czasem też interwencjonistycznego w duchu przedwojennej sanacji; to wyraźna różnica w stosunku do PiS z 2005 roku, wówczas owładniętego PO-PiS-owską obsesją „taniego państwa”. To wszystko jednak było po fali afer rządów SLD, za to przed kryzysem 2008 roku, przez który naprawdę wszyscy dużo się nauczyliśmy. W czasie niedawnej rozmowy z ministrem Henrykiem Kowalczykiem usłyszałem kilka rzeczy, które dla jego platformerskich odpowiedników nie były długo oczywiste; sporo ciepłych słów o związkach zawodowych, podczas gdy np. od Jana Krzysztofa Bieleckiego na ten temat długo mogłem usłyszeć tylko opowieść rodem z lat 90. Krótko mówiąc, wiele z tych rzeczy może się podobać ludziom, którzy chcieliby odwrotu od neoliberalizmu w stronę polityki bardziej socjalnej i bardziej redystrybucyjnej.
Ale ten odwrót nastąpił już chyba za PO. Abstrahując nawet od sprawy OFE, zaczęto cywilizować system zasiłków, wydłużono urlopy macierzyńskie, dofinansowano przedszkola, zaczęły się też tzw. klauzule społeczne.
Kiedy?! Na rok, dwa przed wyborami? Przedtem było kilka lat rządów filozofii „taniego państwa”, którą odczuwano na przykład w postaci outsourcingu usług publicznych. Jak wielki to problem, świetnie pokazuje najnowszy raport Ośrodka im. F. Lassalle’a autorstwa Katarzyny Dudy, poświęcony sytuacji pracowników ochrony i usług sprzątających w urzędach – samorządowych i wojewódzkich – i sądach, zatrudnionych na umowach śmieciowych przez agencje pracy tymczasowej. Studium oparte jest przede wszystkim na rozmowach z tymi ludźmi i ujawnia ono realne i bardzo dotkliwe zjawisko, którego przez lata nie dostrzegaliśmy, bo i grupy nim najsilniej doświadczone nie mają dostępu do środowisk opiniotwórczych. Widoczni przecież są ci sami ludzie, może jest ich tylko mniej i pracują w fartuchu czy mundurze z logo jakiejś firmy.
Ale dziś problemu „śmieciowych” umów prawie nikt – poza ekstremami – nie neguje.
Problem śmieciówek i outsourcingu w urzędach przebił się jednak do świadomości potocznej dopiero wraz ze sprawą poznańską; wtedy to pracownikom sprzątającym na uczelni groziło, że wynajęty przez nią pracodawca-pośrednik im nie zapłaci. A rektor, jak pamiętamy, powiedział delegacji poszkodowanych, że to już nie jego sprawa. To była wiosna 2014 i faktycznie dość szybko, bo już jesienią wprowadzono ustawę o klauzulach społecznych, wedle której cena nie ma być jedynym kryterium przy zlecaniu zadań za publiczne pieniądze.
I nie pomogło?
Badania Katarzyny Dudy były prowadzone tuż po wejściu w życie ustawy, ktoś więc może powiedzieć, że upłynęło zbyt mało czasu. Autorka wskazuje jednak, że kryterium kosztowe wciąż odpowiada np. za 90% oceny oferty w przetargu. Dopiero dziś przebija się do świadomości, że to nie jest tylko problem jednej czy dwóch szczególnie poszkodowanych grup, bo to „tanie państwo” nie wywiązuje się już ze swej roli kotwicy rynku pracy, tzn. punktu odniesienia dla sektora prywatnego, któremu wyznacza nie tylko standardy moralne, ale też określa dobre praktyki i stwarza ludziom pewne pole wyboru. Pamiętamy przecież, że w pierwszej fazie transformacji gospodarstwa domowe decydowały się często na taki układ: jedna osoba idzie do sektora prywatnego, gdzie pracuje się ciężko i niepewnie, ale za to pieniądze są lepsze; druga zaś pracuje w publicznym, gdzie płacą mało, ale praca jest pewna, a do tego jakiś socjal. Z czasem, począwszy od rządu Millera aż po Tuska, było to demontowane: odtąd także „na państwowym” trzeba się każdego dnia o tę pracę bić. Outsourcing za rządów PO zaczął dotykać kolejnych grup – konsekwencją reformy szkolnictwa wyższego było np. zmuszenie uczelni do oszczędności na kosztach pracy, przez co np. lektorów językowych zaczęto wypychać na zlecenia, a doktorantów wprost na wolontariat.
PiS może ten trend odwrócić? Tzn. pójść dużo dalej niż „późna” PO z oskładkowaniem śmieciówek i miękkimi klauzulami społecznymi?
No właśnie… Do tego trzeba by przecież odwrócić reformę szkolnictwa wyższego, tzn. znów wyprosić logikę rynkową z uniwersytetów.
Co jest sprzeczne z poglądami ministra nauki Jarosława Gowina, zwolennika wzmocnienia trendu komercjalizacji…
Nie mówiąc o tym, że PiS już otworzył tyle frontów, że przeprowadzenie realnych zmian w tej materii – w tym wypadku kontrreformy uniwersytetów – wydaje się zadaniem karkołomnym.
PiS wiele mówi o dowartościowaniu lokalnego kapitału i polskich przedsiębiorców. Czy takie posunięcia jak wzmocnienie PIP czy ograniczenie outsourcingu nie oznaczają przypadkiem, że kolejną linię oporu zbudują drobni przedsiębiorcy? Ci sami, którzy swe własne problemy z uciążliwą biurokracją i urzędnikami kompensują wyzyskiem pracowników – na który pozwala im państwo?
Według mnie to nie na tym polega. Mikro- i małym przedsiębiorcom jest zawsze ciężko, bo są odpowiednikiem prekariatu po stronie pracodawców. Jeśli nie masz zaoszczędzonego kapitału, nadwyżki środków własnych, to nie masz żadnej zakładki płynnościowej – a to znaczy, że z miesiąca na miesiąc jesteś na łasce banku, który przedłuży bądź nie linię kredytową, kontrahenta, który ureguluje bądź nie należności w terminie, czy urzędnika, który napyta ci biedy choćby tylko gorliwie wykonując obowiązki.
Nieszczęściem polskiej gospodarki jest jej struktura, tzn. wyjątkowa słabość sektora średniaków – już wystarczająco dużych, by się stabilnie utrzymać na rynku, ale jeszcze nie odsprzedanych kapitałowi zagranicznemu.
Średniacy płacą podatki i można z nimi wynegocjować poprawę warunków pracy, bo mają nadwyżki. Tyle że u nas ich brakuje i stąd też jesteśmy pod pewnymi względami podobni do Grecji: trudno tu istotnie poprawić ściągalność podatków, bo ci naprawdę duzi uciekną, a małych zabijesz. Odwrotnie jest w Niemczech, gdzie to średnie podmioty są najsilniejsze.
Rozumiem, że tu nie ma żadnego „układu” rządu z przedsiębiorcami: my was gnębimy skarbówką i kontrolami, ale za to wyciskajcie sobie pracowników jak cytrynę, do woli. Niemniej, strukturalnie tak to chyba działa: państwo dużym odpuszcza, małych dociska, a najmniejszych – pracowników – pozwala dociskać tym małym.
Państwo w tym układzie jest przede wszystkim reaktywne i to jest jego wielka słabość. Ono ulega postulatom tych, którzy są lepiej zorganizowani i daje im to, czego się domagają. Wiadomo, że najmocniejsi są wielcy pracodawcy z dostępem do mediów i ekspertów, gdy z kolei pojedynczy pracownicy mają najgorzej, bo w nadwiślańskim kapitalizmie długo nie było symbolicznego uznania prawa pracowników do obrony swych interesów. Za tym szło rozbijanie siły związków i ich wielka słabość w sektorze prywatnym, dysfunkcja instytucji dialogu społecznego – myślę o Komisji Trójstronnej – w czasach późnej PO, no i wreszcie zohydzanie związków w mediach. Uznawano, że przedsiębiorcy mogą bronić swych interesów, ale pracownicy już nie, bo to oznacza „przywileje” i szkodliwy partykularyzm.
Rozumiem, zmierzam jednak do tego, że ta problematyczna struktura przedsiębiorstw, o której mówisz szybko nie zniknie; czy jeśli mniejsi pracodawcy nie będą już mogli żyłować pracowników, przetrwają w ogóle?
Taki jest mniej więcej tok myślenia Związku Przedsiębiorców i Pracodawców i jego szefa Cezarego Kaźmierczaka. Takie podejście ignoruje jednak aspekt popytowy: przecież relatywne wzmocnienie pozycji pracownika nie oznacza, że on teraz będzie brał pieniądze za nic, tylko że kreuje się dodatkowy popyt na produkty czy usługi małych i średnich przedsiębiorców. Chodzi o to, żeby ten wyzyskiwany pracownik wszedł do normalnego obiegu gospodarczego, tzn. żeby mógł więcej konsumować!
Ktoś może powiedzieć, że to dobra teoria, ale efekty popytowe mogą nadejść już po tym, jak pracodawcy poupadają.
Nie wiemy tego, wiemy natomiast, na jakich warunkach debata toczyła się dotychczas: każdy argument za wzmocnieniem pracowników zbijano w ten sposób, że to zniszczy miejsca pracy. Jak tylko ktoś mówił o większej płacy minimalnej, zaraz Henryka Bochniarz wyliczała, dlaczego się nie da i o ile spowolni się wzrost. I przez taką debatę doszliśmy tam, gdzie jesteśmy obecnie.
Warto zrobić eksperyment?
Choćby od Alana Krugera i Davida Carda, którzy w kontekście wprowadzenia płacy minimalnej porównali sytuację w branży gastronomicznej dwóch sąsiednich stanów – New Jersey i Pensylwanii – wiemy, że podwyższenie minimalnego wynagrodzenia wcale nie przynosi tych katastrofalnych skutków, którymi straszą nas pracodawcy.
Można porównywać efekty takiej polityki w USA dwadzieścia kilka lat temu z dzisiejszą sytuacją w Polsce?
To jest kwestia, której teoretycznie nikt nie rozwiąże, bo mamy spór dwóch sprzecznych racji. I każda ma swoje argumenty. Rzecz w tym, że żeby dokonać zmiany – a potrzeba jej niewątpliwie, biorąc pod uwagę niski poziom płac i warunki pracy w Polsce – warto przynajmniej spróbować. Kiedy przedsiębiorcy mówią, że przy wyższych płacach już nic im nie zostanie, to warto wziąć na to poprawkę. A jeśli chodzi o porównania z Zachodem, to warto przypomnieć, że choć i tam mówi się o stagnacji płac, to jednak tamtejsza dolna klasa średnia wciąż ma całkiem niezłą siłę nabywczą, kilkakrotnie wyższa niż polska.
W tzw. Polsce prowincjonalnej, z której sam się wywodzę, całe rzesze mieszkańców to dla rynku ludzie-widmo, żyjący z dnia na dzień: nie mający oszczędności ani zdolności kredytowej poza zeszytem w sklepie, odmawiający sobie wszystkiego poza najbardziej podstawowymi potrzebami.
Na kulturę nie wydają nic, nawet na rozrywkę nic, o jakimś jedzeniu na mieście nie ma mowy. A przecież to wszystko oznacza dobra i usługi dostarczane przez lokalnych przedsiębiorców.
Czy program 500 złotych na drugie i kolejne dziecko przesunie nieco tę barierę popytu? To dobra propozycja?
Moja pierwsza reakcja na ten pomysł, jeszcze przed wyborami, była pozytywna. Po pierwsze, uważam, że polskie państwo jest „ćwierćopiekuńcze” i że w każdym niemal miejscu systemu warto byłoby do niego dosypać – z tej prostej przyczyny, że w kwestii redystrybucji i polityki społecznej jesteśmy dużo poniżej zachodniego standardu, do którego skądinąd aspirujemy. Po drugie, redystrybucja pieniędzy w dół oznacza realny wzrost popytu, co bardzo pomoże polskim przedsiębiorcom. Po trzecie wreszcie, to oznacza przełamywanie poczucia, „że się nie da”, że w ramach reform rząd może tylko ciąć i że wydatki można tylko zmniejszać.
Minister Ziobro zgłosił ostatnio pomysł, aby środki przelewano na specjalne konto tak, by można za nie było kupić tylko konkretne produkty na potrzeby dzieci.
I może to nie jest zły pomysł? Przecież w wielu krajach Zachodu rozdaje się bony do sklepów. Inna sprawa, że ujawnia się przy tym mniej sympatyczne oblicze państwa dobrobytu: paternalizm i kontrola państwa wobec obywateli. Kiedy mówi się, że ludzie te pieniądze przepiją, bo wielodzietni to przecież patologia, to mnie to zwyczajnie wkurza. Takie rzeczy mówią zazwyczaj ci, którzy nie mają pojęcia, jak właściwie wygląda życie rodziny wielodzietnej. To nie tylko wielkie wydatki na co dzień, to także np. fabryka wydawania posiłków i kombajn do sprzątania. Wychowywanie w Polsce dzieci, zwłaszcza więcej niż jednego, oznacza naprawdę wielkie samowyrzeczenie. Tymczasem państwo w zasadzie rodziców nie wspiera, a pracodawcy formalnie traktują równoprawnie, w praktyce zaś wolą nie zatrudniać matek. Krótko mówiąc: kupuję ten projekt, acz z pewnymi zastrzeżeniami.
A nie lepiej byłoby te pieniądze wydać na dobrą infrastrukturę oświatową i opiekuńczą? Dobre obiady dla wszystkich, powszechnie dostępne przedszkola?
Bezpośredni efekt popytowy byłby pewnie słabszy. Poza tym taka alternatywa jest dziś czysto teoretyczna, a „Rodzina 500+” to jednak konkret. Lewica i PO miały sporo lat, żeby czegoś podobnego spróbować. I może jeszcze będą miały okazję, bo ja nie uważam, że PiS będzie rządził Polską na wieki wieków. Za cztery lata zapewne przegra wybory i mam nadzieję, że będzie wtedy w Sejmie jakaś lewica, która taką socjaldemokratyczną alternatywę zaproponuje. Ale w polskim „tu i teraz” mówię: „spróbujcie” i nie akceptuję tezy, że to jest kupowanie głosów czy „zhandlowanie demokracji za 500 złotych”.
Niemniej kilka dodatkowych procent ludzi może poczuć, że to państwo wreszcie coś dla nich zrobiło – i nie muszą mieć bardzo prawicowych poglądów.
I poczują słusznie, ale to wcale nie znaczy, że taki wyborca od razu zapomni np. o łamaniu przez PiS standardów legislacyjnych. Ja nie wierzę, że biorąc do ręki 500 złotych, ludzie podpisują cyrograf – historia państw socjalnych uczy czegoś dokładnie przeciwnego, bo rozbudzają one większe aspiracje niż są w stanie zaspokoić. No a poza tym, obiektywnie rzecz biorąc, ludziom na dole drabiny społecznej coś się wreszcie należy.
A będzie od tego więcej nas, Polaków?
Ja akurat nie jestem rycerzem pronatalistycznym jak ekonomiści, którzy twierdzą, że tylko demografia zapewnia wzrost gospodarce; zapominają przy tym często, że jest jeszcze potencjał wzrostu produktywności pracy i wreszcie możliwość redystrybucji przez opodatkowanie. Co nie zmienia faktu, że jest w Polsce mnóstwo ludzi, którzy mają już jedno dziecko i pewnie by się zdecydowali na drugie, ale boją się, że na drugie ich już nie będzie stać – i wtedy te 500 złotych może naprawdę robić różnicę.
Mówiłeś, że akceptujesz ten projekt z zastrzeżeniami. W czym zatem problem?
Po zapowiedziach przedwyborczych przyszła faza konkretyzacji i uzasadnionych pytań o źródła finansowania całego programu.
Mój zarzut jest taki, że plan zwiększenia wpływów podatkowych do budżetu stoi na glinianych nogach. „Uszczelnianie systemu” jest bardzo trudne w takim kraju jak Polska. Będąc w UE zwiększonym długiem na dłuższą metę nie da się niczego finansować – a przynajmniej jest to bardzo ryzykowne.
Skoro Węgry to dla Kaczyńskiego wzór, to pamiętajmy, że Orban najbardziej ze wszystkiego w gospodarce chciał wyjść z pętli zadłużeniowej – bo to ona naprawdę ogranicza suwerenność. Inna sprawa, na ile mu się to udało… Jednocześnie PiS nie zdecydował się podwyższyć podatków, a nawet zamierza je obniżyć przez zwiększoną kwotę wolną.
Gdzieś będą musieli ciąć?
Dawid Sześciło, jeden z pionierów badań nad komercjalizacją usług publicznych w Polsce, zwrócił moją uwagę na to, że skoro pieniądze trzeba skądś wziąć i skoro nie ma przyzwolenia na większe podatki – a i PiS nikogo nie przekonuje, że może warto byłoby je podnieść – to się musi skończyć demontowaniem państwa dobrobytu tam, gdzie go nie widać. Chodziłoby o posunięcia szczególnie perfidne, jak prywatyzacja szpitali czy dalsze wzmacnianie logiki rynkowej w szkolnictwie wyższym, krótko mówiąc: ten typ outsourcingu usług publicznych, który uderzy w najsłabiej zorganizowanych. Tak, gdzieś będzie trzeba uciąć i utnie się tam, gdzie opór będzie najmniej zorganizowany.
To oznaczałoby kierunek reform – usług publicznych czy prawa pracy – przeciwny do tego, o którym mówiliśmy na początku. Ale może jednak PiS ma jakieś pole manewru po stronie wpływów do budżetu?
Uszczelnienie systemu, zwłaszcza po stronie VAT, o którym tyle się mówiło, jest bardzo trudne, choć PiS-owi powinno być nieco łatwiej niż poprzednikom. Jak tłumaczył mi Jacek Kapica, wiceminister finansów za czasów PO, raczej pracownik służby cywilnej niż polityk – „uszczelnienie” oznacza więcej patrzenia ludziom na ręce i zawsze będzie przez nich traktowane jak nowa represja. Tyle że PO, jako siła nominalnie liberalna, miała z tym trudniej, bo z proprzedsiębiorczą narracją rozjeżdżała się w tym punkcie polityczna praktyka: w efekcie Cezary Kaźmierczak mówił, że minister Kapica to wróg polskiej przedsiębiorczości. Z kolei PiS zdobył sobie poparcie przedsiębiorców hasłami obrony polskiego kapitału, ale ma nieco większe pole manewru, bo ma też i inne grupy elektoratu. Co nie zmienia faktu, że na podatkową mannę z nieba budżet raczej nie ma co liczyć.
Będzie podatek bankowy od aktywów i obrotowy od sklepów wielkopowierzchniowych.
Cudów nie będzie – to kilka miliardów złotych. W tych podatkach chodzi raczej o symboliczne pokazanie, że nie będzie odtąd przywilejów do zagranicznego kapitału. Zresztą nie wrzucałbym obydwu tych podatków do jednego worka. Jako porządny keynesista uważam bowiem, że system finansowy to nie jest jakiś szwarccharakter…
Pod warunkiem, że nie przytłacza gospodarki realnej. Spekulacja to nie problem, jeśli jest pianą na wirze normalnej przedsiębiorczości – jak mawiał klasyk.
I w Polsce system finansowy nie zachowuje się aż tak źle – narracja o „banksterach” jest u nas niesłusznie przekalkowana ze Stanów Zjednoczonych. Wpływ relatywnej wielkości sektora na tempo PKB układa się w krzywą dzwonową – to znaczy, że najpierw rośnie, potem dochodzi do punktu kulminacyjnego i po przekroczeniu pewnej skali zaczyna spadać. PKB rośnie, jeśli sektor finansowy jest duży – byle nie za duży. I Polska jest właśnie na samym czubku tej krzywej, tzn. że finansiści nie są jeszcze tak silni, żeby mieć wszystkich w kieszeni i kupować ustawy. Nie ma też u nas ryzyka systemowego, tzn. sektor nie jest kilkakrotnie większy od PKB kraju, jak to było w Irlandii, Islandii czy Wielkiej Brytanii.
Patologii chyba jednak nie brakuje: rozdawane ochoczo kredyty frankowe, przekręt Amber Gold, upadłe kasy oszczędnościowo-kredytowe czy wreszcie tzw. firmy pożyczkowe…
To wszystko są jednak obrzeża systemu, które nie grożą krachem całej gospodarki. Dużym problemem jest penetracja sektora przez zagraniczny kapitał, choć nie tyle ze względu na wyprowadzanie zysków, ile na fakt – zwraca na to uwagę Stefan Kawalec – że banki dopasowują swoją aktywność kredytową do koniunktury w krajach swych banków-matek, co grozi destabilizacją gospodarki. Nie zmienia to faktu, że ten sektor jest ważny, bo to przecież kredyt jest dźwignią pozwalającą uzyskać kapitał na inwestycje tym, którzy go jeszcze nie mają.
Ludzie się często dziwią, gdy słyszą, że jako lewicowiec nie uważam banków za źródło wszelkiego zła – ale z powodów, o których mówię, z podatkiem bankowym byłbym ostrożny. Za to podatek od sklepów wielkopowierzchniowych warto, moim zdaniem, przetestować.
A czy na pewno kryterium powinna być powierzchnia? Bo ekspansja hipermarketów przyhamowała już kilka lat temu. Dlaczego nie mają płacić Żabki i dyskonty?
Tu jest podobny argument jak przy 500 złotych na dziecko: wypróbujmy to rozwiązanie, niech się sprawdzi w praniu. Może sieci franczyzowe powinny też płacić, ale grozi nam, że w ten sposób żadnego rozwiązania nie wprowadzimy z obawy, że jest niedoskonałe. I w efekcie utkniemy w śnie neoliberała o tym, że czego państwo nie dotknie, to na pewno spieprzy.
A jak się do tego wszystkiego ma „repolonizacja” gospodarki? Ochrona i konsolidacja narodowego kapitału?
To w pewnym sensie różne działki różnych ministrów: sprawy, o których mówiliśmy, to Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, minister Kowalczyk i trochę też Szałamacha. Te drugie z kolei to Ministerstwo Skarbu, planowane – energetyki i oczywiście superresort Morawieckiego. On o tym wszystkim mówił od dawna, więc nie jest przypadkiem, że znalazł się w drużynie. Kłopot w tym, że tu się na razie nic konkretnego nie dzieje: mamy elokwentne wywiady superministra i bardzo dużo ogólników, jak w przypadku rzekomych planów konsolidacji sektora paliwowego. Nie umiem tego jeszcze ocenić, bo możemy tu tylko spekulować: czy połączy się PZU z PKO i utworzą konglomerat finansowy? A może Orlen z PGNiG? I po co? To wciąż są dyskusje zawieszone w próżni.
Konkludując: kilka posunięć PiS wydaje się słusznych z punktu widzenia redystrybucji dochodów i funkcji opiekuńczych, ale bez podwyżki podatków rządzący mogą szybko dojść do ściany?
Nie tylko w tym problem. Jestem zawiedziony PiS o tyle, o ile w polskim „tu i teraz” sporo ich propozycji wydaje się sensownych, ale w połączeniu z pakietem „ustrojowym” sprawy mają się dużo gorzej. Weźmy z brzegu tylko Trybunał Konstytucyjny, media publiczne i służbę cywilną: wspomniany już minister Kowalczyk próbował mnie przekonać, że gdyby nie zmienili sędziów TK, to Trybunał zakwestionowałby możliwość wprowadzenia podatku bankowego, a TVP propagandowo obśmiałaby sztandarowy projekt „500 złotych”.
To absurd. TK wypowiadał się nieraz mocno prosocjalnie, a w debacie o 500 złotych na dziecko głosy były dość równo rozłożone.
To nie moja narracja, tylko PiS. Zadawałem te same pytania i zawsze słyszałem: „pomidor”. To znaczy: my uważamy inaczej, a druga strona kontroluje wszystko i chce nas zgnieść za wszelką cenę. I co gorsza, odnoszę wrażenie, że obie strony myślą o sobie tak samo. I stąd też bierze się moja obsesja, że trzeba wymyślić jakąś V RP, zamiast się zapisywać do jednego czy drugiego z istniejących obozów – na przekór temu, co w swoim skierowanym do partii Razem artykule pisał niedawno Adam Leszczyński.
Sukces opozycji zależeć będzie w dużej mierze od powodzenia polityki PiS. Nawet niechętni tej partii liberalni ekonomiści zgadzają się, że to wszystko do końca 2016 roku powinno się „spiąć”, bo będą dwa nowe podatki i wpływy z koncesji na łącza komórkowe czwartej generacji, tzw. LTE, a do tego wszystkiego „Rodzina 500+” wejdzie w życie dopiero od kwietnia albo i później. Ale co potem?
Jak będą chcieli na poważnie zmieniać politykę społeczną w kierunku bardziej redystrybucyjnym bez podwyżek podatków to szybko dojdą do ściany. Wzrost jest dziś stosunkowo wysoki i dużo wyższy raczej nie ma powodu być – a to znaczy, że nie da się wszystkiego sfinansować dzięki zwiększonemu PKB; dochodzi do tego niska inflacja. W scenariuszu neutralnym, tzn. bez wielkich wstrząsów zewnętrznych i przy stosunkowo szybkim na tle reszty Europy marszu – prawdopodobnie w 2017 roku wyhamują i powiedzą, że trzeba ambicje przykroić do realiów. Zwłaszcza, że obiecane 500 złotych już jest, więc można teraz „podciągnąć tabory”. Jeśli jednak będą otwierać kolejne zapowiedziane tematy – np. finansowanie służby zdrowia z budżetu – to będzie bardzo droga impreza i nie bardzo sobie wyobrażam, jak bez znacznego wzrostu podatków można by to zrealizować. No i jest scenariusz negatywny, tzn. jakiś szok zewnętrzny, kolejna fala kryzysu w Europie, itd. Jeśli polskie wskaźniki zaczną hamować, nawet bez naszej winy, to Schadenfreude w Berlinie, Brukseli i u sporej części polskiej publicystyki będzie naprawdę dzika. W mediach będzie słychać wielkie: „a nie mówiliśmy?” A w realu to będzie droga do drugiej Grecji.
A może spróbują wtedy coś zamieszać z NBP? Może po to spacyfikowali Trybunał?
Jeśli taki był plan, to akcja z Trybunałem była ich katastrofalnym błędem. W normalnych warunkach wielu z nas pisałoby, że niezależny bank centralny to nie jest świętość, że świat się zmienił i aktywna polityka NBP w czasach kryzysu jest potrzebna. Po ataku na TK już nikt ich w sprawie zmiany mandatu banku nie poprze, nawet ci, którzy skądinąd wierzą, że inflacja to nie jest jedyny problem świata i że rząd się czasem powinien zastanowić nad interesami klas pracujących, a nie tylko posiadających.
Nie wierzę w powodzenie przypisywanego im scenariusza. Najpierw walnęli pięścią w stół, pokazali siłę, a potem będą rozdzielać socjal i ludzie ich zaakceptują. Nie – oni sprowokowali inny scenariusz, tzn. walkę z szerokim „frontem demokratycznym” przeciwko PiS.
I przez to przegrają?
Nie wiem kiedy, ale z pewnością grozi nam, że skompromitują sporo sensownych idei – bo na przyszłe propozycje poszerzania mandatu banku centralnego, wzmacniania misji publicznej mediów czy nakładania nowych podatków zawsze będziemy słyszeć: to wszystko już za PiS-u przerabialiśmy. Jak za komuny – państwo opiekuńcze.
***
Rafał Woś – dziennikarz i publicysta ekonomiczny, przez lata związany z „Dziennikiem Gazetą Prawną”, dziś publikuje na łamach tygodnika „Polityka”.
Polecamy seminarium Rafała Wosia Nie tylko Balcerowicz. Krytyczna analiza polskiej transformacji neoliberalnej odbywające się w Instytucie Studiów Zaawansowanych. Zapisy na seminarium trwają do 7 lutego.
**Dziennik Opinii nr 21/2016 (1171)