Na wojnie ciągle mówi się o politykach. Wojskowi z nienawiścią i pogardą, cywile z rozpaczą i niezrozumieniem.
Być może nigdy nie było takiego od nich uzależnienia. Jedni jeszcze na coś liczą, inni od dawna w nic nie wierzą. Nadzieja, sceptycyzm, chłodne rozumowanie, namiętna nienawiść. Ale wszystko tak czy inaczej sprowadza się do nich – do ich logiki, do jej braku, do ich spotkań, do ich szczytów, do okrągłych stołów z ich udziałem.
„Polityka zabija” – śpiewał pewien mądry człowiek i trudno odmówić mu racji. Wszystko jasne – polityka zabija, a właściwie zabijają zaburzenia i odchylenia w głowach poszczególnych jej przedstawicieli. Zresztą, jeśli przypomnisz sobie, skąd się wszyscy oni biorą i któż ich wybiera, nadaje im pełnomocnictwa, zaczynasz rozumieć, że nie chodzi o poszczególne głowy, nie o prywatne fobie i lęki – chodzi o to, że te fobie i lęki są właściwością wielu, wypełniają sobą masy, podburzają tłumy, legitymizują zło, pompują je poparciem i energią. Polityka zabija wszystkich – i tych, którzy się nią interesują, i tych, którzy jej nienawidzą.
Mówię, oczywiście, o niedawnym spotkaniu prezydentów. Najbardziej rzucało się w oczy i drażniło liczenie na ludzi, którym nie wierzysz, jakieś szaleńcze usiłowanie przekonania siebie samego do tego, że nadzieja musi pozostać, musi się tlić, trzeba się jej trzymać. Bo co jeszcze zostaje? Drażniła beznadzieja. Drażnił cynizm, przewidywalność. Cynizm i przewidywalność – jak można spokojnie na to patrzeć i czegoś oczekiwać?
Protokoły, doradcy, dziennikarze i jako tło, ciągły akompaniament – informacje o zabitych, fotografie rozszarpanych cywilów, spalonych samochodów, ostrzelanych budynków.
Przede wszystkim drażniło uzależnienie. Nieprzyjemnie być uzależnionym od zimnego metalu, którego głównym przeznaczeniem jest niszczyć i miażdżyć. Nieprzyjemnie zależeć od okoliczności, które od początku są niesprawiedliwe. Nieprzyjemnie być częścią polityki, nieprzyjemnie znaleźć się w pęknięciu czasu, w historii, która podsiąka krwią. Im też, podejrzewam, jest ze sobą nieprzyjemnie. Nie wyglądają na ludzi ucieszonych ze spotkania. W ogóle na ludzi, którzy się cieszą. Ciężko chyba nieść całą tę odpowiedzialność za nas wszystkich, oczywiście niekomfortowo się zasypia, pamiętając o naszej obecności. W żadnym razie nie chce im się sprawdzać, czy wszystko jest w porządku?
Na wojnie ciągle mówi się o politykach. Wojskowi z nienawiścią i pogardą, cywile z rozpaczą i niezrozumieniem. Politycy wojskowych drażnią, budzą w nich nieufność, żadnego szacunku, tylko sceptycyzm i ironię. Cywile z przyzwyczajenia w dalszym ciągu na nich liczą – na swoich, na obcych, na jakichkolwiek. Płaczą, apelują, proszą, błagają. No – albo przeklinają, wściekają się, obrażają. Tak czy inaczej – czują się uzależnieni, czują własną bezradność, niemożność wyrwania się z tego całego koszmaru, niemożność wpłynięcia na cokolwiek.
Ściśnięci między dwoma ogniami, porzuceni w środku zimy, siedząc pod ostrzałem, płaczą i skarżą się, zrzucając na kogoś odpowiedzialność, proszą kogoś o pomoc. Nic nowego. W każdej nowej wojnie – nic nowego: nikt nie ufa politykom, jednak wszyscy dalej na nich liczą, choćby na cokolwiek, choćby po cichu, nie pokazując swoich oczekiwań, nie mówiąc na głos. Przecież to takie lekkomyślne – wierzyć politykom, oczekiwać od nich rozwiązania problemów, liczyć na ich zdolność dostrzeżenia ciebie, wierzyć w to, że kiedy cię zobaczą, zareagują.
Dlatego co pozostaje? Czekać na następne spotkania, następne decyzje, oświadczenia i deklaracje. Jakoś tak. Najważniejsze przy tym – robić swoje. Nawet, jeśli nie ma to żadnej politycznej wagi.
przeł. Michał Petryk
Tekst ukazał się na stronie TSN.