Nie zdziwię się, jeśli podczas kolejnej rocznicy Majdanu scenę zastąpi trybuna z generałami.
„Domagamy się wprowadzenia stanu wojennego” – przeczytałem na jednym z transparentów podczas obchodów pierwszej rocznicy Majdanu. Przypomniało mi się, że rok temu w Kijowie najbardziej obawiano się właśnie tego, że władza wprowadzi stan wojenny. Oczywiście chodziło o nieco inny stanu wojenny niż ten, którego teraz – od nieco innej władzy – domagają się niektórzy z ówczesnych opozycjonistów. Na razie chodzi głównie o to, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Dlaczego zamiast stanu wojennego wciąż używamy wstydliwego eufemizmu „operacja antyterrorystyczna”?
Wiadomo przecież, że rok po Majdanie trwa co najmniej jedna wojna, a być może nawet dwie. Jedna – z Rosją, druga – z tą częścią ukraińskich obywateli, którzy nie umieli sprawdzić w słowniku znaczenie słowa „junta” – tuż po tym jak rosyjska telewizja zaczęła bombardować ich relacjami o zbrodniach „faszystowskiej junty w Kijowie”. No dobrze, wielu z tych ludzi miało mocne powody, żeby wściekać się na centralną władzę, ktokolwiek by ją sprawował. Dlaczego jednak do tegoż słownika nie potrafi zajrzeć europejska „prawdziwa lewica”, specjalizująca się w ukraińskim juntoznawstwie?
Wygląda jednak na to, że kremlowskie brednie o „kijowskiej juncie” mogą mieć właściwości samospełniającego się proroctwa. „Kijowską juntą” nazywano cywilny rząd, który nie odważył się w żaden sposób odpowiedzieć na otwarte wypowiedzenie wojny przez sąsiedni kraj, a pierwszą wojskową operację zaczął niemal dwa miesiące po zajęciu jego terytoriów przez obce wojsko.
W wojnie prowadzonej przeciwko Ukrainie widzimy mało logiki – dopóki nie założymy, że jej celem wcale nie jest wojskowy podbój Charkowa, Połtawy czy Żytomierza, tylko stworzenie ukraińskiej demokracji takich warunków, żeby po prostu przestała istnieć. Najlepiej – drogą samobójstwa. Na przykład poprzez przewrót wojskowy.
Nie jest ważne, czy w wyniku tego przewrotu wojskowego dojdą do władzy skrajni nacjonaliści z batalionów ochotniczych, czy (bardziej prawdopodobna opcja) po prostu skrajni neoliberałowie, którzy z pomocą wojskowych przeprowadzą swoje „bolesne, ale niezbędne” zmiany. Myślę, że Rosja zadowoli się każdą z tych opcji. Dostanie mocny dowód na rzecz swojej tezy, że każdy przejaw niezadowolenia społecznego prowadzi bezpośrednio do wojny i dyktatury. Z ekranów telewizyjnych nie będą schodzić ofiary kolejnej „kijowskiej junty” – emeryci, bezrobotni, pracownicy socjalu. Zachód w tym czasie będzie chętnie zwracał uwagę na wyniki niezbędnych zmian: dobry klimat inwestycyjny, rozwój średniego biznesu, a jeszcze obiecanki tymczasowego rządu, że w przyszłych wyborach będą mogli wziąć udział cywilni kandydaci.
Nie będę zdziwiony, jeśli podczas kolejnej rocznicy Majdanu scenę zastąpi trybuna z generałami witającymi bataliony ochotnicze przed ich kolejną wyprawą na bitwę o to samo donieckie lotnisko. Niewykluczone, że ktoś nawet dostanie pozwolenie na pikietę z transparentem „Żądam zniesienia stanu wojennego”. Czekamy przecież na kolejną transzę pomocy.