Niektórzy mówią, że Ukraińcy ogłupieli, bo chcą do Europy. Cóż, wciąż lepiej być Grecją niż Armenią.
Wiadomości z Grecji, Tunezji i Państwa Islamskiego przysłaniają świadomość tego, że za wschodnią granicą Unii – czyli Polski – trwa wojna. Względny spokój na wschodnim froncie, być może, oznacza tyle, że Kreml wyczekuje: czy Unia rozpierdoli się sama, czy trzeba będzie jej trochę w tym pomóc?
Obecny status quo ukraińskiej wojny opiera się na układzie, zgodnie z którym zajęcie kluczowego portu Mariupol będzie oznaczać dla Rosji odłączenie od systemu bankowego Swift. Czy w sytuacji ewentualnego Grexitu i jego niekontrolowanych konsekwencji ta opcja jeszcze będzie obowiązywać? Czy Zachód raczej postanowi się nie narażać na dodatkowe koszty związane z ukaraniem Rosji za zajęcie południowej Ukrainy? Warto też pamiętać, że nawet niewielki awans separatystów na Ukrainie może w ciągu kilku dni spowodować migrację kilkuset tysięcy ludzi, którzy nie będą mieli na swojej drodze do Europy przeszkody w postaci Morza Śródziemnego.
Grecka klęska gospodarcza jeszcze długo będzie dostarczać argumentów tym ze złośliwych eurosceptyków, które skierowują swoje schaudenfreude przede wszystkim wobec głupich proeuropejskich Ukraińców. Chcieliście „lepszego życia” w Europie, zamiast spokojnie poddać się Rosji i przynajmniej nie mieć wojny? No to spójrzcie na Grecję. Będziecie mieli to samo – plus latkę idiotów, ponieważ za to ginęliście w wojnie.
Odłóżmy narcystyczne europejskie przekonanie, że Ukraińcy giną za jakieś „wartości europejskie” – każdy przecież rozumie, że nie są warte żadnego życia.
Odłóżmy też argumentację, że grecki poziom życia, nawet w warunkach najgorszych oszczędności, byłby dla wielu Ukraińców (porównaniu z tym, co doświadczają na co dzień od 25 lat) czymś zbliżonym do ideału.
Wyobraźmy sobie natomiast alternatywną historię, w której realizuje się marzenie eurosceptyków: Ukraina dołącza do sojuszu gospodarczego z Rosją, obywatelski opór wobec tego sojuszu jakimś cudem rozpływa się w powietrzu, i Kreml, zadowolony z kontroli nad swoją „geopolityczną strefą interesów”, rezygnuje z kolejnych kolonialnych ambicji. Ukraina już w żadnym przypadku nie zamienia się w Grecję, ponieważ zamienia się w Armenię.
Nie trzeba się napracować, żeby sobie ten alternatywny scenariusz wyobrazić. Wystarczy przyjrzeć się wydarzeniom na ulicach Erywania i innych ormiańskich miast. W 2013 roku Armenia wstąpiła do sojuszu celnego z Rosją – tego samego sojuszu, którego Ukraina unika ceną powstania na Majdanie, a w konsekwencji rosyjskiej inwazji. Ormianom (tak jak Ukraińcom) obiecano, że taki sojusz zapewni przynajmniej jakąś stabilność czy zachowanie status quo – bez drastycznych miar oszczędnościowych, które wiążą się z unijną umową stowarzyszeniową.
Po niecałych dwóch latach widać, że Armenia zyskała tylko status zaplecza rosyjskich kompanii energetycznych, które pozwala Rosjanom wyciągać nadwyżki bez potrzeby narażania własnego elektoratu na niepopularne decyzje. Jednocześnie rośnie napięcie pomiędzy Ormianami a stacjonującym w tym kraju wojskiem rosyjskim, a także z Azerbejdżanem, któremu, mimo statusu sojusznika Armenii, Rosja wciąż sprzedaje broń.
Jak skończą się masowe wystąpienia w Erywaniu, na razie nie wiemy. Szkoda tylko, że Ormianie powszechnie sprzeciwiają się określaniu tych wystąpień ormiańskim Majdanem. Dali się przekonać, że Majdan jest prostą drogą do wojny. Chociaż jeszcze prostszą drogą do wojny może się okazać brak Majdanu.
**Dziennik Opinii nr 186/2015 (970)