Ukraińska skrajna prawica jest słaba, bo jej dyskurs został zeskłotowany przez polityczny mainstream – czyli zdarzyło się mniej więcej to samo, co w Polsce z PiS-em i ONR-em. Czwarta i ostatnia część „Dziennika stanu wojennego”.
Wbrew prognozom wielu komentatorów – w tym mnie samego – stan wojenny w Ukrainie właśnie się skończył. Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że właśnie znaleziono sposób na jego przedłużenie, a więc i odwołanie wyborów prezydenckich w marcu przyszłego roku.
Główny lobbysta stanu wojennego (a zarazem naczelny ukraiński ideolog alt-rightu) Ołeksandr Turczynow ogłosił bowiem w zeszłym tygodniu, że szykuje kolejną próbę przepłynięcia ukraińskich statków z Morza Czarnego na Azowskie – tym razem w towarzystwie zagranicznych obserwatorów. To miało uczynić rosyjskie zapowiedzi, że każdy taki statek zostanie zatopiony, trudniejszymi w realizacji.
A jednak do tego nie doszło. Być może nie udało się znaleźć wystarczająco desperackich obserwatorów, a być może zadecydowała wypowiedź Kurta Walkera, specjalnego przedstawiciela USA ds. Ukrainy, że stan wojenny stanem wojennym, ale wybory należy przeprowadzić.
czytaj także
A więc w środę 26 grudnia – w samym środku dyskusji o tym, kiedy dokładnie upłynie miesięcznica wprowadzenia stanu wojennego – prezydent Poroszenko ogłosił jego odwołanie. Nie ukrywał, że głównego celu nie osiągnięto (Rosja kontynuuje stopniową aneksję Morza Azowskiego) oraz że najchętniej by ten stan wojenny przedłużył – ale na odwołanie wyborów, które nastąpiłoby automatycznie, nie może sobie pozwolić.
W efekcie cała historia z wprowadzaniem stanu wojennego okazała się dla Poroszenki podwójną klęską: ani nie zjadł ciastka, ani go nie ma.
Gwoli przypomnienia: pierwotny pomysł na wprowadzenie stanu wojennego pod koniec listopada zakładał jego obowiązywanie przez dwa miesiące na terytorium całej Ukrainy – co z pewnością oznaczałoby, w najlepszym wypadku, odroczenie wyborów prezydenckich. Poroszenko ma w tej chwili dużą szansę na to, by nie trafić nawet do drugiej tury tych wyborów, dlatego jego propozycja została dosyć powszechnie odebrana jako sposób na utrzymanie fotelu prezydenckiego.
Jednak dosyć szybko się okazało, że taki pomysł nie znalazł poparcia nawet wśród zwolenników prezydenta w parlamencie. Posłowie zgodzili się na wprowadzenie stanu wojennego dopiero po jego mocnym okrojeniu – nie w całym kraju i tylko na miesiąc – żeby nie zagrażał wyborom.
Wprowadzając miesiąc temu stan wojenny, Poroszenko przekonywał, że ten ruch nic tak naprawdę nie zmieni w życiu zwykłych obywateli – o ile nie dojdzie do poważnej eskalacji z Rosją. Tej obiecanki, zdaje się, dotrzymał – z regionów objętych stanem wojennym nie docierało więcej niż zwykle wiadomości o ograniczaniu praw człowieka (jeśli pominąć co najmniej dwie odwołane demonstracje: protest przeciwko nielegalnemu budownictwu w Odessie i strajk górników w obwodzie ługańskim). Ale stan wojenny nie zmienił nic nie tylko w losach zwykłych obywateli, ale też samego Poroszenki: nie zwiększył bowiem jego notowań w sondażach.
czytaj także
I to jest, być może, jedyna dobra wiadomość. Nie tylko dlatego, że Poroszenko jest nieudolnym prezydentem i będzie fajnie, jak przegra wybory (chociaż najgorszym efektem kadencji Poroszenki może okazać się dopiero jego następca). Fatalne notowania Poroszenki to przede wszystkim skutek tego, że od początku swojej kampanii postawił na retorykę militarną i podlizywanie się prawicowemu elektoratowi. Awantura ze stanem wojennym wpisuje się w logikę jego kampanii, która od kilku miesięcy trwa pod hasłem „Wojsko! Język! Wiara!” (tak, to slogan kampanii prezydenckiej z XXI wieku, a nie średniowiecznej sekty). Obóz władzy chce wygrać te wybory, przesuwając debatę publiczną coraz bardziej na prawo – aż do nieudanej próby zastąpienia wyborów reżimem militarnym.
czytaj także
Jest szansa, że obóz władzy pogrąży w ten sposób nie tylko siebie, ale też ukraińską prawicę – tę skrajną oraz tę mniej. W tej chwili w ukraińskiej polityce nie ma znaczącej siły politycznej na prawo od Bloku Poroszenki oraz jego nieprzekonanych koalicjantów z Frontu Ludowego. Ale to nie znaczy, że skrajna prawica w stylu partii Swoboda rozpuściła się w powietrzu, a jej wyborcy się pokajali.
Po prostu jej dyskurs został zeskłotowany przez polityczny mainstream – czyli zdarzyło się mniej więcej to samo, co w Polsce z PiS-em i ONR-em. Ale różnica między polską i ukraińską polityką polega na tym, że ten dryf mainstreamu na prawo został – przynajmniej na razie – negatywnie oceniony przez ukraińskich wyborców. Jego rozliczenie nastąpi już podczas najbliższych wyborów w marcu.